contact me:
KRZYSZTOF NAWRATEK
  • Home
  • about
  • blog
  • TEXTS/RECORDINGS

723. dlaczego nie komunizm: terytorium i granica/instytucja

7/25/2013

1 Comment

 
Krótki wypad do Warszawy. Interesująca rozmowa z PK - jest sceptyczny wobec pomysłu budownictwa komunalnego, które mogłoby obniżyć czynsze w prywatnie wynajmowanych mieszkaniach. Wskazuje na ryzyko wywołania kolejnej fali kryzysu - niższe ceny wynajmu = niższa wartość mieszkań = żądanie banków od biorących kredyty hipoteczne wyższych zabezpieczeń. Jednym słowem, budownictwo komunalne, zdaniem PK z jednej strony zagraża całej gospodarce (opartej o system kredytów bankowych), z drugiej bezpośrednio uderza w klasę średnią (oraz wannabe klasę średnią). To jest bardzo ciekawa linia rozumowania, ponieważ, z jednej strony pokazuje, że czy chcemy czy nie, polityka jest klasowa; z drugiej natomiast ujawnia wiarę w łatwość krachu i strach przed rewolucją. Klasyczny radykalny lewicowiec byłby radośnie podekscytowany wizją drobnej, lokalnej zmiany, która mogłaby zakwestionować cały system. PK właśnie z powodu tej możliwości jest wobec budownictwa komunalnego nieufny. Najwyraźniej wciąż niektórzy z nas (większość?) ma zbyt wiele do stracenia, by marzyć o rewolucji. Jednak to są dygresje - najważniejsze wydaje się pytanie, czy rzeczywiście lokalny eksperyment jest niemożliwy, ponieważ zagroziłby całości? Czy więc 'strażnicy systemu' każdy a_neoliberalny eksperyment zablokują? Przyjmuję założenie, że to nie jest prawda, że lokalne eksperymenty są możliwe. Jeśliby bowiem byłoby inaczej, to jedyną alternatywą rzeczywiście jest jedynie globalna rewolucja...

W Warszawie (liczyłem na księgarnie Naszego Dziennika, ale nie było - była natomiast w księgarni naukowej) wreszcie udało się kupić 'Zawładnąć' Jadwigi Staniszkis. Niezwykle chaotyczna i nierówna książka (szczególnie odradzam czytanie recenzji na prawicowych portalach, które sprowadzają tę książkę albo do ezoterycznego bełkotu, albo do czystej publicystyki. Czytajcie - krytycznie - Staniszkis, nie czytajcie recenzji) - z jednej strony próba podsumowania kilku jej ostatnich książek, z drugiej to wciąż polityczna agitka przeciw PO (a w tle przeciwko komunizmowi, choć trzeba docenić, że Staniszkis pisze przeciwko 'bolszewickiej wersji komunizmu' - jest więc jeszcze nadzieja...*) a za PiS. Mimo tego kilka bardzo interesujących fragmentów (i kilka przerażających, gdy wraca ona na przykład do obsesji 'spisku' służb specjalnych, pisząc o nich jako o 'innych' Polakach...) - na przykład powrót do idei 'pozoru', którą wykorzystywała już w (genialnej, moim zdaniem) 'Ontologii Socjalizmu'. Staniszkis z przyczyn biograficznych nie jest w stanie tego zrobić, ale zastosowanie jej metodologii do realnie istniejącego neoliberalizmu mogłoby dać fascynujące rezultaty. Taki na przykład fragment odczytany w kontekście dzisiejszego 'zombie neoliberalizmu':
"Cała ta konstrukcja ideologicznych założeń stawała się coraz bardziej "niewywrotna". Zyskała bowiem status heglowskiego "pozoru", który wie wprawdzie, że realność jest inna, niż założenia przyjęte przy jej konstruowaniu, ale nie może z owych założeń zrezygnować, bo to one są jedynym (podkreślenie moje) źródłem sensu ("wewnętrznej racjonalności")" (czytając to, myślałem o PP, w kontekście naszej rozmowy w poniedziałek o jego planowanej habilitacji...). I dalej - bardzo ważny fragment:
"Na tym właśnie opierał się ów dyktat idei - i każdy dyktat idei, który potrafi wyeliminować zewnętrzne wobec siebie kryteria." Jest faktem, że ani Internet ani CERN ani miliony innych rzeczy, nie powstałyby, gdyby stosować w pełni czystą logikę rynku jako ostatecznego kryterium prawdy (co postuluje doktryna neoliberalne). To, że one powstały, brało się z 'wyjątków' i to jest moja kluczowa teza - to wyjątki od hegemonicznej ideologii (a więc - w ontologii miasta przedstawionej w 'Dziurach...' - te fragmenty Realnego, które nie posiadają, ale właśnie 'domagają się' swojej reprezentacji), owe 'dziury w całym' gwarantują postęp, czy wręcz istnienie systemu.

O szczególnym problemie, którym chcę zająć się w tej notce (czyli o terytorium) Staniszkis wspomina mimochodem:
"Jak pokazałam, podstawowym narzędziem współczesnego dyktatu formy jest sieciowe regulowanie procesów przekraczających granice państwa. Jedną z władczych konsekwencji usieciowienia jest towarzysząca mu trudność wyrażania interesów terytorialnych całości (na przykład poszczególnych gospodarek narodowych). Jest tak nie tylko dlatego, że sieć wykracza poza granice państw. Głównym powodem tej deartykulacji interesów terytorialnych całości jest fakt, że w regulacji sieciowej nie ma możliwości wprowadzenia do dyskursu (i negocjacji) problemów tej skali. W sieci istnieją bowiem tylko wewnętrzne dyskursy i towarzyszące im wewnętrzne racjonalności jej poszczególnych ogniw."

W drugim cytowanym powyżej fragmencie Staniszkis mówi o braku zewnętrznych kryteriów, które powodują, że system staje się degenerującym się zapętleniem, że traci możliwość rozwiązywania własnych sprzeczności. To jest moim zdaniem kluczowa kwestia (i tak, w tym sensie zdecydowania czuję się - bardzo niegrzecznym - uczniem Staniszkis), pokazuje bowiem nie tylko dlaczego kapitalizm stał się pozornie 'niewywrotny', ale również pokazuje jak współczesna myśl lewicowa, przeniknięta do rdzenia trockizmem-wallersteinizmem, niezdolna do pomyślenia zewnętrza, umacnia obecnie istniejący 'zombie neoliberalizm'. Dlatego właśnie, mimo że jest to ryzykowne i często prowadzi na manowce, należy wzmacniać i wspierać wszelkie formy autonomicznego eksperymentowania, jednakże, należy domagać się od nich 'roszczenia uniwersalistycznego'. Przestrzeń wyjątku zdobywa swoje uprawnienie do istnienia jedynie jako awangarda innego świata (oczywiście, przestrzenie ucieczki i azylu są czasem równie niezbędne, ale to nie z nich przyjdzie rewolucja). Tu z kolei jestem zadłużony u ABR i Jacoba Taubesa. 

Moim ulubionym przykładem lokalnego eksperymentu są (oczywiście) specjalne strefy ekonomiczne (SEZ) w Chinach. O ich powstaniu zdecydowano w 1978 roku, a pierwsze cztery powstały rok później. Jak dowodzi (obecnie profesor, wtedy jeszcze student) James Kung w tekście “The Origins and Performance of China’s Special Economic Zone” opublikowanym w Asian Journal of Public Administration, 7 (1): 198-215 (June) 1985, przyczyny powstania SEZ były zarówno ekonomiczne jak i polityczne i leninowska logika 'kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy' nie była bynajmniej w tej decyzji nieobecna. Kung podkreśla, że błędnym jest traktowanie tej decyzji jako próby przywrócenia kapitalizmu w Chinach.
Z mojego punktu widzenia dwie kwestie wydają się ważne - po pierwsze bardzo mocne podkreślanie w oficjalnych dokumentach i wystąpieniach, że mamy do czynienia z eksperymentem, po drugie natomiast ważne jest, by zdać sobie sprawę z otoczenia SEZ - na początku lat 80tych choć pod względem dochodów Chiny nadal były klasyfikowane jako państwo biedne, to z punktu widzenia wskaźników takich jak poziom analfabetyzmu, śmiertelność niemowląt czy przewidywana długość życia znajdowały się wśród państwa średnio-zamożnych. Chiny więc rozpoczęły 'eksperymentowanie z kapitalizmem' nie w sytuacji jakiegoś dramatycznego kryzysu, a raczej w momencie przezwyciężenia najgorszych skutków Rewolucji Kulturalnej i względniej stabilizacji. Warto też podkreślić, że do połowy lat 80tych ponad 70% wymiany towarowej dotyczyła Chin, a jedynie reszta była wymianą z zagranicą - na początku więc SEZ nie były tym, czym są dzisiaj.

