"Nie jest ważne, czy w Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa, czy będzie dobrobyt – najważniejsze, aby Polska była katolicka." To przekonanie wydaje się fundamentem ideologicznym polskiej prawicy w ostatnich dwudziestu latach. Goryszewski był szczery, nasza współczesna prawica już nie. Oficjalny przekaz PiS i reszty narodowo-gowinowej jest raczej taki: "W Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa i dobrobyt TYLKO WTEDY, gdy Polska będzie katolicka". Czy prawica w to wierzy? Raczej jest skrajnie cyniczna, choć nie można wykluczyć głupoty.
I nie chodzi mi bynajmniej tylko o ową "plemienną katolickość", która z katolicyzmu bierze jedynie jej wygodne (a moim zdaniem, wyjatkowo szkodliwe) fragmenty. To są jednak sprawy znane i wielokrotnie dyskutowane. Problem polskiej polityki jest znacznie poważniejszy - moim zdaniem, tylko polska prawica podejmowała próby by ramy polityczności w Polsce stworzyć. To, że te próby były nie do końca udane (dzięki bogini), a wnioski jakie prawica wyciągała są skrajnie niebezpieczne i dla Polski szkodliwe, nie unieważnia faktu, że lewica dopiero od niedawna próbuje się z pytaniem o polityczność mierzyć. Zarówno jednak prawica jak i lewica - moim zdaniem - błądzą. Zanim jednak przejdę do próby przedstawienia alternatywnej ramy polityczności - krótkie wprowadzenie do tego, z czym się nie zgadzam.
Polska narodowa demokracja u początków swojego istnienia miała emancypacyjny, wyraźny anty-klerykalny i anty-konserwatywny rys (co widać na przykład wyraźnie u "wczesnego" Jana Ludwika Popławskiego), co brało się z jednej strony z próby odcięcia tego co nie-polskie (stąd dystans wobec kościoła katolickiego, jako organizacji międzynarodowej, stąd oczywiście równiez antysemityzm), a z drugiej była to próba zbudowania narodu polskiego szerszego niż "naród szlachecki". Stąd też bardzo wyraźny rys anty-arystokratyczny i podkreślanie demokracji jako fundamentu działania politycznego - demokracja służyła tu upolitycznieniu biernego i wykluczonego z polityki ludu. Z biegiem czasu, zarówno anty-klerykalizm jak i anty-arystokratyzm zaczął słabnąć, szczególnie, że równiez kościół politycznie wolał endeków, niż "bezbożnych socjalistów"; arystokracja (czy szerzej - ekonomiczne i społeczne elity) przestały endecji przeszkadzać, gdy przestały być w opozycji do upolitycznienia ludu. Elitom post-szlacheckim oraz burżuazyjnym upolityczniony lud nie przeszkadzał tak długo, jak nie kwestionował ich ekonomicznej i społecznej pozycji. Idealna symbioza. Konstrukcja endeckiego podmiotu politycznego wymagała z jednej strony bardzo wyraźniego określenia granic tego podmiotu - i wszystkiego, co poza nim, z drugiej zaś użycia spoiwa (tego dostarczył kosciół katolicki oraz idea narodu), które unieważniłby potencjalne napięcia istniejące wewnątrz tego - niejednorodnego przecież - podmiotu. Taki podmiot społeczny i polityczny niekoniecznie jest opresyjny, jest jednak statyczny, niezdolny do innowacji i rozwoju. Mechanizm który opisał Frank został w Polsce - z sukcesem - przetestowany już przed wojną. Ksenofobiczno-klerykalny wynik tej operacji nie był - moim zdaniem - jedynym możliwym, jednak próba wyraźnego odróżnienia się od socjalizmu nie pozostawiła zbyt dużego pola manewru. Dzisiejsza prawica do tego dziedzictwa - mniej (PiS, Gowin, Ziobro) lub bardziej (RN) wyraźnie się odwołuje. Platforma Obywatelska jest przypadkiem szczególnym, lecz jej związek z endeckim dziedzictwem również istnieje - choć jest on mniej wyraźny, zmutowany w reakcyjną, katolicko-elitarno-burżuazyjną hybrydę (anty-demokratyczny rys PO ujawnia się ostatnio coraz wyraźniej).
