Czy jednak rzeczywiście różnica pomiędzy wsią a miastem jest dziś tak mocna i wyraźna? Magazyn Respublica poświęcił cały numer idei 'międzymieścia', a debata o 'zanieczyszczaniu' krajobrazu rozpełzającymi się 'obszarami zurbanizowanymi' trwa od dawna. Jeśli więc w pierwszej połowie XX wieku wiejskie praktyki życia (przede wszystkim dotyczyły hodowli zwierząt) pojawiały się w mieście (i traktowane były w najlepszym razie jako ciekawostki), to dziś mamy często z procesem w pewnym sensie odwrotnym - to 'zmutowane elementy miejskie' (edge i edgeless cities) kolonizują tereny wiejskie. Oczywiście 'chamofobia' występuje i dziś bardzo mocno - w debacie na temat ogródków działkowych w Rydze parę lat temu planiści miejscy uzasadniali swe decyzje by te ogródki likwidować właśnie chęcią usunięcia 'resztek wsi' z miasta. Z drugiej jednak strony coraz mocniej w 'dyskusjach miejskich' pojawiają się kwestie produkcji żywności - zarówno w samych miastach (urban farming) ja i w najbliższym ich otoczeniu (debata o lokalnej żywności) wprowadzając fundamentalną (?) funkcję konstytuującą wieś w samo centrum myślenia o współczesnych i przyszłych miastach. Może więc takie dychotomiczne rozróżnianie miasto-wieś jest błędem?
Miesiąc temu, zostałem zaproszony przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego by wziąć udział w dyskusji (odbyła się ona 16go listopada) dotyczącej suburbanizacji polskich miast. Nie mogłem przyjechać, wysłałem więc kilka uwag dotyczących tego problemu. MRR więcej się ze mną nie skontaktował, więc pewnie to co napisałem nie spotkało się z zainteresowaniem. A napisałem między innymi:
"Proponowałbym za to (krytycznie) odwołać się do Koncepcji Przestrzennego Zagospodarowania Kraju 2030. Najciekawsze w tym dokumencie wydaje mi się konsekwentne odwoływanie się do obszarów funkcjonalnych i w pewien sposób ignorowanie kwestii podziałów administracyjnych. Napięcie między tymi narracjami widać bardzo wyraźnie na przykładzie GOP, gdzie funkcjonalna całość jest administracyjną wielością. To napięcie widać też w wielu innych dużych (jak Warszawa) i małych (jak na przykład Cieszyn) miastach, gdzie ilość użytkowników miasta (tych którzy do miasta codziennie dojeżdżają) jest często zbliżona a czasem większa niż ilość jego mieszkańców. To powoduje oczywisty problem polityczny – 'funkcjonalny podmiot' użytkowników miasta nie jest obecny jako podmiot polityczny w mieście. Wydaje mi się więc, że podstawową kwestią, która powinna zostać rozważona w dyskusji o sub-urbanizacji, byłaby kwestia zniesienia/ograniczenia napięcia pomiędzy obszarem funkcjonalnym a podziałem administracyjno-politycznym. Chciałbym bardzo mocno podkreślić, że nie chodzi tu jedynie o 'silny środek koordynujący' politykę w obszarze funkcjonalnym, lecz o pełną integracje i reprezentację politycznego podmiotu zamieszkującego i użytkującego dany obszar funkcjonalny. Konsekwentne oparcie polityki przestrzennej na obszarach funkcjonalnych (co wydaje mi się ze wszech miar słusznym założeniem) musi oczywiście prowadzić do (radykalnych) zmian w podziale administracyjnym Polski. Wracając do wspomnianych powyżej założeń (o źle suburbanizacji i dwu metodach kontrolowania/redukowania jej negatywnych skutków) – wydaje mi się, że istnieją dwie drogi myślenia o relacji miasta z jego otoczeniem (związane ściśle z bardziej generalnym pytaniem o ideowe podstawy wszelkiej polityki). Albo przyjmujemy, że konkurencja jest korzystna – wtedy również napięcie/konkurencję pomiędzy warunkami w mieście i na obszarach podmiejskich musimy uznać za nieusuwalne. Prowadzić to będzie do umacniania podmiotowości (często budowanej jedynie na kwestiach tożsamościowych) oddzielonych od siebie obszarów (przykład Karty Warszawiaka jest zapowiedzią takiego myślenia) i ich wzajemnej rywalizacji. Alternatywą byłoby uznanie przewagi współpracy i spójności nad konkurencją, co musiałoby prowadzić do przeniesienia centrum zarządzania obszarem funkcjonalnym z miasta na tenże obszar właśnie (a więc powstanie metropolii jako zintegrowanych obszarów administracyjnych, z likwidacją lub osłabieniem odrębności poszczególnych miast – to szczególnie dotyczy kwestii GOP; oraz wzmocnienie powiatów, kosztem miast powiatowych)."