Ważne jest jeszcze kilka specyficznych cech tego eksperymentu - po pierwsze, jego cele nigdy nie zostały ściśle i klarownie wyjaśnione, ta niejasność, o której pisze z admiracją Staniszkis jest tu wyraźnie widoczna. Również w fakcie przyjmowanych z opóźnieniem (w stosunku do samego utworzenia SEZ) przepisów regulujących ich funkcjonowanie. Kiedyś dawno, po mojej wizycie w Chinach pisałem, "Niczego w Chinach nie można być pewnym, nic - ani to co nam służy, ani co nam zagraża - nie jest dane raz na zawsze. To jest założona niestabilność, płynne reguły i siła..." - to była obserwacja czysto intuicyjna, lecz  Chenggang Xu w tekście 'The Fundamental Institutions of China’s Reforms and Development' stawia tezę (która jakoś potwierdza moje intuicje), że za sukcesem Chin kryje się 'regionalnie zdecentralizowany autorytaryzm' i pokazuje, że sukces Chin został osiągnięty nie tyle wbrew 'standardom wolnego świata (rozdział państwa od gospodarki, brak korupcji, ochrona prywatnej własności - tę ostatnią wprowadzono dopiero w 2004 roku!)' co właśnie dzięki świadomemu odrzuceniu tych standardów. Nie jest więc to 'błąd' czy 'zacofanie' lecz świadoma polityka. Co ciekawe, poszczególne regiony Chin, stosują 'ręcznie sterowaną' politykę protekcjonizmu - na przykład zakazując zakupu lokalnych taksówek poza tymi, produkowanymi w danym regionie - Chiny więc zaprzeczają modelowi sieciowemu, o którym pisze Staniszkis, umożliwiając sobie korzystanie z potencjału napięcia pomiędzy poszczególnymi lokalnościami. Co więcej, Chenggang Xu pokazuje, że przyjmowanie standardów zachodnich (szczególnie USA) do waloryzowania instytucji i organizacji innych państw uniemożliwia zrozumienie odmienności i wartości innych rozwiązań i innego rozumienia świata. W tym kontekście warto czytać teksty Jadwigi Staniszkis, nawet jeśli mają one czasami posmak Konecznego czy Huntingtona...  

Przypadek Chin zmusza nas więc do cofnięcia się do pytania o granice przedsiębiorstwa, zadanego w 1937 roku przez Ronalda Coase w klasycznym eseju 'The Nature of the Firm'. Szczegółowe dywagacje dotyczące kosztów transakcyjnych w kontekście miasta pozostawię jakiemuś ekonomiście o otwartym umyśle, dla nas ważne jest przyjęcie generalnego założenia, że istnieją punkty graniczne (dotyczące skali), które wyznaczają opłacalność stosowania rynku jako kryterium 'prawdy' i 'racjonalności'. Przykład Chin jest niezwykle interesujący, ponieważ pokazuje możliwość współistnienia mocnego, centralistycznego państwa ze zdecentralizowanymi strukturami ekonomicznymi i społecznymi od których wręcz oczekuje się, że będą eksperymentować z reformami (przy czym 'reformy' należy to rozumieć znacznie szerzej, niż w naszej części Europy, gdzie 'reforma' znaczy zawsze 'wprowadzanie neoliberalnych dogmatów', tu mamy do czynienia z reformami dotyczącymi gospodarki i kwestii społecznych). Ten nacisk na eksperyment połączony z przenikającymi się strukturami władzy w różnych skalach i o różnych kompetencjach jest niemal doskonałym zaprzeczeniem 'prostackiego' modelu neoliberalnego, który usiłuje się budować w naszej części świata.

No dobrze - czy jednak model chiński w jakimkolwiek sensie może być inspiracją dla lewicowej polityki miejskiej? Czy istnieje jakakolwiek analogia, pomiędzy olbrzymim Państwem Środka a polskim miastem? Nawet Warszawą? Wydaje mi się, że mimo wszystko tak, jeśli potraktujemy Chiny jako daleką inspirację, a nie jako model. Podstawowym problemem jest napięcie pomiędzy fragmentem a całością, pomiędzy przestrzenią w której chcielibyśmy pozwolić na eksperyment, a innymi fragmentami miasta. Jak jednak pisałem w poprzednich notkach, widzenie miasta jedynie poprzez jego wymiar przestrzenny i terytorialny jest błędem (podobnie jak niedostrzeganie tego wymiaru). Istnieją wymiary miasta, w których terytorium ma kluczowe znaczenie, oraz takie, w którym nie ma go prawie wcale. Nawet wymiar społeczny, budowanie 'wspólnoty lokalnej' ma w sobie tę dwoistość - mamy bowiem ludzi, których spotykamy na klatce w bloku, na placu zabaw obok czy na przystanku - łączą nas z nimi relacje materialno-funkcjonalne, zupełnie inne od sieci znajomych w których funkcjonujemy w skali miasta i szerzej. To jest fundamentalne ontologiczne założenie (wiem, że się powtarzam, ale to jest naprawdę kluczowe) - świat nie jest 'płaski', nie jest 'magmą' lecz jest porowaty, z niezliczoną ilością nachodzących na siebie lecz niekoniecznie wchodzącymi ze sobą w interakcje logik. Propozycja by budować lewicową politykę miejską w oparciu o nakładające się na siebie 'pola eksperymentów', które będą częściowo wyłączać fragmenty tych pól z logiki rynku, opiera się na tym właśnie ontologicznym założeniu. Jeśli bowiem uznajemy homogeniczność systemu-świat, lokalne eksperymenty są absurdalne i skazane na niepowodzenie; jeśli jednak uznamy, że świat jest heterogeniczny i pluralistyczny nawet dziś, poddany propagandowej i finansowej presji globalnego neoliberalizmu - to w ramach takiego świata, niemal wszystko jest możliwe.
Powtórzę więc jeszcze raz - eksperymentowanie w miastach powinno dotyczyć _równocześnie_ terytorium oraz nie-terytorialnej ramy w postaci granicy/instytucji. Potrzebujemy określonej infrastruktury (miejsca by mieszkać lub by produkować, dostępu do wody czy elektryczności, dostępu do sprawnej komunikacji etc.) i trzeba podkreślić, że terytorium jest tym, co miasto posiada i może nim dość łatwo zarządzać. Kwestia lokalności takich prób dotyczy jednak przede wszystkim wynalezienia innego języka, który mógłby zastąpić pieniądz w procesie komunikowania się gospodarczych aktorów (czyli części granicy/instytucji). Moja robocza hipoteza zakłada, że należy raczej szukać wielu języków, które nie odrzucą rynku i pieniądza, lecz będą je mutować, zanieczyszczać i przekształcać, nasączając innymi wartościami.

Fundamentalną kwestią jest więc nieterytorialny wymiar kontroli i interakcji, a więc ustanowienie sprawnej granicy/instytucji, która będzie z jednej strony umożliwiała terytorialną (względną) autonomię - na przykład poprzez wynajdywanie, użyczanie a następnie ochronę 'bezużytecznych' fragmentów miasta - jedynym warunkiem byłoby prowadzenie działalności 'społecznie użytecznej' oraz (częściowo) wyłączonej z uniwersalnego/globalnego systemu obiegu pieniądza; a z drugiej strony wymuszała interakcje tych 'pól eksperymentów' z innymi częściami miasta - czyli również translację wewnętrznego języka i logiki (ale również wewnętrznego systemu wartości) na język rynku, lub też inny język, którym poszczególne 'pola eksperymentów' będą w stanie się porozumiewać. Rynek i pieniądz pozostają więc jako zewnętrzny weryfikator i 'groźba'.

