Mieszkam w wielorodzinnym budynku - co w Wielkiej Brytanii jest dość wyjątkowe. Większość mieszkańców tego budynku ma - prawdopodobnie - dość umiarkowane doświadczenie w mieszkaniu obok / nad / pod innymi ludźmi; swoje dzieciństwo i młodość prawdopodobnie spędziła w typowej brytyjskiej szeregówce. Budynek jest ikoną brytyjskiego brutalizmu, kiedyś był mieszkaniówką socjalną, dziś znajdują się w nim biura, trochę mieszkań komunalnych oraz mieszkania prywatne. Spora część mieszkańców to stosunkowo młodzi ludzie, często związani z lokalnymi uniwersytetami - generalnie niższa klasa średnia, lekko hipsterska. W przypływie początkowego entuzjazmu, mieszkańcy założyli grupę na fb, z intencją budowy lokalnej wspólnoty.
Wspólnota (lokalna) jest pojęciem bardzo w UK żywym - panuje powszechne przekonanie, że to właśnie więzi sąsiedzkie (a nie rodzina), kumple i kumpelki ze szkoły czy pracy stanowią podstawę dla demokratycznego społeczeństwa. Wspólnoty lokalne organizują się więc w lokalne stowarzyszenia (formalne i nie), grupy negocjujące swoje prawa / roszczenia z władzami miasta czy (jak w naszym przypadku) właścicielem / zarządcą budynku. W związku z powszechnym strachem przed przestępczości pojawiają się też inicjatywy 'straży sąsiedzkiej' ('neighbourhood watch'). Obserwacja dynamiki powstawania i kształtowania się takiej nowej lokalnej wspólnoty jest fascynujące - są ludzie domagający się uwagi, są domowi autokraci, część chce mieć święty spokój, inni marzą o 'prawdziwym życiu sąsiedzkim'. Mieszkanie w budynku wielorodzinnym jest obłożone wieloma ograniczeniami (kapitalistyczna Wielka Brytania jest momentami o wiele bardziej restrykcyjna niż PRL jaki pamiętam - do pewnego stopnia przypomina karykaturę z Alternatyw 4), ciekawe są więc próby, by życie mieszkańców regulować nawet bardziej - jak na przykład propozycja, by każdy kto chce urządzić sobie piknik na naszym wspólnym podwórku / łące musiał otrzymać zgodę wszystkich mieszkańców (co przy ponad 200 mieszkaniach jest zadaniem praktycznie niewykonalnym). Tego typu pomysły są w swej genezie bardziej kontynentalne niż brytyjskie - brytyjskie prawo i praktyka społeczna oparta jest raczej na lokalnym konsensusie oraz precedensach. To na kontynencie mamy słabość do zewnętrznej ramy prawnej, która - roszcząc sobie prawo do uniwersalnej nieomylności - stanowi punkt odniesienia dla każdego z nas bez wyjątku i w taki sam sposób.
W przypadku piknika na podwórku, tego typu regulacja zakłada więc zewnętrzne medium (regulacje), które oddziela żywych mieszkańców od siebie. Model brytyjski zakładałby bowiem raczej, że gdy jakaś grupa organizuje sobie piknik, a inna chciałaby również to zrobić, to spotkają się one w negocjacji. To jest o tyle ważne, że taki model - przynajmniej w założeniu - zachęca ludzi do wchodzenia ze sobą w interakcje, do dialogu. Co paradoksalnie stoi w sprzeczności z kulturowymi nawykami Brytyjczyków, którzy z wielką niechęcią podchodzą do sytuacji, w której mogliby wejść w konfrontację - a każdy dialog zakłada taką możliwość. Wydaje się więc, że dobrym rozwiązaniem byłaby swego rodzaju hybryda - z jednej strony pozwalająca na swobodne użytkowanie przestrzeni jeśli nikt inny nie zgłasza wobec niej roszczeń, z drugiej strony dająca możliwość unikania konfrontacji poprzez odwołanie się do zewnętrznych regulacji. Czy którykolwiek z powyższych modeli ('brytyjski', 'kontynentalny' oraz 'hybrydowy') umożliwi powstanie silnej i przyjaznej lokalnej wspólnoty? A może powinniśmy zrezygnować z dyskusji na temat wspólnoty jako takiej i skupić się raczej na mechanizmach jej (czymkolwiek jest) tworzenia?
