Zacznę od (być może kontrowersyjnego) stwierdzenia, że każda zmiana / rewolucja dzieje się 'od góry' (top down). Choć intuicyjne wydawać by się mogło, że jest odwrotnie, że rewolucja to zmiana, w której to co wykluczone / podporządkowane / słabe wymusza na tym co dominujące rezygnacje z dotychczasowej hegemonicznej pozycji (tak możemy również definiować rewolucje technologiczne), to jednak rewolucja ma dwa etapy - pierwszym jest 'przewrócenie stolika', jest ustawienie się przez dotychczas słabszą stronę w pozycji siły; następnie, już z tej pozycji, następuje próba ustanowienia nowej hegemonii. W jaki sposób to co słabe staje się silnym? Poprzez akumulację i przekierowanie rozproszonej sprawczości, rozproszonej władzy. Albo rozproszona władza ulega akumulacji (taki jest mechanizm strajku w fabryce - każdy robotnik posiada cząstkową władzę nad swoją pracą, taki jest też mechanizm demokratycznego przejęcia władzy w wyborach) albo też słaba 'dysydencka' władza zostaje użyta w miejscu, gdzie hegemonia jest krucha.
Istnieje różnica pomiędzy władzą jako sprawczością, a władzą jako możliwością ustalania reguł gry. Nie jest to - choć wygląda na pierwszy rzut oka podobnie - różnica pomiędzy taktyką a strategią opisaną przez Michela de Certeau, te dwie rodzaje władzy istnieją bowiem równolegle zarówno na poziomie władzy administracyjnej jak i na poziomie (wolnych) wykonawców rozporządzeń tejże władzy. Do pewnego stopnia chciałbym więc wrócić do tego jak władzę definiowano 'przed Foucault', przyjmując jednak jego stanowisko, że władza jest wszędzie, że jest rozproszona i przenika cały świat. Przyjmuję również, że relacje społeczne są (zawsze?) hierarchiczne, nawet jeśli grupa społeczna o której mówimy taka nie jest - istnieje jednak sekwencja decyzji i uzgodnień, wynikająca choćby z nierównomiernej akumulacji wiedzy czy/i umiejętności. Każde więc działanie, które jest efektem egzekwowania władzy jest równocześnie procesem przekładu (translacji) oczekiwań / celów jednych struktur/aktorów przez innych/inne.
Budowa domu może być rozpisana jako wiele ciągów takich translacji pomiędzy różnymi aktorami / strukturami, którzy na różnych etapach procesu (od idei, przez zlecenie, wykonanie projektu do realizacji) zmieniają swe pozycje w hierarchii działania - zlecenie wychodzące od klienta stawia go w hierarchii nad architektem, ale gdy projekt zaczyna powstawać, to architekt - ze względu na fachową wiedzę oraz znajomość przepisów - zamienia się pozycją z klientem. Podobnie zmienne są relacje pomiędzy architektem a innymi specjalistami, urzędnikami a w końcu i wykonawcą. By więc jakikolwiek akt / działanie mógł mieć (w 'ciele społecznym') miejsce, poszczególni aktorzy muszą mieć (i mają) wolność umożliwiającą dokonywanie translacji pomiędzy różnymi celami w kontekście pola gry (które jest częściowo zewnętrzne wobec aktorów, a częściowo podlega ich - wspólnej - reinterpretacji). Aktorzy ci w momencie działania muszą mieć możliwość 'zawładnięcia' (oczywiście całe moje myślenie jest pod mocnym wpływem Jadwigi Staniszkis, w przypadku tej notki jej książki 'Zawładnąć', choć akurat samo słowo stosuję tu w potocznym znaczeniu) jakimś fragmentem rzeczywistości.
Świadomość zmieniających się hierarchii władzy w procesie jej egzekwowania dobrze widać w strukturze polityczno-gospodarczej Chin, których - moim zdaniem - obecny sukces jest mocno zakorzeniony w maoizmie a szczególnie w jego najbardziej agresywnej wersji z czasów Rewolucji Kulturalnej. Istnieje ścisły związek pomiędzy masami a partią (tu tylko uwaga, że proponowana przez Ewe Majewską relacja partii i ruchów społecznych do pewnego stopnia wydaje się być polemiczna z maoistowską tradycją - wrócę do kwestii w dalszej części notki) i obecność czujnego oka partii jest wyczuwalna niemal na każdym poziomie życia społecznego. Chińska partia komunistyczna jest swego rodzaju granicą|instytucją, z jednej strony 'przylegającą' ściśle do 'ciała społecznego', odczytującą i akumulującą rozproszoną w nim wiedzę i władzę, z drugiej będącą wobec tego ciała zewnętrzem, będącym w stanie na nie wpływać i je radykalnie odkształcać.