Jak pokazywałem w poprzednich wpisach - istnieje niebezpieczeństwo zamknięcia i lokalnej ksenofobii ('nasz' skłot, 'nasz' park etc), jest ono jednak bardzo często związane z jedno-wymiarowością hierarchii wartości wyznaczanej przez rynek (tu najlepszym przykładem jest proces gentryfikacji), w sytuacji założonej wielowymiarowości i pluralistycznych hierarchii tego niebezpieczeństwa powinno dać się uniknąć. Wielowymiarowość i pluralizm zakładają odrzucenie homogenicznej logiki porządkującej relacje w mieście (czy to kapitalistycznej czy komunistycznej), natomiast 'ontologia narracji' jaką przedstawiłem w 'Dziurach w Całym' przezwycięża post-modernistyczną fragmentaryzacje, domagając się od każdego 'pola eksperymentu' by opierało się na 'uniwersalistycznym roszczeniu'**. Z jednej strony mamy więc 'konkurowanie na pełniejszy uniwersalizm' z drugiej natomiast wymuszany inkluzywizm.
Lewicowy burmistrzu i prezydencie - do dzieła!
;)
___
* To oczywiście tylko zwrot retoryczny - szansa, że Staniszkis przekroczy sama siebie jest praktycznie żadna. Jak każda antykomunistka z pokolenia Solidarności, traktuję ona komunizm jako aberrację, a kapitalizm jak 'stan natury'. Fragmenty kończące książkę, szczególnie te odwołujące się do znaczenia religii w polityce i próba przekonania czytelnika, że polski fundamentalistyczny katolicyzm polityczny jest w istocie najwyższym rodzajem tolerancji religijnej są boleśnie kompromitującą ceną jaką naukowiec płaci za zbyt mocne ideologiczne zaangażowanie.
** Mam nadzieję, że odpowiedziałem w tej notce również na pytanie JE o opresję w proponowanym modelu 'lewicowego miasta'. Granica/Instytucja jest narzędziem opresji. Ale to jest bardzo dobra i delikatna opresja :)

1 Comment

722. totalna mobilizacja jako horyzont lewicowej polityki miejskiej

7/21/2013

0 Comments

 
Picture
W piątek przysłuchiwałem się dyskusji którą Gazeta Wyborcza zatytułowała 'Miejska Maszyna się budzi', a Jacek Żakowski zaczął od nie do końca dla mnie jasnej metafory miasta, które z maszyny staje się zwierzęciem... Dyskusję zdecydowanie zdominowała Joanna Erbel, która skupiła się na problemach testowaniu granic miejskiego aktywizmu i relacji pomiędzy aktywizmem a polityką. Kwestią, która unosiła się w tle, lecz - pewnie ze względu na skład panelu - nie została wyartykułowana wprost, było pytanie o lewicową wizję polityki miejskiej.

Ponieważ zostałem nazwany 'lewicowym jungerystą', bez wstydu znów sięgnę po pojęcie 'totalnej mobilizacji', umiejscowię je jednak (jako narzędzie) gdzieś pomiędzy znaczeniem potocznym a tym, jakie nadał mu Ernst Junger by o owej lewicowej wizji polityki miejskiej podyskutować. Ale zanim do tego przejdę, trochę więcej o kontekście.

Po debacie spędziliśmy jakiś czas dyskutując scenariusz jaki przyjmują zarządzający polskimi miastami - że kryzys potrwa jeszcze 2-3 lata, a potem wszystko wróci do normy. Oczywistym pytaniem jest - a co jeśli nie? Jeśli kryzys potrwa jeszcze 10 albo i więcej lat i jeśli w tym czasie globalny układ sił się zmieni i Europa zostanie trwale gospodarczo zmarginalizowana? Załóżmy, że nie mamy wpływu na całą EU, a nawet, że w skali kraju wciąż rządzą neoliberałowie z PO-PiS-SLD-PSL-RP? Nie ma przecież w Polsce takiego ugrupowania politycznego, które w poważny sposób odrzucałoby neoliberalny konsensus. Załóżmy jednak, że udaje się wygrać wybory na szczeblu lokalnym - jakie pole manewru będzie miała lewicowa prezydentka Warszawy? Albo jakiegoś mniejszego miasta - powiedzmy Sosnowca, Dąbrowy Górniczej czy Częstochowy (gdzie obecnie prezydentem jest umiarkowany centro-prawicowiec z SLD)?

Intelektualną ramą, która może umożliwić pojawienie się 'alternatywnych' idei zarządzania miastami wydaje się (rozważana przeze mnie jako główny temat kolejnych wpisów) idea autonomii. Źródeł takiego myślenia należy szukać przede wszystkim w myśli anarchistycznej (ale można też wśród myślicieli klasycznej, konserwatywnej prawicy), natomiast w warunkach polskich swego rodzaju praktyką autonomicznego działania (oprócz oczywiście skłotów) są działające w wielu miastach lokalne stowarzyszenia mieszczańskie, angażujące się w problemy na poziomie dzielnicy (i mniejszym). Co ciekawe (i bardzo ważne) polski Kongres Ruchów Miejskich NIE jest organizacją skupiającą jedynie takie organizacje - wręcz przeciwnie, większość organizacji/grup skupionych w KRM działa na poziomie miast. W bardzo ciekawym tekście 'Visions of Autonomy: The New Left and the Neighborhood Government Movement of the 1970s' opublikowanym w Journal of Urban History w maju 2012, Benjamin Looker analizuje ewolucję (mającego wyraźnie lewicowe korzenie i silne związki z ruchem feministycznym) amerykańskiego ruchu na rzecz samorządnych dzielnic (w połowie lat 70tych przyjął on instytucjonalną formę jako Alliance for Neighborhood Government), który w pewnym momencie zaczął być postrzegany jako organizacja faszystowska, a na pewno mocno konserwatywna, wymierzona przeciwko mniejszościom etnicznym (w tym czasie mniejszości etniczne, a szczególnie Afro-Amerykanie licznie wygrywali wybory lokalne i zaczęli się liczyć we władzach miejskich). Posmak był podobny jak w RPA gdy po zniesieniu apartheidu biała mniejszość (a w zasadzie rasistowska mniejszość białej mniejszości - na przykład grupa Afrikaner Weerstandsbeweging w 2010) zaczęła mówić o swoim własnym państewku. Moment w którym progresywne myślenie o autonomii zmutowało w konserwatywny komunitarianizm intelektualnie może być łatwo zdefiniowany - stało się to wtedy, gdy autonomia stała się tożsama z miejscem. Tu możemy już spokojnie nawiązać do Carla Schmitta i jego idei, szczególnie tych z fazy powojennej, wyrażonych w książce The Nomos of the Earth in the International Law of the Jus Publicum Europaeum. Co ciekawe, niepomny na doświadczenia ANG, pisząc o nowej, postępowej polityce Saul Newman w tekście Postanarchism and space: Revolutionary fantasies and autonomous zones odwołuje się do 'lewicowego' zastosowania myśli Carla Schmitta przez  Chantal Mouffe, ale w przeciwieństwie do jej przywiązania do idei państwa jako ramy dla agonistycznej demokracji, Newman proponuje politykę opartą o autonomiczne wspólnoty, kwestionujące czy wręcz odrzucające państwo i jego struktury. Niebezpieczeństwo 'myślenia Schmittem' polega - moim zdanie - na jego XIXwiecznej, 'płaskiej' wyobraźni. Dla Schmitta Ziemia jest dwuwymiarowa (stąd na przykład przeciwstawienie wojny prowadzonej na lądzie tej prowadzonej z powietrza - i odrzucenie tej drugiej), stąd agonism musi sprowadzić się do rozdzielenia terytorialnego - my tu, wy tam a między nami mur.

Problem z lokalną autonomią, jak pokazuje przykład ewolucji ANG, ale również przykłady oddawania kontroli nad danym terytorium 'lokalnej wspólnocie', choćby opisane w Planecie Slamsów przykłady wyzysku w 'samo-zarządzających się wspólnotach', polega na tym, że jest to odrzucenie pluralizmu miasta na rzecz przed-miejskiego rozumienia wspólnoty jako homogenicznej całości. Tekst Saula Newmana jest dziwnie ślepy na to niebezpieczeństwo, dziwnie, ponieważ dostrzega on niebezpieczeństwo całościowej, totalizującej narracji, jednak najwyraźniej oślepia go bezkrytyczny stosunek do postmodernistycznych guru (gdy czytam zdanie rozpoczynające się od: “We know from Lacan that...” odechciewa mi się czytać dalej). Tu zresztą pojawia się znacznie poważniejszy problem - totalitarnego wymiaru demokracji. Demokracja (bez znaczenia, czy przedstawicielska czy bezpośrednia) opiera się na przemocy większości nad mniejszością. Zagonionym do kąta przedstawicielom środowisk liberalno-lewicowych w Polsce nie muszę wyjaśniać jak działa ten mechanizm. Co ważniejsze, demokracja ma zawsze wymiar cząstkowy - znane są powszechnie mechanizmy manipulacji granicami okręgów wyborczych w taki sposób by określona partia miała większe szanse wygranej, nawet przy mniejszym poparciu. Poszukiwania alternatywnych rozwiązań - na przykład te z okolic demokracji konsensualnej - mogą usprawniać demokrację przedstawicielską (system proporcjonalny, blokujący powstanie silnej większości) bądź być mutacjami demokracji bezpośredniej; ale ich słabością (?) jest niższa efektywność (choć oczywiście pytanie czym owa efektywność powinna być mierzona...) oraz wspomniana wcześniej fragmentaryczność - skłonność do grupowania się podobnie myślących i wykluczania Innych. Agonism odtwarza bardzo mocne granice. Zaletą demokracji konsensualnej jest mobilizacja i polityzacja społeczeństwa. Dlaczego jest to zaletą i co to wszystko ma wspólnego z lewicową polityką miejską? Zanim o tym, krótko o 'innej demokracji' i o 'przestrzennym schmittianizmie'.
Miejska ontologia, której projekt starałem się zarysować w 'Dziurach w Całym' opiera się na przekonaniu, że osoba ludzka nie powinna być traktowana jako nierozerwalna całość. Że - do pewnego stopnia oczywiście - kontekst warunkuje kim jesteśmy i jak się zachowujemy. Że tak jak istnieją 'struktury grzechu', które z 'porządnego' człowieka są w stanie zrobić świnie (nic do świń nie mam), tak i mogą istnieć 'struktury dobra', które słabemu człowiekowi pomagają być dobrym. Ta wielowymiarowość osoby ludzkiej powoduje, że praktycznie zawsze jesteśmy w stanie znaleźć taką perspektywę, w której ludzie coś ze sobą pozytywnego będą dzielić, albo odwrotnie - jesteśmy w stanie z każdym znaleźć pole sporu. Mówiąc wprost - jesteśmy oddzieleni pustką i mamy trzy możliwości - albo budujemy most by rozmawiać, albo by walczyć, albo... nie budujemy mostu wcale. Prawo do braku relacji na określonej płaszczyźnie nie oznacza, że na innej nie możemy współpracować. Ja mam sporo ludzi, z którymi lubię pracować, ale wcale nie chcę się z nimi spotykać prywatnie. I odwrotnie. Ta wielowymiarowość i istnienie pustek powoduje, że możemy mówić o narracji która jest totalna, ale nie jest totalitarna.

