Inne wydarzenie w tymże samym mieście wywołało jeszcze gorętszy spór. No bo jak to tak - wieszać portrety? Toż to nawoływanie do przemocy! Lekko histeryczny ton tych przedstawicieli elit, którzy/które nie zawisły, że dziś portrety a jutro ludzie, trochę śmieszy, a trochę przeraża swoją naiwnością. Tak się składa, że anarchiści dopuścili się przemocy symbolicznej wobec lokalnej 'elity', a policja nie tylko w Krakowie stosuje przemoc jak najbardziej fizyczną. Dobrze jest mieć jasność, kto jest oprawcą, a kto ofiarą.
W Warszawie natomiast, najwyraźniej lekko przestraszona (a w każdym razie - zdopingowana) zbliżającym się referendum w sprawie swojego odwołanie HGW (PO nie ma ostatnio dobrej passy w wyborach lokalnych, więc lepiej dmuchać na zimne...) usiłuje wymienić co bardziej 'problematycznych' urzędników, na takich, którzy budzą sympatię jej przeciwników. HGW ma zresztą w Ratuszu kilku ludzi, którzy - przynajmniej tak to wygląda - starają się jak mogą, by Warszawa rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatnio... Problemem jednak nie są pojedynczy ludzie. Również poznańskie 'elity' nie są diabolicznymi geniuszami, którym udało się skorumpować dobry system. To system jest zły, a ludzie, którzy dochodzą do władzy, są jego produktem lub immanentną częścią. Nawet jeśli to mili ludzie, to niczego nie zmienia - neoliberalne struktury nie pozostawiają przestrzeni na anty-neoliberalne eksperymenty. Stijn OOsterlunck i Sara Gonzales w bardzo ciekawym tekście ‘Don’t Waste a Crisis’: Opening up the City Yet Again for Neoliberal Experimentation', opublikowanym w majowym numerze International Journal of Urban and Regional Research nie pozostawiają złudzeń - po chwilowym zawahaniu pomiędzy 2009 a 2010 rokiem, neoliberalizm ('zombie neoliberalizm') nie ma alternatywy. Politycy i miejscy menadżerowie chcą tego samego co dotychczas, tylko jeszcze bardziej. Nikt nie zastanawia się jakie są przyczyny kryzysu, nikt nie kwestionuje modelu gospodarczego, który do niego doprowadził, nie - europejscy politycy uważają kryzys za 'dzieło natury' oraz za 'szansę' by wprowadzić 'nowy paradygmat'. Tylko, że on nie jest taki nowy, a nawet zaryzykowałbym tezę, że to on właśnie jest (współ)odpowiedzialny za to szambo w jakim tkwimy. Jak więc brzmią owe 'nowe' recepty? " Otóż proponują oni "...more proactive approach, moving away from top-down, one-size-fits-all, local compensation programmes and a sole focus on poor areas. Instead, an entrepreneurial, internationally faced and market-based approach to urban and regional development is favoured." Czyż nie brzmi to podobnie do tego co można usłyszeć (od tych bardziej rozgarniętych...) miejskich urzędników w Warszawie i innych polskich miastach? W tym kontekście, akcja poznańskich anarchistów (podobnie jak referendum w Warszawie) jest absolutnie pragmatycznym politycznym działaniem - po obecnych 'elitach' nie można się niczego dobrego spodziewać. Pytaniem jest jednak alternatywa...
W poprzedniej notce wspominałem, że obecna fala ruchów protestu może być widziana jako erupcja libertarianizmu. Nie jest to oczywiście ten konserwatywny libertarianizm jaki nadaje ton w USA, co raczej lewicowy libertarianizm / anarchizm. Marcelo Lopez de Sousa w ciekawym tekście 'Libertarians and Marxist in the 21st Century' mówi wręcz o 'libertariańskim zwrocie' we współczesnych studiach miejskich. Cóż, ja mam nadzieję, że będę jednym z heroldów 'personalistycznego zwrotu'...
Tym, co moim zdaniem, należy jasno i mocno odrzucić (co staram się robić od dłuższego czasu, a już bardzo wyraźnie, moim zdaniem, z jasną alternatywną ontologią - w 'Dziurach w Całym') jest myślenie o mieście zaczadzone DeLandą i jego ideą 'assemblage'.
Martin Coward w opublikowanym pod koniec zeszłego roku tekście 'Between us in the city: materiality, subjectivity, and community in the era of global urbanization' w prestiżowym Environment and Planning D: Society and Space usiłuje przekonać czytelników, że to właśnie Manuel DeLanda i Jean-Luc Nancy poprowadzą nas do nowego, lepszego miasta. Problem z 'płaską ontologią' oraz ideą assemblage polega jednak na tym, że ma się ona do realnego miasta, jak pięść do nosa. Coward pisze:
"As singularities, assemblages are indivisible: attempting to remove an element would alter the gathering on which the assemblage is based." a w innym miejscu: "Central to the ontological morphology of global urbanisation, therefore, is the narrowing of gaps and, in particular, the elision of the gap that separates the autonomous individual from his or her environment." Taka perspektywa powoduje, że jesteśmy ślepi na rzeczywiście istniejące przerwy i hierarchię, taka ontologia miasta powoduje, że nie jesteśmy w stanie zauważyć ani niestosowności średnioklasowych rodziców, płacących za guwernera (XIX wiek wciąż tu jest), ani średnioklasowej wspólnoty lokatorskiej, która boi się 'ludzi z marginesu'. Wbrew bowiem temu, co stara się nam wmówić Coward, są struktury miejskie, w których zniknięcie jednego czy nawet wielu elementów (ludzi, grup społecznych) niczego nie zmieni, bo oni/one i tak są wykluczone; wbrew temu co pisze Coward, nasz związek ze środowiskiem się zwiększa (prywatne samochody, słuchawki na uszach, strzeżone osiedla etc.) a nie zanika.
Nie dajmy się omamić - ani neoliberalne recepty stosowane bardziej niż dotychczas radykalnie, ani libertariańskie, kwestionujące instytucje i infrastrukturę idee ani nowe wcielenie postmodernistycznych bałamuctw nie są nowymi bukłakami dla nowego wina. Czy personalizm 2.0 jest w stanie dać nowemu, sprawiedliwemu i 'ludzkiemu' miastu ontologiczny fundament? Udowodnijcie mi, że nie.
Albo lepiej, pomóżcie mi udowodnić, że tak.