Jeśli z takiej perspektywy spojrzymy na miasto, będziemy w stanie zobaczyć przede wszystkim ogromną przestrzeń wolności, przenikającej wszystkie akty biurokratycznych czy technokratycznych decyzji, wolności której nie da się ograniczyć, jeśli nie chce się zatrzymać wszelkiego działania. Ta wolność - która w Chinach jest 'ukierunkowana' przez partię na cele wyznaczane w kolejnych planach gospodarczych - w europejskich miastach postsocjalistycznych jest 'uśpiona' (w miastach zachodniej Europy istnieją silne tradycyjne struktury podporządkowujące ową wolność interesom burżuazji i/oraz państwa). Tu muszę podkreślić, że owa wolność musi pozostać wolnością, wszelkie próby jej tłumienia, wszelkie mechanizmy mikro-regulacyjne również poprzez próbę przejmowania instytucji przez 'swoich' (co usiłuje robić PiSowski rząd) są przeciw-skuteczne. 'Ukierunkowanie' jest jedynie wyznaczeniem horyzontu i wskazaniem kierunku, jest swego rodzaju rozproszoną meta-narracją. Jedynie w sytuacji wyjątkowej następuje interwencja.
Owa wolność jest również uśpiona/zakumulowana w infrastrukturze materialnej i społecznej - w ścianach budynków, w chodnikach, w parkach, w szkołach i uczniach. Istnieje i narasta neoliberalna presja by wszystko podporządkowywać logice zysku, to bezpośrednia opłacalność ma stać się horyzontem ukierunkowującym naszą wolność / władzę. Wciąż jednak istnieją inne narracje - wciąż 'nie wszystko jest na sprzedaż' - blokujące ostateczny tryumf neoliberalizmu. Tryumf, który okazałby się katastrofą - na co wskazują choćby efekty stosowania neoliberalnej logiki do ochrony przeciwpowodziowej w Wielkiej Brytanii. Te nie-neoliberalne narracje - zarówno odwołujące się do 'tradycyjnych wartości' jak i do wizji lepszej przyszłości mogą i powinny być zebrane w spójną lecz polifoniczną opowieść, wyznaczającą działania i budującą sieci powiązań. Taka próbę, swą opowieścią o zielonej modernizacji - jak się wydaje - podejmuje Robert Biedroń w Słupsku, choć jak na razie jest to próba jeszcze bardzo ale to bardzo nieśmiała. By taka nie-neoliberalna narracja mogła skutecznie wpływać na rozwój miasta, w maksymalnym stopniu muszą być wykorzystane wszystkie te wymiary istnienia i działalności miasta, które nie zostały (jeszcze) w pełni skolonizowane przez narracje neoliberalną. Musiałoby nastąpić swego rodzaju radykalne odwrócenie neoliberalnej logiki, która domaga się ciągłego wytwarzania nowych potrzeb, nowych namiętności. Zamiast więc widzieć zieleń w mieście, jako relikt socjalistycznego miasta, relikt, który generuje koszty, należałoby zobaczyć ją jako możliwość wytworzenia strefy wolnej od kapitalizmu - strefy darmowego relaksu, a nawet produkcji żywności. Nie jako komercyjnego przedsięwzięcia, lecz aktywnego budowania przestrzeni wspólnej, wspomagającej tych, którzy są w potrzebie. Inspiracją mogłyby być nie tylko inicjatywy 'miejskiego rolnictwa', polegające na zakładaniu ogrodów na miejskich nieużytkach, ale również poprzez wprowadzanie zwierząt hodowlanych do miast (dała nam przykład Kurytyba). Do takiego działania z łatwością można zaangażować szkoły, kościoły (hm... również kościół katolicki, jeśli powróci do swych chrześcijańskich korzeni). Oczywiście fundamentalnym pytaniem jest - w jaki sposób zachować rozłączność pomiędzy tego typu działaniami, a logiką rynkową. Dlaczego nie sprzedać parku? Dlaczego nie sprywatyzować chodnika? Bez wyraźnej, mocnej a-kapitalistycznej narracji to się nie uda. Tu trzeba jasno powiedzieć - budujemy świat (miasto), które jest przedłużeniem natury, w jej powszechności i 'rajskiej' obfitości dóbr. Tak jak (wciąż) możemy wejść do lasu na grzyby czy jagody, tak i miasto powinno dawać nam gwarancje zaspokojenia podstawowych potrzeb - mieszkania i wyżywienia. Logika funkcjonowania miasta musi więc być nastawiona na zerowy koszt. Domy raz wybudowane powinny raczej wytwarzać energię niż ją konsumować (przykłady takich domów już zresztą istnieją), nie sprzedając nadwyżki, lecz wymieniając ją w zamkniętej miejskiej sieci. Dla bogatszych miast elementem takiej (r)ewolucji jest również miejski dochód podstawowy.