Zdobycie władzy w mieście może się przydarzyć (niemal) każdemu. W sytuacji mocnego kryzysu (a zakładam - że on polskie miasta w perspektywie 3-5 lata czeka), niemal 'przypadkiem' władza może trafić w ręce 'radykałów'. Może się zdarzyć, że to będą radykałowie 'z naszego obozu'. Ja nie mam nic przeciwko 'autorytarnemu impulsowi' (powoływałem się często na przykłady burmistrzów miast południowo-amerykańskich, szczególnie na Jaimego Lernera), uważam, że nadal 'klasycznie umocowana' władza w mieście ma sporo narzędzi, które może użyć, by miasto zmienić na lepsze. Jak jednak (bardzo miło z jej strony, że nawiązała do mojej ostatniej książki, mówiąc o 'porowatej władzy') słusznie w piątek mówiła Joanna, ważne jest jak zostanie zaprojektowany cały system zarządzania miastem. Władza sprawowana z wysokości ratusza nie będzie w stanie poradzić sobie z wyzwaniem kryzysu - potrzeba szerokiego poparcia i zaangażowania społecznego, 'totalnej mobilizacji' mieszkańców miast.

Kryzys, który dotyka i będzie dotykał (nie tylko) polskie miasta jest kryzysem finansów. Polskie miasta są zadłużone (szczególnie te, które szaleńczo zainwestowały w symboliczne obiekty, które są i będą dziurami wysysającymi pieniądze z miejskich kas), lecz ich największy problem polega na tym, że to w ich gestii znajduje się mnóstwo wydatków stałych, to gminy zajmują się na przykład finansowaniem oświaty czy opieki społecznej i choć oczywiście dostają na ten cel pieniądze z budżetu centralnego, to pole manewru miast w kwestiach finansowych nie jest wcale tak duże, jak byśmy chcieli. Miasta posiadają jednak wciąż (mimo trwającej obsesyjnej prywatyzacji) duże zasoby infrastrukturalne - tereny miejskie (parki, place, ulice etc.), budynki komunalne, część (coraz mniejszą) infrastruktury technicznej. Neoliberalny dogmat głosi, że to co wspólne/miejskie powinno zostać sprzedane. Problem w tym, że w ten sposób coraz większe fragmenty miasta stają się elementami kapitalizmu finansowego, stają się częścią tego co globalne, a to co lokalne, traci nad tymi fragmentami kontrolę. Służą generowaniu zysków, a nie zaspokajaniu potrzeb i rozwiązywaniu problemów. Jak słusznie pisze wspomniany w poprzedniej notce Erik Swyngedouw w tekście The Communist Hypothesis and Revolutionary Capitalisms: Exploring the Idea of Communist Geographies for the Twenty-first Century:
"Financialization (see the dotcom bubble) and direct dispossession (through violent regimes of establishing private property rights) have become the key tropes through which the common intellect of affective labour becomes incorporatedand reproduced within the circulation of capital."
Ale nie tylko 'common intellect' lecz _wszystko_ staje się częścią neoliberalej maszyny finansowego zniewolenia.
Jeśli tak, to lewicowa polityka miejska powinna zmierzać do tego, by uspołeczniać, by wytwarzać 'dobro wspólne', by wyłączać coraz większe fragmenty miasta z cyrkulacji kapitału. Park jako miejski ogród owocowo-warzywny jest najprostszym i najbardziej 'hipsterskim' przykładem w jakim kierunku powinno to zmierzać. Podstawowa logika 'lewicowego miasta' to nie generowanie zysku (miastom zresztą nie wolno stać się przedsiębiorstwami - miasta nie 'generują zysku' jako takiego) czy 'bilansowanie budżetu' (zbilansowany budżet jest oczywiście koniecznością - zaniedbanie tego spowoduje interwencje rządu i koniec 'lewicowego eksperymentu') lecz zaspokajanie potrzeb i rozwiązywanie problemów mieszkańców. A to jest możliwe i powinno być realizowane _poza_ ekonomią opartą na pieniądzu. Na przykład - jeśli dobrze rozumiem - problemy z udostępnianiem nieużytkowanych nieruchomości (których status własnościowy jest niejasny) biorą się między innymi z tego, ze nie mogą one być przez gminę wynajmowane na preferencyjnych warunkach. To musi być cena dyktowana przez rynek, albo... wynajem musi być bezpłatny. Jeśli tak, to jest argument wzmacniający moją tezę - miasto wcale nie musi czerpać zysku (który przeznaczałoby na rozwiązanie innych problemów?) z nieruchomości, może przy pomocy tej nieruchomości rozwiązywać problemy i zaspokajać potrzeby. Wspominane wielokrotnie rozwiązania z Kurytyby - owce zamiast kosiarek czy bony na komunikację miejską w zamian za zebrane odpady pokazują proste przykłady takiego wyłączonego z globalnego obiegu pieniądza systemu. To jest owo 'zabrudzanie pieniądza', o którym pisałem w 'Dziurach...'.

Taka wizja miasta zakłada jednak bardzo mocne poparcie i współdziałanie mieszkańców. Nie pojedynczych, często kierującymi się egoistycznym interesem wspólnot lokalnych, lecz całego miasta - a często aglomeracji (proponowana 'Karta Warszawiaka' na zniżkowe korzystanie z komunikacji miejskiej uderzy w najbardziej potrzebujących, tych, którzy nie mieszkają w Warszawie, lecz tuż poza jej granicami - na przykład dlatego, że ich na mieszkanie w Warszawie nie stać). Totalna mobilizacja zakłada ich lepsze/pełniejsze włączenie w życie i funkcjonowanie miasta. Mechanizmem, który na to pozwala jest re-industrializacji o której mówiłem dla Bęc! Zmiany a ostatnio dla Kontaktu.

Fundamentem mojej 'lewicowej wrażliwości' jest przekonanie, że każdy powinien znaleźć swoje szczęśliwe miejsce w społeczeństwie. Nie wszyscy muszą być fizykami teoretycznymi, można być też fryzjerem czy sprzedawać w sklepie i mieć dobre, pełne i szczęśliwe życie. Myślę, że taka wizja mogłaby być też fundamentem lewicowego miasta, miasta, w którym każda działalność ma sens, jak pisał Ernst Junger: „Każdy ruch ręką, choćby czyszczenie stajni z gnojówki, ma swoją rangę, o ile nie odczuwa się go jako abstrakcyjnej pracy, ale dokonuje się w obrębie większego i sensownego ładu”.

0 Comments

721. 'experimento o muerte': o potrzebie starszego brata i rewolucyjnej wyobraźni

7/18/2013

1 Comment

 
W cytowanym przeze mnie we wczorajszej notce artykule 'Creating Spaces of Resistance: Development NGOs and their Clients in Ghana, India and Mexico' opisane są (znane skądinąd) mechanizmy 'korupcjogenne' systemu mikro-kredytów. Wada tego systemu jest fundamentalna - kolonizuje on dla kapitalizmu (w tzw. 'krajach rozwijających się') te sfery społeczne, które oparte były na przed-kapitalistycznych relacjach zaufania i zależności (rodzina, klan etc.). I oczywiście nie chodzi o to, by zachwalać feudalne hierarchie, problem jednak w tym, że kapitalizm tych hierarchii wcale nie unieważnia, lecz - w pewnym sensie - je wzmacnia.