Kojin Karatani (o którego nowej książce wspominałem w jednej z poprzednich notek) w książce 'The Structure of World History' w bardzo interesujący sposób przenosi marksistowską dyskusję z środków produkcji, na środki wymiany. Twierdzi, że idea 'komunizmu pierwotnego' nie jest błędna jako taka, jest po prostu osadzona w błędnym momencie historycznym - zamiast bowiem mówić o wspólnocie pierwotnej (która praktykowała wymianę darów opartą na zasadzie wzajemności) należałoby raczej odwołać się do wspólnoty nomadycznej, gdzie wzajemność nie była (jeszcze?) przymusem. Według Karataniego mamy cztery sposoby istnienia / praktykowania wymiany (ważna uwaga - dwa pierwsze porządki Karatani lokuje pomiędzy wspólnotami, nie pomiędzy jednostkami, a wszystkie łączy z powstawaniem coraz większych struktur społecznych - od wymiany pomiędzy plemionami, poprzez państwo/imperium do systemu-świata): A: dar w przymusem wzajemności, B: grabież / redystrybucja, C: wymiana towarowa oraz D: nieistniejąca (jeszcze?) dar / wzajemność na wyższym poziomie (nie posiadający nazwy - Karatani określa go jako X). Co ciekawe, ów sposób wymiany X Karatani sytuuje w kontekstach religijnych (choć twierdzi, że nie są one niezbędnie konieczne do zaistnienia X. Wydaje mi się jednak, że ów związek komunizmu (bo D/X jest powrotem wypartego A) z religią jest ważny i bardzo ciekawy - co takiego daje nam odwołanie się do ramy religijnej, że jesteśmy w stanie pomyśleć wolne, wzajemne obdarowywanie się?
Przeniesienie przez Karataniego środka ciężkości z produkcji na wymianę jest obiecujący, z mojego punktu widzenia jest jednak jedynie półśrodkiem - tym co wydaje mi się kluczowe, jest zadanie pytania o wszelkie interakcje zachodzące pomiędzy jednostkami (a potem grupami). Wymiana bowiem jest rodzajem komunikacji, co jednak równie ważne, podobnie jak i produkcja zawiera ona w sobie pewien transcendentny horyzont wychodzący poza stan tu i teraz. Jeśli rodzaje wymiany od A do C doprowadziły nas do zglobalizowanego świata, jest oczywistym, że system wymiany D musi wyjść poza świat. Nie w sensie kolonizacji kosmosu - takie rozszerzenie nie przezwycięży wymiany typu C, lecz w jakimś niewyobrażalnym geście przekraczania Świata. Umiejscowienie przez Karataniego wymiany typu D w kontekście religijnym staje się oczywiste - tylko religia (i to w mesjańskim swoim wymiarze, takim który odrzuca naturalistyczny kapitalizm) może stworzyć ramę etyczną i imaginarium pozwalające wymianie typu D zaistnieć. Jak napisałem powyżej - to jest interesujący trop, ale jednak nie satysfakcjonujący. Wydaje mi się, że warto przyjrzeć się momentowi poprzedzającemu zaistnienie wymiany typu A - grupie jednostek łowców/zbieraczy, które z jednej strony biorą 'darmo' ze świata, który je otacza, z drugiej strony - jeśli zdecydują się na akt daru - nie oczekują wzajemności. Nie ma bowiem jej potrzeby - to jest moment chrześcijańskiego 'darmo otrzymaliśmy darmo dajemy'. Ale _w jakim celu_ dajemy? Jeśli jesteśmy - w zasadzie - samowystarczalni? Moment w którym wchodzimy w relację ze światem / innymi ludźmi nie zachodzi pod przymusem, lecz z potrzeby przezwyciężenia ludzkiego osamotnienia. Jednostka ludzka istnieje jako byt rozmyty - oddycha powietrzem, którego granic nie sposób ustalić; pije wodę ze strumienia którego początek i koniec nie ma znaczenia; zrywa jagody w bezkresnym lesie. Ba, samo ciało człowieka jest zagadką dla jego świadomości - kto z nas, bez specjalistycznej technologii jest w stanie rozpoznać co dokładnie dzieje się w jej/jego wątrobie? To rozmycie, które oznacza, że w praktyce nasze istnienia się na siebie wzajemnie nakładają, wydaje mi się tu szczególnie ważne - prowadzi nas bowiem w kierunku inkluzywnego interfejsu, ale nie jako czegoś zewnętrznego wobec nas, lecz jako tego co jest równocześnie nami i światem (a więc - my _jesteśmy_ światem, jesteśmy Całością). To właśnie ta sfera poza naszą skoncentrowaną na naszym ciele świadomością, strefa którą jednakże mniej lub bardziej świadomie i aktywnie doświadczamy, jest fundamentem na którym wspiera się nasze istnienie jako ludzi. Ta sfera nie ma granic, przekracza świat, przekracza tu i teraz, jest medium oraz tarczą. To jest ścieżka wyjścia poza ograniczenia myślenia wspólnotą.