Oczywiście nie wszyscy, ci którzy wiedzieli jaką politykę (?) prowadzą USA w krajach Ameryki Południowej, nie mieli złudzeń, że mit o Dobrej Ameryce jest zwykłym propagandowym kłamstwem. Tak jak i dziś, gdy laureat Nagrody Nobla ściga po całym świecie człowieka, który ujawnił niekonstytucyjne działania amerykańskiego rządu, gdy wciąż ludzie podejrzani o terroryzm przetrzymywani są bez sądu, gdy tortury są metodą prowadzenia śledztwa a bombardowania wiosek są sposobem by zaprowadzić ład i porządek, wiemy, że przemówienia Obamy są pustym gadaniem, niemającymi nic wspólnego z realną polityką.
Gdy jednak oglądam hollywoodzkie produkcje, które wciąż i na nowo odwołują się do tego samego mitu, gdy uświadamiam sobie, że Obama wygrał wybory właśnie dlatego, ze Amerykanie chcieli dobrego, uczciwego i sprawiedliwego prezydenta, gdy widzimy wybuchające na całym świecie protesty, niemal wszystkie odwołujące się do poczucia sprawiedliwości, uczciwości i empatii, zastanawiam się jak to się dzieje, że etyczny odruch tak łatwo ulega korupcji, że dobrzy ludzie godzą się na kompromisy (w imię skuteczności? realizmu?) i lądujemy wszyscy dokładnie tam, gdzie jest wszystko przeciwko czemu się buntujemy.
W dyskusji o ujawnionych materiałach z fb wodza Ruchu Narodowego pojawiają się dwa rodzaje argumentów - z jednej strony, że to nieetyczne i nieestetyczne grzebać ludziom w prywatnej korespondencji; z drugiej natomiast, że tu nie ma co ulegać sentymentom, że to jest wojna, i nie ma tu miejsca na kompromisy. Narodowcy 'wypowiedzieli ją społeczeństwu' więc społeczeństwo ma teraz prawo używać wszelkich metod, by wroga unicestwić (no i znów wracamy do naszego starego przyjaciela Carla Schmitta). Oczywiście nie mam prawa wypowiadać się w imieniu tych, którzy mieszkają w Polsce i którzy 'są jak straż', którzy 'na pierwszej linii frontu' walczą z brunatnym zagrożeniem. Z mojego fotela za wodą, mogę sobie spokojnie obserwować wojny, walki i dyskusje, choć to nie ja lubię stroić się w togę lewicowego arbitra elegancji. Prowadzący heroiczną walkę z nazizmem i wszelkim prawactwem od lat stosują te same metody - internetowego donosu, ośmieszania czy glanowania przeciwnika. Czasem dostaje się przypadkowym obserwatorom, ale kto by się tym przejmował - bojownicy o lepszy świat nie spoczną, póki nie zwyciężą. Wyciąganie prywatnej korespondencji publicznej osoby jest tylko kolejną wersją tej samej taktyki. Ale ponieważ prywatność tak naprawdę już dawno przestała istnieć i wszyscy jesteśmy publicznymi osobami, wydaje mi się, że Ewa Siedlecka nie histeryzuje, gdy pisze 'dziś on, jutro ty'. Nie chciałbym jednak stawać po tej samej stronie, co Gazeta Wyborcza (choć ta strona jest dość pluralistyczna - są i inne wypowiedzi), mieszczański, liberalny sentymentalizm nie jest i moją bajką, aż tak bardzo mi pana H. nie szkoda (choć oprócz niego ucierpiały i inne, zupełnie niepubliczne osoby).
Dwie kwestie wydają mi się tu zastanawiające - po pierwsze, zadziwiająca wiara, że skompromitowanie jednego człowieka, jest skutecznym środkiem w wojnie przeciwko prawicowemu ekstremizmowi; po drugie (i ważniejsze) przekonanie, że to nie państwo i jego służby powinny zająć się panem H. (a z ujawnionej korespondencji widać, że są ku temu przesłanki) lecz dziennikarze i blogerzy. To, że państwo polskie jest przerażająco słabe widać na każdym kroku, czy jednak dalsze go osłabianie i wychwalanie internetowego linczu jest na pewno drogą, którą chcemy iść? Nie bronię pana H., bronię państwa i zasad.
Puśćmy się na chwilę poręczy - a co jeśli to wszystko jest ustawioną przez polityków i służby manipulacją? Co jeśli za tym nagłym a niespodziewanym wyciekiem nie stoją hakerzy, lecz służby specjalne, które chcą zastąpić niespecjalnie rozgarniętego wodza, kimś bardziej cywilizowanym? W otoczeniu rządzącej w Polsce partii (której przewodniczący znany jest ze swego fanatycznego wręcz umiłowania demokracji) można znaleźć przynajmniej kilka osób (ba, nawet w samym rządzie by się pewnie ktoś taki znalazł), które mają i nacjonalistyczne poglądy i mocno prawicową przeszłość. Postawienia 'swojego' człowieka na czele RN (jeśli na chwilę mogę zanurzyć się w odmęty teorii spiskowych) byłoby świetnym rozwiązaniem w świetle malejących słupków poparcia... Czy jednak nawet gdyby ta zupełnie fantastyczna i nieprawdopodobna hipoteza miała choć posmak prawdy, czy to wystarczający powód by odrzucić państwo i załatwiać sprawy własnymi rękami?
W Into Darkness kapitan Kirk dostaje zadanie by zabić zamachowca. Sprzeciwia się jednak rozkazowi, aresztuje złoczyńce i chce postawić go przed sądem - czego za wszelką cenę, chce uniknąć spiskujący admirał. Obie strony (admirał i zamachowiec) są złe, ratunkiem jest 'trzecia strona' - państwo, aparat sprawiedliwości. Może to tylko hollywoodzki mit, może to właśnie jest prawdziwą naiwnością, obawiam się jednak, że odrzucenie instytucji i branie sprawiedliwości w swoje (dziennikarskie i blogerskie) ręce to droga w ciemność.