Efrat Eizenber, w tekście 'Actually Existing Commons: Three Moments of Space of Community Gardens in New York City' opisuje powstanie i walkę o przetrwanie tytułowych miejskich, wspólnotowych ogrodów w sercu kapitalistycznego świata. Ogrody te powstawały w latach 70tych, na terenach 'uwolnionych' spod zabudowy (również zabudowy, która nie doszła do skutku) w wyniku ówczesnego kryzysu. W połowie lat 90tych ich liczba w NY sięgnęła tysiąca. Prawicowa administracja burmistrza Gulianiego uznała jednak, że to są tereny bezużyteczne i postanowiła na nich zarobić. To spowodowało społeczne protesty i (przynajmniej częściowo) się z tego pomysłu wycofano. Ogrody te nie miały żadnego prawnego umocowania - funkcjonowały, bo nieużywany teren ktoś (najczęściej dyskryminowane wspólnoty imigrantów, bądź z Afryki bądź też z Ameryki Południowej) postanowił zagospodarować. Pojawił się więc problem, w jaki sposób w kapitalistycznym systemie, w którym własność ma fundamentalne znaczenie, można te ogrody uratować. Przyjęto trzy ścieżki: w pierwszej (ponad 400 z nich) uznano je za parki, które podlegają specjalnej ochronie - bardzo trudno jest odebrać status parku i coś na tym terenie zbudować. Dwie pozostałe polegały na zakupie tych terenów przez organizacje nie działające dla zysku. Nie będę się tu wgłębiał w techniczne różnice i efekty tych działań, nie to jest tematem tej notki.

Gdy jakiś czas temu rozmawiałem z kilkorgiem polskich skłotersów, usiłowałem zrozumieć trzy kwestie - po pierwsze, jak to jest w ogóle możliwe, że skłoty istnieją i są w stanie przetrwać; po drugie - czy wewnętrzna struktura skłoterskiej społeczności jest odmienna od tej powstającej w innych warunkach lokalowo-własnościowych, po trzecie wreszcie - czy skłoting jest końcem, czy raczej etapem w ich życiu. Odpowiedź na pierwsze pytanie jest dość oczywista (choć wcale nie klarowna) - istnieją takie dziury w prawie, które pozwalają się zmieścić tam skłotom; do drugiej kwestii wrócę później, natomiast odpowiedzi na trzecie pytanie były dość interesujące - choć nie powszechnie, ale pojawiało się marzenie o zakupie ziemi i próbie stworzenia bardziej trwałego (ponieważ wszyscy mieli świadomość pewnej tymczasowości skłotu) siedliska - które jednak strukturą funkcjonowania zbliżone byłoby do modelu skłoterskiego. Ciekawą ścieżkę wybrał nasz drogi polski anarcho-pozytywista, który nie skłotuje, lecz korzysta z gościny dobrych ludzi. Petros w ogóle działa w bardzo konsekwentny sposób w formule crowdfundingowego NGO ;)

Wrócę tu na chwilę do moich poprzednich notek - starałem się w nich pokazać pewien model funkcjonowania na obrzeżach systemu, jako partyzant walczący o lepsze jutro, ale nigdy od pewnych materialnych, infrastrukturalnych elementów systemu zupełnie oderwany. To zresztą jest dość oczywiste - nie można funkcjonować całkowicie poza systemem i chcieć ten system zmienić (lub obalić). Wspomniany tu wcześniej Petros jest świetnym na to przykładem - przyjmując bardzo klarowną ideologiczną opcję - świat się rozpada, musimy przygotować ludzi na moment, gdy system się rozleci, by byli w stanie przetrwać. Jest to bardzo mocna anty-systemowa deklaracja. A równocześnie Petros jest od tego systemu, od ludzi w nim funkcjonujących (niemal) całkowicie zależny. Podobnie ogrody w NY - udawało im się przez pewien czas istnieć w cieniu systemu, lecz w pewnym momencie system dał im (a przynajmniej części z nich) umocowanie i ochronę. Również marzenie o wynajmie skłotu 'za złotówkę' czy o kupnie ziemi i stworzeniu 'neo-skłotu' powtarza ten sam mechanizm - potrzeba zewnętrznej ramy, która pozwoli na drobno-skalowy eksperyment. We wspomnianym wczoraj i dziś na wstępie tej notki artykule o NGOsach bardzo ciekawy jest fragment mówiący o podejmowanych przez 'dobre' NGOsy prób zmniejszenia transparentności wydatków, tak by _wbrew_ darczyńcom, byli w stanie robić dobre rzeczy. Czy nie mogłyby istnieć 'struktury dobra', w których tego typu zabiegi nie byłyby konieczne? To wszystko są przykłady działania pewnego rodzaju granicy/instytucji, rozrywającej homogeniczność kapitalistycznej logiki zysku by uratować inne wartości. O stosowaniu zasady wyjątku w drugą stronę - by wprowadzać jeszcze bardziej neoliberalne rozwiązania już kiedyś wspominałem czy to na przykładzie Chin, czy naszych swojskich stref specjalnego wyzysku... to znaczy specjalnych stref ekonomicznych.

No właśnie - _jakie_ inne wartości? Czego my w zasadzie chcemy - 'kapitalizmu z ludzką twarzą', czy też czegoś zupełnie innego/nowego? Czy jesteśmy więc w stanie pomyśleć nie-kapitalizm? Nie chcę pisać 'komunizm' nie tylko dlatego, że w PL to nie brzmi dobrze (a w ekstremalnym przypadku mogłoby sprowokować działania organów ścigania ;) mimo tego, że 'hipoteza/horyzont komunizmu' wcale nie umarła i ostatnie prace Jodi Dean, Alaina Badiou czy Erika Swyngedouw brzmią niezwykle interesująco; mimo tego 'przez chwilę' wolałbym trzymać się swojej deklarowanej tożsamości lewicującego post-chadeka i raczej walczyć o prawo do pluralizmu i eksperymentu niż do jednej totalnej idei. Nie znaczy to jednak, bym 'hipotezę komunizmu' odrzucał (czy - tym bardziej - potępiał), raczej wolałbym uniknąć sytuacji kolejnej katastrofalnej utopii. Lepiej otwórzmy drzwi Wielości, niż monoteistycznej Prawdzie. Skłotersi opowiadali o tym, jak formuje się we wspólnym życiu, wspólnej odpowiedzialności i wspólnych praktykach nowa wspólnota, 'nowy człowiek'; podobne ambicje ma Petros, starający się stworzyć takie struktury funkcjonowania horyzontalnej i demokratycznej wspólnoty, która będzie odporna na przywódcze zapędy silnych jednostek. Są wspólnoty religijne (nawet - wiem, że w to trudno uwierzyć!) w obrębie chrześcijaństwa, które opierają swoje funkcjonowania na nie-kapitalistycznych mechanizmach. Inny świat jest możliwy, bo jego fragmenty istnieją obok nas.

Wspomniane wcześniej mikro-kredyty (o których sam zresztą kiedyś z umiarkowanym - ale jednak - entuzjazmem pisałem) choć na pierwszy rzut oka wydają się świetnym rozwiązaniem, pomagającym (przynajmniej w założeniu) poprawić standard życia i 'wyciągnąć z biedy' wielu ludzi, w rzeczywistości jedynie oddają ich (a częściej - je) na służbę nowego, bezwzględnego pana. Musimy więc być bardzo ostrożni i uważni, by wyraźnie oddzielać to co kapitalistyczne od tego co nie. To wymaga przyjęcia specyficznej (nie-płaskiej) ontologii, uznania, że świat jest ziarnisty, a nie jest delandowskim glutem.

Moja robocza propozycja brzmiałaby więc następująco. Potrzebujemy zewnętrznych ram, które pozwolą nam utworzyć przestrzenie eksperymentu. One mogą istnieć na poziomie państwa lub miasta - musimy więc _gdzieś_ zdobyć władzę. Jeśli nie jesteśmy (jeszcze) w stanie wygrać z Tuskiem, to może możemy wygrać z HGW lub ze Zdanowską. Ba, mamy podobno w Warszawie jednego 'postępowego' burmistrza? Przestrzenie eksperymentu mogą dotyczyć działań umocowanych przestrzennie, bądź nie. Mogą to być rodzaje 'NGOsów specjalnego przeznaczenia', może to być specjalna ustawa o 'przestrzeniach poza-kapitalistycznych eksperymentów', możemy spróbować stworzyć formułę lepiej chroniącą skłoty (jak chroni się wyjątkowo cenne elementy kultury), powinny to być działania wpierania FabLabów czy innych przestrzeni 'przygody wytwarzania i produkcji'. Musimy też eksperymentować z 'inną edukacją'. Wszystkie te przestrzeni i struktury musiałyby spełniać tylko jeden warunek - podejmować próby najpierw zdefiniowania a potem implementacji (na małą skale) nie-kapitalizmu.

