Ciekawie oglądało się ten film myśląc o politycznej wyobraźni nowego polskiego władcy i jego dworu.
Jak podkreśla wielu komentatorów, momentem fundującym 'nowego Kaczyńskiego' była katastrofa smoleńska. I myślę, że to rzeczywiście był punkt w którym Polska się objawiła w prawdzie swojego istnienia. Kaczyński i PiS zobaczył ją jako spisek, obsesyjnie szukając winnych; PO i Tusk zobaczyli ją jako wypadek, przypadkowe sprzęgnięcie kilku czynników. Z jednej więc strony państwo zostało opisane jako tylko i wyłącznie ludzie i to oni - ci 'źli' ludzie - ponoszą odpowiedzialność za wszystko co się w nim dzieje (w pewnym sensie jest to kontynuacja myślenia 'układem', grupą ludzi, która knuje za kulisami rzeczywistości), z drugiej strony państwo zostało uniewinnione, wszelka odpowiedzialność została rozmyta i 'outsourcowana'. Nieśmiałe próby przedstawienia katastrofy smoleńskiej jako klęski państwa i jego instytucji były podejmowane przez niektórych przedstawicieli tzw. 'lewicy smoleńskiej' oraz niektórych co bardziej uważnych technokratycznych liberałów i konserwatystów, ale były to głosy zbyt słabe i zbyt niespójne by przebić się do publicznej świadomości.
A przecież Smoleńsk mógł stać się rzeczywiście punktem zwrotnym budującym nową, lepszą Polskę (może gdyby w polskiej polityce było więcej specjalistów STS..). Punktem, w którym objawiona słabość instytucji, łatwość łamania procedur, korupcja i prywata urzędników staje się momentem refleksji i początkiem procesu odbudowy państwa. Państwa jako instytucji, jako procedur, jako demokratycznej wspólnoty jego obywateli. Wszystko to można było rozpocząć, wykorzystując narodową traumę i chęć przekroczenia podziałów. Pisałem wtedy, że Kaczyński stoi przed szansą zostania - jak zawsze marzył - 'zbawcą narodu'. Skończyło się jednak jak zawsze, zamiast zbawcą, okazał się małym 'mścicielem', owładnięty obsesją władzy. Próba przejęcia państwa przez PiS (słusznie w zachodnich mediach określana jako amatorska) jest prostą kontynuacją obsesji i horyzontu intelektualnego prezesa. Zamiast stworzyć mechanizmy kontroli instytucji, prawdziwie merytorycznych kryteriów obsady urzędów, PiS prowadzi politykę TKM, niszcząc resztki struktur tego i tak już bardzo słabego państwa. Nawet jeśli niektóre intuicje nie są złe (podatek bankowy, wsparcie rodzin, opodatkowanie marketów, zatrzymanie prywatyzacji służby zdrowia etc.) to wizja państwa jako bandy kolesi powiązanych układami nie pozwoli na ich sensowne i skuteczne wprowadzenie.
Wizje państwa (i świata) jakie obowiązywały za poprzedniego rządu i jaka obowiązuje dziś są - moim zdaniem - wizjami przed-nowożytnymi (nie dziwi więc wcale rozczarowanie Jadwigi Staniszkis rządami PiS), to wszystko jest pogaństwo ('przypadek' jako siła wyższa) i klanowe przepychanki ('nasi' ludzie są zawsze - nawet gdy byli PZPRowskimi prokuratorami, nawet gdy usprawiedliwiali pedofilię - lepsi od 'ich' ludzi). Jeśli niemal cała polska klasa polityczna (a więc nie tylko politycy ale i dziennikarze i komentatorzy - z bardzo nielicznymi wyjątkami) operuje w takim horyzoncie intelektualnym, to czy dla Polski jest jakakolwiek nadzieja? Na początku lat 90tych Jadwiga Staniszkis wierzyła, że struktury EU będą w stanie wyczyścić Polskę z pozostałości po PRLu. Dziś nikt na to nie liczy i w sumie nie bardzo wiem, kto tego by chciał - biorąc pod uwagę regres jaki przechodzi dziś EU. Brutalnie więc mówiąc, obawiam się, że Polska ma przed sobą przyszłość pół-kolonii, w wersji lepszej pół-kolonii zreformowanej EU, w gorszej - półkolonii niezreformowanej, słabej EU, która nie jest w stanie nawet częściowo ochronić Polaków przed wyzyskiem globalnych korporacji, wreszcie w wersji bardzo złej - kolonii globalnych korporacji, z silnymi wpływami Rosji.
Byś może to wszystko jednak i tak nie ma znaczenia, w kontekście zbliżającej się zapaści globalnego kapitalizmu i katastrofy ekologicznej. Zreformowana Polska, taka jaką się nie stała, mogłaby próbować z siłami globalnego chaosu grać, i być może udałoby się coś ugrać. Być może jednak nie.
Nie chcę jednak wyjść na deterministę - nie uważam, że jesteśmy doomed cokolwiek byśmy zrobili, uważam po prostu, że szansa jaką mieliśmy została zmarnowana, a nawet gorzej - Smoleńsk podkręcił tylko w Polakach i Polsce to co złe i słabe.
Błąd i zaniedbanie jest polityczne, jest nasze, nie możemy nikogo ani niczego za to winić.