By takie post-kapitalistyczne miasto zbudować, trzeba osiągnąć społeczne przyzwolenie i poparcie dla nie-kapitalistycznej, wspólnotowej opowieści, która stałaby się elementem ukierunkowującym rozproszoną władzę|wolność. Obawiam się, że takiego przyzwolenia nie ma w Słupsku, że Robert Biedroń jest zbyt socjal-demokratycznym politykiem, by próbować wokół takiego projektu budować swoją prezydenturę.
I tu możemy wrócić do tekstu Ewy Majewskiej, z którą zgodzę się tam, gdzie wzywa ona do 'żądania niemożliwego', do horyzontu radykalnego zerwania z opresyjnym systemem kapitalistycznej opresji. Zarysowany powyżej model miasta post-kapitalistycznego jest częścią takiego projektu radykalnej materialnej emancypacji poprzez budowanie tego co wspólne (choć opartego nie na marksistowskiej, ale też nie na 'konserwatywnej' ontologii).
Nie zgodzę się natomiast w zasadzie z całą resztą tekstu Ewy - począwszy od jej wezwań do wzmacniania konfliktów klasowych, poprzez jej sugestię, jakoby inkluzywność opierała się na rozproszeniu, podczas gdy idea radykalnego inkluzywizmu jest oparta o ideę granicy|instytucji, z jednej strony mediującej uniwersalistyczną (polifoniczną) narrację, z drugiej gwarantującą osobność poszczególnych tożsamościowych podmiotowości. To nie jest rozproszenie, choć nie jest to również wizja centralistycznej władzy - to rodzaj 'totalnej mobilizacji'.
Model proponowanych przez Ewę relacji pomiędzy ruchami społecznymi a partią wydaje się unikać odpowiedzi _w jaki sposób_ miałyby zostać zbudowane owe relacje pomiędzy zamkniętą w ramach instytucjonalnej polityki, ograniczoną potrzebą negocjowania sojuszy z burżuazyjnymi partiami partią Razem a radykalnymi i rozbieżnymi celami tych ruchów. W jaki sposób wydzielić partię z ruchów społecznych równocześnie gwarantując jej przez te ruchy demokratyczną kontrolę? Na dodatek, ruchy społeczne w Polsce nie są - wbrew temu co pisze Ewa - masowe, proponowany więc model skazuje Razem na balansowanie na granicy progu wyborczego. Moja wizja partii, którą przedstawiłem w swoim tekście dla PT, widzi ją związaną z ruchami społecznymi jedynie (aż?) wspólnym horyzontem i zestawem wartości, lecz nie jest przez te ruchy ograniczana - skupia się bowiem nie na ich reprezentowaniu, lecz na kreowaniu mechanizmów emancypacji i inkluzji, na ukierunkowywaniu owych rozproszonych 'mikro wolności'władzy' w inkluzywną metanarrację. Wchodzi więc w ciało społeczne nie szukając reprezentacji, lecz budując jego nowy szkielet.
Zdaje sobie doskonale sprawę, że choć dziś co do podstawowych celów i wartości nie ma między Ewą a mną specjalnych różnic, to nasze wizje partii, państwa i społeczeństwa są radykalnie odmienne. Być może jednak przez najbliższe kilkadziesiąt lat nie będzie to naszym najważniejszym zmartwieniem.