Moja robocza propozycja wymaga przyjęcia jednego tylko warunku wstępnego - historia się nie skończyła a kapitalizm nie jest najlepszym i ostatecznym z ustrojów. Ja wiem, że w kraju zmiażdżonym przez monoteizm przyjęcie 'hipotezy pluralistycznej' może być trudne. Ale chyba nie niemożliwe? Wszak główno-nurtowa narracja pełna jest sloganów o kreatywności, innowacyjności i otwartości - ja tylko proszę, by władza pozwoliła nam wziąć te slogany poważnie.




1 Comment

720. NGOsy, 'rewolucyjni partyzanci' i nowy miejski wallenrodyzm

7/17/2013

10 Comments

 
Problem, którym zajmuję się w dwu poprzednich (i będę się zajmował w kilku następnych) notkach dotyczy fundamentalnego - moim zdaniem - pytania o homogeniczność (kwestionowaną przeze mnie bardzo mocno w 'Dziurach...') współczesnego globalnego systemu ekonomicznego. Pytanie jest w gruncie rzeczy banalne - czy jest w tym systemie miejsce na eksperyment, który mógłby zakwestionować sam współczesny, globalny kapitalizm. Jak pisałem w poprzedniej notce, pogrobowcom Delleuzego blisko jest do wiary, że żyjemy w homogenicznej magmie, w której wszystko skleja się ze wszystkim, nie ma przerw, są tylko relacje, które wszystko ze wszystkim łączą. Ta wiara, co ciekawe, jest entuzjastycznie podzielana zarówno przez zwolenników obecnego systemu (i trudno im się dziwić - jak pokazałem w poprzedniej notce, pozwala im to nie dostrzegać wykluczenia i nierówności) jak i przez jego przeciwników.
Dzięki bogini - nie wszystkich.

Choć sam staram się zwalczać rozumienie polityki zaproponowane przez Carla Schmitta, nie znaczy jednak, bym nie rozumiał dlaczego również na lewicy ma on wielu zwolenników. Myśl Schmitta jest (bywa?) myślą przegranych, jest myślą tych, którzy już tylko chcą by ich zostawiono w spokoju (ewentualnie lokalnych satrapów, którzy chcą, by ich zostawiono w spokoju, by mogli do woli dręczyć i zabijać swoich poddanych), myślą ryjówek, schowanych w swoich przytulnych norkach. My jednak chcemy czegoś więcej (my, znaczy ja i Piotrek, który jako nauczyciel biologii - chyba go jeszcze w przyszłym roku nie zwolnią... - dorabiający korepetycjami, marzy o globalnej rewolucji, a nie o wygranej w totka). My chcemy powszechnej zmiany. Nie dla nas jedynie, lecz dla wszystkich. By jednak o takiej zmianie myśleć, musimy znaleźć miejsce w którym można by ją zacząć. My też potrzebujemy przestrzeni poza Systemem - jednak nie po to by się tam schować, lecz by się tam do walki przygotować...

W 'Teorii Partyzanta' (do której będę co jakiś czas pewnie wracał) Carl Schmitt pisze: "the [armed] partisan remains dependent on cooperation with a regular organization". Jakie 'regular organization' mogą być naszym sojusznikiem? Partie polityczne? Kościoły? Zapewne... i do nich też jeszcze wrócimy, dziś jednak pomyślmy o NGOsach, o trzecim sektorze, o tych dziwnych organizacjach, które z jednej strony mogą być koniem trojańskim neoliberalnego imperializmu wśród ruchów społecznych, lecz z drugiej, mogą być miejscem, gdzie nocni bojownicy znajdują swe schronienie w blasku reflektorów czujnych strażników systemu. Jak w niezwykle ciekawym, opublikowanym jeszcze w 2004 roku, tekście 'Creating Spaces of Resistance: Development NGOs and their Clients in Ghana, India and Mexico' pisali Janet G Townsend, Gina Porter i Emma Mawdsley: "NGOs present a fluid, contradictory web of relations, simultaneously approved by the World Bank for their supporting role in strengthening a neoliberal civil society, and endorsed by certain radical activists and revolutionary theorists as making possible an ‘‘insurrection of subjugated knowledges’’". Urzymanie subwersywnej natury NGO nie jest jednak takie łatwe, jak w tymże samym Antipode, w 2007 roku w tekście 'Between Survival and Revolution: Another Community Development System is Possible' pokazuje Robert E. Thibault opisując mechanizmy finansowania określonych organizacji i określonych projektów, w efekcie czego "...liberal foundations have helped shift the ideological landscape of the United States away from anti-capitalism and structural change and toward the avocation of expertise, leadership training, and technical assistance." Ta groźba / tendencja jest bardzo silna również w Polsce, nie tylko jednak ze względu na to kto NGOsy finansuje, lecz przede wszystkim dlatego, że polskie NGOsy (w większości - są chlubne wyjątki, których jednak na wszelki wypadek nie będę wymieniał z nazwy, zbyt dobrze im życzę) same widzą siebie (i są z tego powodu szczęśliwe!) jako organizacje działające nie dla zmiany systemu, lecz dla łagodzenia jego skutków. Musimy bowiem pamiętać z jak przebiegłym wrogiem mamy do czynienia, jak w dalszej części swego tekstu pisze Thibault: "At the present, (a to było jeszcze pisane przed wybuchem kryzysu i przed fazą 'zombie neoliberalizmu') urban neoliberalism is simply not a top-down process, it is a very adaptive process that has the ability to work its way into social policies (housing, human services), both parallel (neocommunitarianism, neocorporatism) and counter (community organizing, social justice) ideologies, and the ways in which social policies are governed.".

Z tego punktu widzenia 'Teoria Partyzanta' powinna jednak być przez nas (krytycznie) czytana. Partyzantka o której pisze Schmitt ma bowiem dwa niezwykle dla nas ważne wymiary - po pierwsze, wspomniane już organizacyjne umocowanie w 'oficjalnych' strukturach, pod drugie partyzantka jest 'telluryczna'. Dla Schmitta partyzant jest związany z tym co ziemskie, lokalne. Jeśli myślimy więc o mieście, o budowaniu miejskiej autonomii, 'Teoria Partyzanta' powinna być dla nas jedną z najważniejszych lektur! Partyzant ma jeszcze jedną, niezwykle dla nas ważna cechę - jest on ideologicznie umocowany w jakimś porządku. Albo jest to porządek z przeszłości ('reakcyjna partyzantka'), albo z innego miejsca (partyzantka komunistyczna w krajach rozwijających się w czasach ZSRR) lub też jest to porządek 'wyobrażony'. W tym ostatnim przypadku, możemy mówić o 'rewolucyjnych partyzantach', którzy i które walczą o świat, którego jeszcze nie ma, ale który można sobie wyobrazić i opisać. Ta cecha partyzantki uzasadnia i pokazuje dlaczego niezbędna jest praca myśli, pokazuje że autonomia, której potrzebujemy nie jako schronienia i ucieczki, lecz jako miejsca przygotowań, istnieje tu-i-nie-tu, istnieje teraz-i-nie-teraz. O tym między innymi będę mówił w Wiedniu.

NGOsy są w stanie - jeśli chcą - być takim miejscem. To zbliża je (może je zbliżać) do ruchów społecznych, w opisywanym przez Alberto Melucciego mechanizmie wytwarzania 'submerged networks', czyli takich przestrzeni / sfer (w sensie metaforycznym raczej niż materialnym) gdzie budują się, niewidoczne dla zewnętrznych obserwatorów, tożsamości i 'języki'. Melucci zwraca uwagę na praktykę codziennego życia, będącą płaszczyzną na której te nowe tożsamości i języki się nadbudowują. Mówiąc wprost - jeśli wiemy kto jest naszym wrogiem, codziennie - pisząc wnioski o granty, negocjując warunki finansowania i pracy - z wrogiem się stykamy, mamy tylko dwie drogi - albo, niemal jak klasyczne ofiary syndromu sztokholmskiego, zaczynamy z naszym wrogiem się utożsamiać (w końcu to są dobrzy ludzie, na dodatek profesjonaliści...), albo przyjmujemy strategię Wallenroda, budując naszą siłę i gniew z przymusu profesjonalnego i 'przyjaznego' współdziałania z naszym wrogiem. Owe 'submerged networks' budują się więc pomiędzy tymi, którzy są po naszej stronie, nawet jeśli siedzą po drugiej stronie barykady.  Pytanie oczywiście, w jaki sposób ze strategii partyzanta przejść do strategii rewolucjonisty. Ale o tym innym razem.
10 Comments

719. stare bukłaki

7/15/2013

0 Comments

 
Willowa dzielnica bogatego polskiego miasta, 'bezpretensjonalna' ciastkarnia z francuskimi tartami. Około południa. Dwie młode matki, trójka dzieci w wieku około 4-6 lat i młody (20-25?) chłopak, wyglądający na studenta. Nie, to nie randka, nic z tych rzeczy, chłopak buduje z dziećmi robota, tłumaczy co to magnes i jak działa przekładnia. Piękne, prawda? I tylko lewacka część mnie łączy to z tekstem, który na fb Joanny Erbel wywołał dość gorącą dyskusję. AO kiedyś pisał, że faszyzm w Polsce nie rodzi się na trybunach stadionów, lecz w głowach klasy średniej, nienawidzącej biednych (nawet jeśli nie jest to nienawiść, to pogarda jest chyba równie zła). Cóż, naprawdę groźnie będzie, gdy ci ze stadionów będą ramię w ramię szli z tymi ze strzeżonych osiedli. No chyba, że łysi chłopcy się klasowo ogarną, i zrozumieją kto jest ich prawdziwym wrogiem.

