Tym jednak, co mnie naprawdę w owym lewicowym biadoleniu wkurza, jest paternalistyczna narracja o biednej klasie robotniczej i średniej, która zdradzona przez System z rozpaczy głosuje na Trumpa czy za Brexitem (oprócz tego, że jest to narracja paternalistyczna, jest ona po prostu fałszywa).
I jeśli absolutnie jestem w stanie zrozumieć decyzję by nie głosować na Clinton, to nie jestem w stanie usprawiedliwić głosowania na Trumpa. Nie dlatego, że Trump jest jakimś potworem w porównaniu z Clinton - jak pisałem i mówiłem, z punktu widzenia Europy, trochę bardziej izolacjonistyczna polityka Trumpa (jeśli rzeczywiście będzie ją prowadził) i oddanie Bliskiego Wschodu w strefę wpływów Rosji może - przynajmniej w krótkiej perspektywie - być lepszym rozwiązaniem (również lepszym bo mniej ludzi straci życie) niż wojenne obsesje Clinton.
Problem jest gdzie indziej - głosowanie na Trumpa jest usankcjonowaniem rasizmu i seksizmu. Jest przyzwoleniem na otwartą nienawiść i pogardę. Tak jak w przypadku Brexitu, to nie sama decyzja wyjścia z EU jest zła (ponieważ została całkowicie nieprzygotowana jest po prostu głupia - ale potrafię sobie wyobrazić 'sensowny' Brexit), lecz narracja, którą zbudowali jej zwolennicy. Dziś lewica (jej część) powtarza, że nie wszyscy, którzy głosowali na Trumpa i za Brexitem to rasiści, że musimy się pochylić nad lękami naszych współobywateli, że oni też są ofiarami. I oczywiście są. Ale pochylanie się z troską nad ludźmi wyrażającymi rasistowskie czy mizoginistyczne obsesje, prowadzi jedynie do ich akceptacji i sankcjonuje ich obecność w przestrzeni publicznej. Jeśli mówimy "musimy otwarcie rozmawiać i nie może być tematów zakazanych" (piję tu do Jonathana Pie) przyjmujemy, że wszystko jest opinią, równoprawną w sferze publicznej. Otóż nie jest. I nie tylko są jeszcze fakty, ale przede wszystkim musi istnieć etyczna rama w jakiej dyskusja musi się toczyć. Radykalny inkluzywizm nie wyrównuje wszystkich narracji, lecz wszystkie dostrzega - wartościuje je jednak na podstawie relacji wobec całości. Tylko całość jest prawdą - jeśli jakaś narracja oparta jest na wykluczeniu, staje się narracją złą. Uznanie zła, nie powoduje że ono znika ani nie zakłada na jego temat milczenia.
Głosujący na Trumpa czy za Brexitem są (w większości) ofiarami systemu, ale fakt, że nie dostałeś w przedszkolu deseru, nie oznacza że możesz koleżance rozbić głowę.
Kapitalizm jest przede wszystkim systemem politycznym, dopiero potem ekonomicznym. Innowacje i postęp są tylko efektem ubocznym ustanawiania hegemonii kapitalizmu - widać to dziś, gdy jego dojrzała faza staje się coraz mniej innowacyjna i pogrąża się w niekończącym się kryzysie. Podstawową funkcją kapitalizmu jest ustanawianie hierarchii i akumulacja władzy (po raz kolejny - ale myślę, że nigdy dość - odeślę do Nitzana i Bichlera), 'akumulacja pierwotna' czyli grabież i wyzysk połączony z polityczną i społeczną opresją jest esencją tego systemu. Z tego powodu wygrana Trumpa jest (mam nadzieję, że ostatnią) próbą ustabilizowania rozpadającego się systemu. Systemu, który zaczął się rozpadać w dwudziestym wieku, którego rozpad nabrał przyspieszenia w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, systemu umacniającego wykluczające hierarchie - rasistowską, seksistowską, klasową. Wygrana Trumpa czy Brexit to anty-emancypacyjny backlash. Wojna kulturowa nie została przez lewice wygrana (choć kilka bitew zdecydowanie udało się wygrać), nie była też próbą całkowitego zniesienia hierarchii (co jest oczywiście niemożliwe - kwestią jest jedynie pytanie o stabilność i pluralizm wielu hierarchii). Próba podjęta przez lewice została przejęta przez liberałów (tu jest moment by ich winić), którzy przystali na odrzucenie hierarchii płci czy etniczności, wzmacniając za to hierarchię klasową. Ta próba okazała się nieudana - również ze względu na zablokowanie systemu i TINA. Dziś wszyscy, którym lewica mówiła, że nie mogą pogardzać i nienawidzić pokazali lewicy i liberałom środkowy palec. Ani Trump ani Farage nie są jednak głosem wykluczonych ekonomicznie - są głosem wzywającym do odtworzenia wykluczających hierarchii, głosem rasistów, ksenofobów, mizoginów. Głosem klasy średniej pogardzającej 'plebsem'. Oczywiście, neoliberalizm i neoliberałowie mają swój udział w procesie odbierania znaczenia olbrzymim masom społecznym i przesuwania władzy do górnego 0.1% ale - jak uczy nas Star Trek - tu nigdy nie chodzi jedynie o pieniądze. Tu chodzi o władzę i dominację. Nie chodzi o to, by dać ludziom lepiej zarabiać, chodzi o to, by mąż mógł pobić żonę i dziecko, by mógł _poczuć_ że jest lepszy bo jest biały, bo jest w określonym miejscu społecznej hierarchii. Emancypacja i egalitaryzm są tym, przeciwko czemu amerykańscy, angielscy (ale też i polscy) 'wykluczeni' głosują masowo w 2016 roku. To są głosy za prawem do pogardy.
Poparcie dla projektów emancypacyjnego inkluzywizmu Sandersa czy Corbyna wśród młodych (ale już nie w Polsce, gdzie młodzi są najbardziej reakcyjną częścią społeczeństwa) daje nadzieję, ale nie daje pewności. Młodzi nigdy nie byli w pozycji władzy (z wyjątkiem lokalnych bully), projekt odrzucenia starych hierarchii może więc wydawać się dla nich atrakcyjny. Przykład Polski (ale nie tylko - nie wszyscy młodzi protestują przeciwko Trumpowi, wielu - jak donoszą media - wykorzystuje jego wybór by podjąć próbę ustanowienia rasistowskich czy seksistowskich hierarchii) pokazuje, że 'projekt pogarda' może być kuszący i politycznie skuteczny.
Obalić kapitalizm można jedynie przedstawiając całościowy projekt emancypacyjnego inkluzywizmu. Projekt 'Jungerowski', produkujący nadwyżkę godności równo dystrybuowaną w nie-egalitarnych strukturach społecznych (nie da się utrzymać płaskiej struktury w społeczeństwach w których liczy się wiedza - obecny backlash to również 'rewolucja głupców').