Myśl lewicowa - przede wszystkim marksistowska - konstruowała podmiot polityczny wokół konfliktu klasowego pomiędzy robotnikami a burżuazją. Dopóki inne klasy stanowiły nieznaczący liczebnie i politycznie procent społeczeństwa, taka rama polityczności wydawała się przekonująca i skuteczna. Problem (w Europie) zaczął się wraz z powolnym zanikiem / przekształceniami proletariatu, co doprowadziło do tragicznego w skutkach projektu trzeciej drogi, który nie tylko zakładał akceptację kapitalizmu, ale - co moim zdaniem znacznie gorsze - zakładał oparcie się na wyobrażonym (a więc tak na prawdę nieistniejącym) podmiocie politycznym - liberalnej klasie średniej. Kapitalizm (szczególnie w swej neoliberalnej, wyjątkowo złosliwej postaci) produkuje bardzo wąską elitę i pracujące masy. Statystyki podziału bogactwa w USA są tego bardzo dobrą ilustracją. Klasa średnia jest więc jedynie resztką, która znika, gdy pozycja elity się umacnia. To nigdy nie jest - wbrew fantazji o 'demokratycznym kapitalizmie' - klasa samodzielna. Rozpaczliwa potrzeba znalezienia podmiotu politycznego doprowadziła do narodzin "nowej lewicy", gdzie wyzysk został zastąpiony alienacją, a proletariat mnogością zmarginalizowanych fragmentów społeczeństwa (malejącego proletariatu, mniejszości seksualnych, mniejszości etnicznych etc.). Ta rozpaczliwa próba budowania politycznego podmiotu jako bezkształtnej "wielości" nie mogła się udać - znacznie łatwiej znaleźć wspólny mianownik w idei narodowej czy religijnej (a więc odwołać się do tego, co ludzie znają i w czym mogą znaleźć oparcie i wytłumaczenie), niż próbować budować nową - na dodatek "nomadyczną" i anty-instytucjonalną - płaszczyznę współpracy. "Wielość" (Multitude) Hardta i Negriego jest ideą interesującą intelektualnie, praktycznie jest jednak niemal równie szkodliwa jak idea trzeciej drogi.
Naprawdę trudno dziwić się temu, że w Polsce z jednej strony mamy katolicko-narodową prawicę o kilkudziesięcioprocentowym poparciu a z drugiej lewicę balansującą na poziomie jednego procenta (na SLD w ostatnich wyborach nie głosował niemal nikt z ludzi poniżej 30tki, co potwierdza opinię, że ta partia jest przede wszystkim związkiem nostalgików za PRLem, a flirt SLD z kościołem katolickim, pomysły z podatkiem liniowym, poparcie amerykańskiego imperializmu - również poprzez prawdopodobną zgodę na nielegalne praktyki CIA w Polsce, raczej nie pozostawiają złudzeń co do jej 'lewicowości'). W innych krajach Europy poparcie dla partii lewicowych (i znów - nie każda socjaldemokracja jest dziś lewicowa) rzadko przekracza 10%. Wyjątkiem jest grecka Syriza - ale to jest trochę inny przypadek, który jednak może, a nawet powinien być inspiracją. Przypadek Polski (i do pewnego stopnia innych krajów bloku wschodniego) jest bardzo interesujący, ponieważ niemal cała rama polityczna została tu zbudowana na fantazji o klasie średniej.