Inne wydarzenie w tymże samym mieście wywołało jeszcze gorętszy spór. No bo jak to tak - wieszać portrety? Toż to nawoływanie do przemocy! Lekko histeryczny ton tych przedstawicieli elit, którzy/które nie zawisły, że dziś portrety a jutro ludzie, trochę śmieszy, a trochę przeraża swoją naiwnością. Tak się składa, że anarchiści dopuścili się przemocy symbolicznej wobec lokalnej 'elity', a policja nie tylko w Krakowie stosuje przemoc jak najbardziej fizyczną. Dobrze jest mieć jasność, kto jest oprawcą, a kto ofiarą.

W Warszawie natomiast, najwyraźniej lekko przestraszona (a w każdym razie - zdopingowana) zbliżającym się referendum w sprawie swojego odwołanie HGW (PO nie ma ostatnio dobrej passy w wyborach lokalnych, więc lepiej dmuchać na zimne...) usiłuje wymienić co bardziej 'problematycznych' urzędników, na takich, którzy budzą sympatię jej przeciwników. HGW ma zresztą w Ratuszu kilku ludzi, którzy - przynajmniej tak to wygląda - starają się jak mogą, by Warszawa rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatnio... Problemem jednak nie są pojedynczy ludzie. Również poznańskie 'elity' nie są diabolicznymi geniuszami, którym udało się skorumpować dobry system. To system jest zły, a ludzie, którzy dochodzą do władzy, są jego produktem lub immanentną częścią. Nawet jeśli to mili ludzie, to niczego nie zmienia - neoliberalne struktury nie pozostawiają przestrzeni na anty-neoliberalne eksperymenty. Stijn OOsterlunck i Sara Gonzales w bardzo ciekawym tekście ‘Don’t Waste a Crisis’: Opening up the City Yet Again for Neoliberal Experimentation', opublikowanym w majowym numerze International Journal of Urban and Regional Research nie pozostawiają złudzeń -  po chwilowym zawahaniu pomiędzy 2009 a 2010 rokiem, neoliberalizm ('zombie neoliberalizm') nie ma alternatywy. Politycy i miejscy menadżerowie chcą tego samego co dotychczas, tylko jeszcze bardziej. Nikt nie zastanawia się jakie są przyczyny kryzysu, nikt nie kwestionuje modelu gospodarczego, który do niego doprowadził, nie - europejscy politycy uważają kryzys za 'dzieło natury' oraz za 'szansę' by wprowadzić 'nowy paradygmat'. Tylko, że on nie jest taki nowy, a nawet zaryzykowałbym tezę, że to on właśnie jest (współ)odpowiedzialny za to szambo w jakim tkwimy. Jak więc brzmią owe 'nowe' recepty? " Otóż proponują oni "...more proactive approach, moving away from top-down, one-size-fits-all, local compensation programmes and a sole focus on poor areas. Instead, an entrepreneurial, internationally faced and market-based approach to urban and regional development is favoured." Czyż nie brzmi to podobnie do tego co można usłyszeć (od tych bardziej rozgarniętych...) miejskich urzędników w Warszawie i innych polskich miastach? W tym kontekście, akcja poznańskich anarchistów (podobnie jak referendum w Warszawie) jest absolutnie pragmatycznym politycznym działaniem - po obecnych 'elitach' nie można się niczego dobrego spodziewać. Pytaniem jest jednak alternatywa...

W poprzedniej notce wspominałem, że obecna fala ruchów protestu może być widziana jako erupcja libertarianizmu. Nie jest to oczywiście ten konserwatywny libertarianizm jaki nadaje ton w USA, co raczej lewicowy libertarianizm / anarchizm. Marcelo Lopez de Sousa w ciekawym tekście 'Libertarians and Marxist in the 21st Century' mówi wręcz o 'libertariańskim zwrocie' we współczesnych studiach miejskich. Cóż, ja mam nadzieję, że będę jednym z heroldów 'personalistycznego zwrotu'...

Tym, co moim zdaniem, należy jasno i mocno odrzucić (co staram się robić od dłuższego czasu, a już bardzo wyraźnie, moim zdaniem, z jasną alternatywną ontologią - w 'Dziurach w Całym') jest myślenie o mieście zaczadzone DeLandą i jego ideą 'assemblage'.
Martin Coward w opublikowanym pod koniec zeszłego roku tekście  'Between us in the city: materiality, subjectivity, and community in the era of global urbanization' w prestiżowym Environment and Planning D: Society and Space usiłuje przekonać czytelników, że to właśnie Manuel DeLanda i Jean-Luc Nancy poprowadzą nas do nowego, lepszego miasta. Problem z 'płaską ontologią' oraz ideą assemblage polega jednak na tym, że ma się ona do realnego miasta, jak pięść do nosa. Coward pisze:
"As singularities, assemblages are indivisible: attempting to remove an element would alter the gathering on which the assemblage is based." a w innym miejscu: "Central to the ontological morphology of global urbanisation, therefore, is the narrowing of gaps and, in particular, the elision of the gap that separates the autonomous individual from his or her environment." Taka perspektywa powoduje, że jesteśmy ślepi na rzeczywiście istniejące przerwy i hierarchię, taka ontologia miasta powoduje, że nie jesteśmy w stanie zauważyć ani niestosowności średnioklasowych rodziców, płacących za guwernera (XIX wiek wciąż tu jest), ani średnioklasowej wspólnoty lokatorskiej, która boi się 'ludzi z marginesu'. Wbrew bowiem temu, co stara się nam wmówić Coward, są struktury miejskie, w których zniknięcie jednego czy nawet wielu elementów (ludzi, grup społecznych) niczego nie zmieni, bo oni/one i tak są wykluczone; wbrew temu co pisze Coward, nasz związek ze środowiskiem się zwiększa (prywatne samochody, słuchawki na uszach, strzeżone osiedla etc.) a nie zanika.
Nie dajmy się omamić - ani neoliberalne recepty stosowane bardziej niż dotychczas radykalnie, ani libertariańskie, kwestionujące instytucje i infrastrukturę idee ani nowe wcielenie postmodernistycznych bałamuctw nie są nowymi bukłakami dla nowego wina. Czy personalizm 2.0 jest w stanie dać nowemu, sprawiedliwemu i 'ludzkiemu' miastu ontologiczny fundament? Udowodnijcie mi, że nie. 
Albo lepiej, pomóżcie mi udowodnić, że tak.
0 Comments

718. pożyteczna ułuda anty-systemowości

7/13/2013

0 Comments

 
To pierwsza notka 'u siebie' (a nie na bloxie) ale pisana 'na wyjeździe'. Dzięki uprzejmości ASŁ 'nie ma mnie dla nikogo' (albo raczej - to ja i tylko ja decyduję, dla kogo jestem i kiedy). Więc siedzimy sobie z kotem, cisza spokój, czytam i piszę. Słucham muzyki. Wakacje. Pracujące wakacje - nowy blog, to też sygnał, że zaczynam pracę nad nową książką. Czas więc najwyższy, by wypróbować nowego bloga.

Marceli wrzucił właśnie na fb linka do rodzaju manifestu 'generacji Y'. Bardzo ładny rysunek rozpoczynający tekst, swoją drogą. Tekst gdzieś tam obok tego co teraz czytam, więc kilka uwag na marginesie.

Generalnie, tekst jest o tym, że ponieważ System 'Pokolenia Y' nie chce i nie ma im nic (poza śmieciową pracą - czasami) do zaoferowania, to oni też Systemowi nie mają zamiaru nic oferować. Nie jest to jednak nihilizm, tekst opisuje dwie strategie oporu (raczej się uzupełniające, niż konkurencyjne, zresztą - konkurencja dla 'Pokolenia Y' wydaje się bardzo brzydkim słowem/pojęciem) - jedna to 'życie w niszy', próba wykształcenia swojej własnej, prywatnej 'strefy autonomicznej'. W tekście jest bardziej mowa o wymiarze emocjonalnego zaczepienia (w pop-kulturze), wskazująca na fakt (oczywisty przecież od Eliadego), że nawet nomadyczna egzystencja potrzebuje jakiś stałych elementów; ale owe nisze mogą być sposobem na życie - freelancing, małe własne firemki, również spółdzielnie etc. To nic co dawałoby nadzieję (no może nadzieję, ale nic więcej...) na 'godne życie', na zarobki pozwalające kupić SUVa, MacBooka i pojechać na wakacje do Chorwacji. Gdy nie ma się bogatych rodziców, można być tylko bieda-hipsterem (ja do hipsterów nic nie mam, więc to nie jest złośliwość).