Istotą mojej wypowiedzi jest więc z jednej strony zakwestionowanie ostrych podziałów pomiędzy danym miastem a nie-miastem (nie tylko wsią, ale również innym miastem) i raczej skupienie się na idei 'obszaru funkcjonalnego', który będzie miał różne granice, w zależności od tego jakie funkcje będziemy analizować. Zamiast więc płaskiej ('schmittianskiej') wizji przestrzeni dostaniemy raczej strukturę wielowarstwową. Jeśli więc z jednej strony proponowałem, by myśleć raczej całością, a nie podziałem; to z drugiej, proponowałem 'uprzestrzennienie' (i swego rodzaju 'relationizację' oraz 'pluralizację') owej całości. Terytorium Polski nie miałoby więc wyraźnych podziałów, granic, które określają 'to-miejsce-nie-jest-tamtym-miejscem', a raczej nakładające się na siebie sieci relacji pomiędzy określonymi aktorami / terytoriami. W pewnym więc sensie pisałem o zakwestionowaniu myślenia terytorium (przestrzeń posiadająca granice) i myślenie w kategoriach przestrzeni kartezjańskiej (punkt w przestrzeni posiadający koordynaty) oraz 'Taubesian place' ('nie-heideggerowkie' rozumienia przestrzeni/miejsca, miejsce 'nomadyczne' a nie fenomenologiczno-konserwatywne).
[Jak teraz myślę o tym co napisałem, to w sumie nie dziwię się, że MRR się do mnie nie odezwało ;)]
Wydaje mi się, że przyjęcie założenia, że wszystko jest miastem, choć oczywiście na pierwszy rzut oka tylko pogłębia dyskryminujący stosunek do wsi, pomogłoby wprowadzić na nowo temat wsi w centrum politycznej i gospodarczej debaty. Nie dlatego, że rzeczywiście wieś nie istnieje, lecz po prostu dlatego, że miasto jest dziś silniej w tej debacie obecne. W rzeczywistości, jak sugerowałem powyżej, mamy do czynienia z nakładającymi się na siebie porządkami, które dzieli wielowymiarowa 'pulchna granica' (interfejs). Jeśli mówimy o obszarach funkcjonalnych, to są one / zmierzają one do pewnej równowagi-w-inności, zamiast hierarchii podporządkowania centrum (miasto) - wieś (peryferie). Tu wrócę na chwilę (i będę do tego wracał jeszcze wielokrotnie w przyszłości) do kwestii granicy miasta w nawiązaniu do idei granicy przedsiębiorstwa. Tezy klasycznego tekstu 'The Nature of the Firm' Ronalda Coase z 1937 roku (Nobel 1991), rozwinięte przez Olivera Williamsona (Nobel 2009) wydają mi się bardzo przydatne do rozważań nad współczesnym miastem w kontekście wciąż obowiązującego (a nawet coraz bardziej i bardziej) prymatu rynku i logiki wymiany rynkowej (co oczywiście wymaga założenia na chwilę, że 'miasto to firma'...). Jeśli przyjmiemy, jak mówił George Richardson, że 'przedsiębiorstwa są wyspami koordynowanej wymiany na morzu relacji rynkowych' to czyż nie tym bardziej takimi wyspami są miasta, wsie i wszelkie posiadające strukturę ośrodki ludzkiej aktywności? Dziś o przedsiębiorstwach myśli się bardziej jako o węzłach sieci, a nie o wydzielonych strukturach o wyraźnych granicach - kłopot oczywiście z tym, że przerwanie granicy przedsiębiorstwa spowodowało inwazję logiki rynku do wnętrza przedsiębiorstw. Dokładnie to samo dzieje się oczywiście w miastach. Jeśli jednak przedsiębiorstwo nie bardzo ma jak się bronić - w końcu Coase i Williamson analizowali ten sam fenomen - wymianę handlową i kapitałową - w różnych warunkach (wewnątrz lub na zewnątrz przedsiębiorstwa), to miasto / wieś posiada własną - pozarynkową - logikę podtrzymywania życia i rozwoju społecznego. Przyjęcie więc takiej 'gospodarczej' perspektywy powoduje, że wieś i miasto stanowią nierozerwalny węzeł, obszar funkcjonalny, fundujący swoje istnienie w opozycji do globalnego kapitalizmu. Wieś jest miastem, miasto jest wsią; potwory czyhają na zewnątrz.