Mam poważny problem z determinizmem, w którego duchu czyta książkę Moore's (zrecenzowaną świetnie przez Andrzeja Nowaka) McKenzie Wark. Pierwsze zdanie: "This civilization is already over, and everyone knows it." jest pięknie prowokacyjne, nie ma się więc co czepiać, lecz potem, gdy pisze o uwagach Moore'a na temat relacji pomiędzy radykalnymi zmianami cywilizacyjnymi a drobnymi zmianami klimatu ("The eclipse of the Roman empire corresponds to the end of what is even called the Roman Climactic Optimum (circa 300AD). The feudal system gets going around the time of the Medieval Warm Period (800AD) and starts to break down around the time of the Little Ice Age (1300AD)".) robię się trochę podejrzliwy. Ten wyczuwalny determinizm nie jest oczywiście przypadkowy, jest on ściśle związany z główną tezą Moore'a, który odrzuca 'kartezjański' podział na naturę i społeczeństwo jako dwa rozłączne (choć oczywiście oddziałujące na siebie) systemy. Moore chce przekroczyć 'zielone myślenie' o tym, że natura oddziałuje na człowieka a człowiek na naturę, mówiąc o dialektycznej relacji pomiędzy kapitalizmem a przyrodą. Nie mówimy więc już o oddziaływaniu, a o wzajemnym wytwarzaniu. To zanurzenie / sprzężenie ludzkich instytucji z tym co jest nazywane naturą unieważnia 'antropologiczną różnicę', unieważnia polityczność i suwerenność (mówi o tym - w bardzo nierównym wywiadzie dla Znaku - Agata Bielik-Robson). Słabość tej (materialistycznej? Marksistowskiej?) perspektywy wychwytuje Wark, gdy kwestionuje - niezwykle ważną dla Moora's - dyskusję o wartości: "Value falsely breaks nature up into interchangeable parts..." (pisałem to samo kilka lat temu w jednym chyba z moich najlepszych i najbardziej niedocenionych tekstów). Problem nie polega jednak na tym, że mamy tu do czynienia z jakimś fałszem, lecz w tym, że wartość w kapitalizmie wymyka się zarówno klasycznym marksistowskim analizom wiążącym ją z pracą, jak i z bardziej 'naturalistycznemu' podejściu Warka (i Moora) łączącą ją z transferami energii (jako urbanista mam oczywiście słabość do wszelkich metabolizmów). Teraz zrobię coś, czego pod żadnym pozorem robić nie powinienem i napiszę w jaki sposób ja rozumiem wartość - wybaczcie mi agnorancję. Opisałbym wartość przede wszystkim jako relację władzy (tak jak robią to Jonathan Nitzan i Shimshon Bickler), jako umiejętność manipulacji potrzebą i pożądaniem w kontekście władzy i wolności. Wartość obrazu Picassa nie ma związku ani z pracą włożoną w jego wykonanie, ani w transfery energii czy materii. Wiem, że to jest pewnie zbyt słaby argument, by obalić zniesienie antropologicznej różnicy proponowane przez Warka i Moore'a ale może wystarczy by ich idee poddać pod lekką wątpliwość.
Tym co z mojego punktu widzenia jest w pracy Moora najciekawsze, jest - nie nowa już przecież - metafora kranu i zlewu. Natura dostarczała tanią energię, materiały, pracę i jedzenie (Four Cheaps), 'pozwalając' na eksploatację i przez to rozwój kapitalizmu. Metafora kranu ('Four Cheaps') jest uzupełniona przez metaforę zlewu - taniego pozbywania się przez kapitalizm tego co nieużyteczne. To przede wszystkim wizja 'zlewu' spowodowała katastrofę (ekologiczną), która nadchodzi. Nie widzę jednak w jaki sposób myśl Moora czy Warka miałaby nam pomóc wydobyć się z tego g*** w jakim się - jako ludzkość - znaleźliśmy. Początek artykułu Warka świadczy, że on sam żadnego wyjścia nie widzi - musimy czekać, aż cały ten 'kapitalistyczny ekosystem' się zawali i jakiś nowy, post-kapitalistyczny narodzi się na jego miejsce.
Myśl Warka i Moore' choć o niebo bardziej wyrafinowana niż prostactwo polskich polityków ma z nimi jedną cechę wspólną - pogański defetyzm, odrzucenie nowoczesności ufundowanej na mesjańskim przekraczaniu natury, przy równoczesnym wzięciu za nią i siebie samego pełnej odpowiedzialności. Wydaje mi się ciekawym i znaczącym, że jedna z najważniejszych prób budowania post-kapitalistycznego ekosystemu ma miejsce w Rojavie, a inspiracją dla tej próby jest myśl Murraya Bookchina, który wzywała do traktowania cywilizacji ludzkiej jako kolejnej warstwy natury, wzywa do opieki i troski, ale mocno widział różnicę pomiędzy tym co ludzkie i tym co naturalne. Myślenie o cywilizacji jako kolejnej warstwie natury, w kontekście rozważań Moore'a o 'taniej czwórce' otwiera drogę do myślenia o komunizmie, jako o wytworzonym przez człowieka systemie dającym ludziom dostęp do darmowej energii, materiałów, jedzenia i pracy. Takie myślenie zmienia całkowicie, w rewolucyjny sposób myślenie o mieście - w kierunku wytworzenie (radykalnie inkluzywnej?) infrastruktury wytwarzającej i dystrybuującej 'tanią czwórkę'. Myślę więc, że Moore i Wark wykonali kawał świetnej, inspirującej intelektualnie roboty, ale że jest to politycznie ślepa uliczka. Rewolucyjna nadzieja (również dla Polski) jest gdzie indziej.