Drugą strategią oporu jest sieciowość. O tym sporo mówiła na przykład Joanna Erbel przy okazji dyskusji o poliamorii. Ja z poliamorią nie mam problemu jaki zdają się mieć niektórzy na lewicy (że mają problem polscy prawicowcy to oczywiste - oni mają generalnie same problemy). Uważam to za bardzo interesującą propozycję, bardzo dobrze wpisującą się w sieciowość jako strategię przetrwania. Jako przedstawiciel starszego pokolenia, pracujący na etacie w zhierarchizowanej instytucji, mogę się jedynie przyglądać poliamorii z zewnątrz, nie roszczę sobie pretensji by być w tej sprawie ekspertem, ale - podkreślę - intelektualnie to jest bardzo interesująca idea.

Sieciowość czyli radykalne odrzucenie hierarchii, odrzucenie zastanych struktur - ale niekoniecznie odrzucenie struktury jako takiej, jednak jeśli struktura to budowana 'przez nas, na naszych warunkach'. Tu trochę wracamy do starego dobrego Jacka Kuronia z jego (pewnie zbyt często) cytowanym hasłem "Nie palcie komitetów, zakładajcie własne". Nawet jeśli strategie Pokolenia Y są naiwne i nieefektywne (ale tego _jeszcze_ nie możemy być pewni!) to są one konkretnymi propozycjami, są pozytywnymi projektami próbującymi wyjść poza koszmar TINA. O potrzebie pomyślenia alternatywy mówią dziś chyba wszyscy, powinniśmy więc się kolektywnie cieszyć, że są tacy, którzy nie tylko o nich myślą, ale również testują je na sobie. Pytanie o alternatywę i pytanie o autonomię to również problemy, które mnie bardzo zajmują (mój tekst na konferencję w Wiedniu również tych problemów dotyczy). 

[Tu jest również dobre miejsce, by zareklamować projekt Petrosa - naszego drogiego polskiego anarchopozytywisty.]

O poza-systemowych źródłach ruchu oburzonych pisał na przykład Carlos Taibo (bardzo ciekawy tekst o autonomii z dużym cytatem z innego tekstu Taibo tutaj):
"When I speak of alternative social movements I am thinking of those who have wrought these changes in cities: of the self-managed and occupied social centres, of the feminism, environmentalism and pacifism that have not been integrated into the system..."
I dalej:
"In general terms, and in the light of their declared commitment to grassroots democracy and self-management, we can safely describe these people as libertarians" (podkreślenie moje).

To jest bardzo ciekawa i trochę zaskakująca konkluzja - a więc nie lewica, lecz ultrawolnościowa prawica? We wspomnianym powyżej tekście, również mocne jest odwołanie do wolności i do protestów przy okazji ACTA, które wyprowadziły na ulice młodych ludzi z różnych (wydawać by się mogło) stron politycznej barykady. Wygląda więc na to, że 'Pokolenia Y' to zbuntowane i dojrzałe do ojco-bójstwa dzieci Korwina.

Każda próba zdefiniowania podziału lewica-prawica kogoś wkurza i nikogo nie satysfakcjonuje, ale jeśli prostacko przyjąć, że dla lewicy najważniejsza jest równość, a dla prawicy wolność, to Pokolenia Y dokonało pełnej integracji lewicy z prawicą (podobnie jak protesty ACTA pozwoliły obok siebie stanąć anarchistom, socjalistom, korwinistom i nacjonalistom). Czy gdybym nadmienił, że faszyzm (włoski) miał właśnie takie ambicje - by przekroczyć podział lewica-prawica - to naraziłbym się na oskarżenia o podsuwanie niebezpiecznych, złych skojarzeń? O tym, że idea autonomii może łączyć 'lewaków' z 'faszystami' wspominałem już niedawno na 'starym' blogu. Jednak 'Pokolenie Y' oczywiście nie ma nic wspólnego z faszyzmem (również włoskim), to raczej powtarzająca się nadzieja by odrzucić stare, niewydolne formy jest podobna. Rozwiązania są zupełnie inne.

Dyskusja o autonomii i sieciowości to nie są jednak jedynie (mniej lub bardziej) ezoteryczne rozważania lewackich (czy czasem - prawackich) intelektualistów. To jest główny nurt geografii ekonomicznej, zajmującej się klastrami czy dzielnicami przemysłowymi. Udo Staber w (starym już - z 2001 roku) tekście 'The Structure of Networks in Industrial Districts' sformułował bardzo ciekawy argument przeciwko autarkii (ale również przeciwko 'niezakorzenionej sieciowości'):
"Under certain conditions, the fragmentation of economic activities into specialized units creates benefits that are extrenal to the individual firm and internal to the economic system, in which the firm participate".
W tym tekście na przykładach (m.in. Zagłębia Ruhry czy szwajcarskiej Jury) pokazuje on jak zbytnia 'wsobność' prowadzi do zagłady. Jednak jego argument jest ważny przede wszystkim dlatego, że wymusza dokładne precyzowanie aktywności 'do wewnątrz' oraz owej 'nadwyżki', która występuje zawsze (?). W dyskusji o autonomii i sieciowości najważniejsze więc jest precyzyjna definicja interfejsu, tej granicy/instytucji która oddziela i łączy to co na zewnątrz i w środku. Każdy proces, każda aktywność nie może być więc traktowana jako całość, lecz analizowana / rozbijana na to co 'wsobne' i to co 'nadwyżkowe'.

Autonomia jako jakaś idealna antysystemowość oczywiście nie istnieje, więcej, siłą autonomii jest to co odróżnia ją od autarkii. Przyjęcie konsekwentnie hipotezy Stabera powoduje, że powinniśmy używać pojęcia 'autonomia' trochę inaczej niż przywykliśmy to czynić, nie jako pewnego bytu czy miejsca, lecz jako instrumentu tworzącego alternatywne struktury. Za autonomiczny proces powinniśmy uznawać nie tylko to co jest poza obowiązującym systemem, lecz również (a może przede wszystkim?) to co dotyczy naszej relacji z tym systemem. Mielibyśmy więc do czynienia z - w gruncie rzeczy - odwróceniem znaczenia pojęcia autonomii.
Jakaś relacja (na przykład relacja pracy - moje uczenie studentów) ma charakter autonomiczny, ma elementy 'wsobne' (to co dotyczy moich obowiązków w pracy, wynikających z umowy) oraz ma elementy 'nadwyżki', które przekraczają logikę relacji ja-uniwersytet. Znalezienie zastosowania tej nadwyżki (jak pisze Staber, będącej częścią innej, szerszej, a ja bym dodał - alternatywnej! - struktury) jest fundamentalnym momentem umożliwiającym zmianę.

Rewolucja jest możliwa i Pokolenie Y może - chcąc nie chcąc, pewnie nie do końca świadomie - pracować nad jej urzeczywistnieniem. Powinno jednak (no tak - i teraz nadszedł właśnie ten moment, w którym stary zgred mówi młodym co mają robić...) naprawdę uwierzyć, że inny świat jest możliwy i zacząć go budować. Nie wystarczy schronić się we własnej norce przed tym złym światem, który istnieje tu i teraz.  Własna norka jest złudzeniem - zły świat podgląda nas i gdy przyjdzie czas przyjdzie i nas zje. Chyba, że my go w tym wyprzedzimy...
0 Comments
Forward>>

    Archives

    November 2022
    July 2021
    June 2021
    March 2021
    February 2021
    November 2018
    May 2018
    December 2017
    November 2017
    October 2017
    August 2017
    March 2017
    January 2017
    December 2016
    November 2016
    October 2016
    September 2016
    August 2016
    July 2016
    June 2016
    May 2016
    April 2016
    March 2016
    February 2016
    January 2016
    December 2015
    October 2015
    September 2015
    August 2015
    July 2015
    June 2015
    May 2015
    April 2015
    March 2015
    February 2015
    January 2015
    December 2014
    November 2014
    October 2014
    September 2014
    August 2014
    July 2014
    June 2014
    April 2014
    March 2014
    February 2014
    January 2014
    December 2013
    November 2013
    October 2013
    September 2013
    August 2013
    July 2013

    Categories

    All
    Marginalia
    Wyprodukować Rewolucję

    RSS Feed

Proudly powered by Weebly