Słabnięcie PO jest efektem budzenia się Polaków z tego snu - i coraz powszechniejszej świadomości, że nie, nie wszyscy będziemy bogaci! Deklaracja Donalda Tuska, że jest "trochę socjaldemokratą" rezonuje więc ze strategią "trzeciej drogi", podmiot polityczny PO jest bowiem wirtualny, nie istnieje, jest marzeniem, które się nie spełni. Trudno przewidzieć, jak szybko (i do jakiego stopnia) Polacy uświadomią sobie fałsz platformianego marzenia, ale gdy to się stanie, poparcie PO spadnie radykalnie. Być może już by spadło, gdyby nie strach przed Antkiem Policmajstrem i jego "wiem-że-mam-rację" Prezesem. Ten strach jednak słabnie. Ludzie, którym marzenia rozpadły się w pył łatwo dają uwieść się innym marzeniom - a te oferuje prawica: możecie być bogaci, jeśli tylko pozbędziemy się lewackiej zgnilizny, tych gejów i dżenderu. Nic nie działa tak dobrze, jak ogólnie i szeroko zdefiniowany wróg - można go będzie ścigać przez lata. Nienawiść i pogarda są - na krótką metę - najlepszym paliwem skutecznej polityki. Na krótką metę, by wygrać wybory, ale nie by zbudować państwo, które rzeczywiście dobrobyt swoim obywatelom zapewni. Próba budowania podmiotu politycznego na wykluczeniu oraz autorytarnym uciszaniu wszelkich wątpliwości/inności zbuduje Polskę katolicką, ale na pewno nie Wielką. Wielkie jest to co się rozrasta, to co ewoluuje i krytycznie odpowiada na wyzwania które stawia świat. Wielkość buduje się wymyślając się na nowo, bez końca. Wielkość to miłość (jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało) a nie nienawiść, wykluczenie i dogmatyzm. Ksenofobiczno-klerykalny projekt prawicy to dla Polski równia pochyła, to degeneracja i skazanie się na rolę peryferyjnego kraiku taniej, niezdolnej do prawdziwej innowacji siły roboczej.
Jak już wielokrotnie wspominałem - nie jestem marksistą. Oczywiście - jak większość, która się dziś na tematy społeczne wypowiada - z marksizmu czerpię, ale fundament mojego myślenia jest inny, bardziej flirtuję z personalizmem czy egzystencjalizmem, a gdzieś tam u samej podstawy tkwią heretyckie mutacje uniwersalistycznej myśli Orygenesa. Jeśli więc myślę o polityce i ramie, która pozwalałaby uprawiać ją poza marksistowską (i "deleuzjańską") lewicą, narodowo-klerykalną prawicą czy reakcyjno-elitarystyczną wizją technokratów kapitalizmu, widzę ją w oparciu o inkluzywizm, a nie konflikt. Pytanie o podmiot polityczny jest więc moim zdaniem błędnie postawione. Podmiot i podmiotowość są istotne, są jednak jedynie tymczasowymi narzędziami, służącymi do określenia tego, co _jeszcze nie jest_ podmiotem (heretycko czytam Harolda Blooma). Rama inkluzywistyczna zakłada "pluralistyczny totalizm", zakłada dążenie do specyficznie rozumianej całości. Oczywiście wiem, że słowa takie jak "całość" czy tym bardziej "totalizm" (nawet gdy dodaję "pluralistyczny") budzą niechęć, dlatego ważne jest, by jasno pokazać różnicę pomiędzy "pluralistycznym totalizmem" a neoliberalnym czy kościelnym totalitaryzmem.
Neoliberalizm odrzuca wszelkie logiki i wszelką teleologię poza logiką zysku. Celem i sensem istnienia i działania jest zysk. Nic innego, żadne inne wartości, inne cele nie mają znaczenia. Kościół aplikuje natomiast dogmatyczną moralność i kod zachowań - sztywny, niepodatny na zmiany, opresyjny. "Pluralistyczny totalizm", o którym mówię, ma zupełnie inny - antytotalitarny właśnie charakter. Jego metaforą jest polifoniczna ("bachtinowska") opowieść - każdy ma swoją przestrzeń i możliwość wypowiedzi, ramę stanowi całość opowieści, sens i znaczenie poszczególnych głosów zmieniają się w czasie jej trwania. Całość odnosi się do ciągłego procesu wkluczania nowych, lub po prostu dotychczas wykluczonych aktorów w opowieść. Jeśli więc mówilibyśmy o podmiocie, to w dwu znaczeniach - wąskim i tymczasowym podmiocie poszczególnego aktora-głosu (może to być oczywiście aktor-głos zbiorowy), oraz szerokim, gdy podmiotem jest sama opowieść, podmiotem jest owa "całość". Całość jest zawsze poza istniejącą narracją, jest więc związana z procesem wkluczania tego co na zewnątrz i to ten proces wkluczania jest ważny, a nie jakieś niezmienna struktura - inkluzywizm w oczywisty sposób kwestionuje niezmiennośc dogmatów i hierarchii, nie odrzucając jednak ich tymczasowej użyteczności. Taka perspektywa społecznie i kulturowo zakłada ciągłą ewolucję i przebudowywanie się społeczeństwa na nowo (czym w odniesieniu do Chin była zafascynowana profesor Staniszkis, szkoda, że nie wyciągnęła z tej fascynacji wniosków dla Polski).
Perspektywa budowania całości jest - moim zdaniem - ciekawym i obiecującym sposobem myślenia o świecie. W kontekście miasta dotyczy na przykład momentu zassania pracowników przez miasto przemysłowe w XIX i początkach XX wieku, a dziś przejście z miasta strefowego w miasto synergii (czyli miasto przemysłowe 2.0). Gdy myślimy o zarządzaniu miastem, analiza powstawania "growth coalition" czy "urban regime" pasuje oczywiście do takiej inkluzywnej perspektywy badawczej, w kontekście Polski najciekawsze na dziś wydaje się zbadanie jak ruchy miejskie stają się częścią aparatu zarządzania współczesnymi miastami. Ta sama perspektywa może być wykorzystywana w wielu innych dziedzinach - architekturze (wielofunkcyjność, różne użytkowanie w różnym czasie, pop-us, wykorzystanie pustostanów czy budynki hybrydy), w ekonomii (przejście od ekonomi zysku do ekonomii mocy) i tak dalej.
Politycznie, w obecnej Polsce, perspektywa inkluzywna zakłada poparcie dla wszelkich prób jednoczenia lewicy ("Frontu Ludowego") - tu Syriza jest oczywistym i ważnym źródłem inspiracji. Front Ludowy może zacząć powstawać w oparciu o Zielonych i Ruch Sprawiedliwości Społecznej, ale wyzwanie jest tak wielkie, że powinna to być koalicja wszystkich, których uda się zebrać wokół podstawowych wartości dobra wspólnego i elementarnej wrażliwości społecznej. Dziś prawica i kościół robią wszystko by pomóc zbudować nam tymczasowy, funkcjonalny podmiot antyklerykalno-prekarny - prawica i kościół tworzą "wielość", lewica musi (porzucając mrzonki Hardta i Negriego) nadać tej wielości formę. To oczywiście za mało w dłuższej perspektywie, ale na rok 2014 i 2015 powinno wystarczyć.
Kacper Pobłocki (żartem) kilka lat temu nazwał mnie "papieżem polskich urban studies", ale co to za papież bez kościoła; w zeszłym roku (też żartem oczywiście) nazwano mnie "prorokiem miejskiej re-industrializacji", ale ze mnie raczej taki prorok "wołający na pustyni", bo nikt za mną nie podąża albo raczej bardzo niewielu, i jeśli już to wspominając o tym bardzo niechętnie. Nie mam ambicji by zmieścić się w te religijne metafory, chętnie jednak rozmawiałbym i dyskutowałbym o tym, co powyżej. Jeśli więc myślisz, że to jest interesujące i ma potencjał większy niż jedna blogonotka - po prostu do mnie napisz. Myślenia nigdy za wiele.
Więcej znaczy więcej.
(Ale oczywiście nie pieniędzy: "When computers and energy can substitute for productive human labor, either the energy supply will be controlled democratically for Federation-style liberal socialism, or else it will fall into the hands of some narrow clique and give us the fascistic authoritarianism of the Klingons, the Romulans, or the Cardassians. Under the circumstances, nothing resembling capitalism as we know it could survive. As Marx wrote in his Critique of the Gotha Program, the material prosperity made possible by ever-better technology is the necessary precursor to an economic system ruled by the principle, “from each according to his ability, to each according to his needs.” And that’s the principle the Federation lives by."[cytat stąd])
Taki świat chodźmy budować.