W Warszawie (liczyłem na księgarnie Naszego Dziennika, ale nie było - była natomiast w księgarni naukowej) wreszcie udało się kupić 'Zawładnąć' Jadwigi Staniszkis. Niezwykle chaotyczna i nierówna książka (szczególnie odradzam czytanie recenzji na prawicowych portalach, które sprowadzają tę książkę albo do ezoterycznego bełkotu, albo do czystej publicystyki. Czytajcie - krytycznie - Staniszkis, nie czytajcie recenzji) - z jednej strony próba podsumowania kilku jej ostatnich książek, z drugiej to wciąż polityczna agitka przeciw PO (a w tle przeciwko komunizmowi, choć trzeba docenić, że Staniszkis pisze przeciwko 'bolszewickiej wersji komunizmu' - jest więc jeszcze nadzieja...*) a za PiS. Mimo tego kilka bardzo interesujących fragmentów (i kilka przerażających, gdy wraca ona na przykład do obsesji 'spisku' służb specjalnych, pisząc o nich jako o 'innych' Polakach...) - na przykład powrót do idei 'pozoru', którą wykorzystywała już w (genialnej, moim zdaniem) 'Ontologii Socjalizmu'. Staniszkis z przyczyn biograficznych nie jest w stanie tego zrobić, ale zastosowanie jej metodologii do realnie istniejącego neoliberalizmu mogłoby dać fascynujące rezultaty. Taki na przykład fragment odczytany w kontekście dzisiejszego 'zombie neoliberalizmu':
"Cała ta konstrukcja ideologicznych założeń stawała się coraz bardziej "niewywrotna". Zyskała bowiem status heglowskiego "pozoru", który wie wprawdzie, że realność jest inna, niż założenia przyjęte przy jej konstruowaniu, ale nie może z owych założeń zrezygnować, bo to one są jedynym (podkreślenie moje) źródłem sensu ("wewnętrznej racjonalności")" (czytając to, myślałem o PP, w kontekście naszej rozmowy w poniedziałek o jego planowanej habilitacji...). I dalej - bardzo ważny fragment:
"Na tym właśnie opierał się ów dyktat idei - i każdy dyktat idei, który potrafi wyeliminować zewnętrzne wobec siebie kryteria." Jest faktem, że ani Internet ani CERN ani miliony innych rzeczy, nie powstałyby, gdyby stosować w pełni czystą logikę rynku jako ostatecznego kryterium prawdy (co postuluje doktryna neoliberalne). To, że one powstały, brało się z 'wyjątków' i to jest moja kluczowa teza - to wyjątki od hegemonicznej ideologii (a więc - w ontologii miasta przedstawionej w 'Dziurach...' - te fragmenty Realnego, które nie posiadają, ale właśnie 'domagają się' swojej reprezentacji), owe 'dziury w całym' gwarantują postęp, czy wręcz istnienie systemu.
O szczególnym problemie, którym chcę zająć się w tej notce (czyli o terytorium) Staniszkis wspomina mimochodem:
"Jak pokazałam, podstawowym narzędziem współczesnego dyktatu formy jest sieciowe regulowanie procesów przekraczających granice państwa. Jedną z władczych konsekwencji usieciowienia jest towarzysząca mu trudność wyrażania interesów terytorialnych całości (na przykład poszczególnych gospodarek narodowych). Jest tak nie tylko dlatego, że sieć wykracza poza granice państw. Głównym powodem tej deartykulacji interesów terytorialnych całości jest fakt, że w regulacji sieciowej nie ma możliwości wprowadzenia do dyskursu (i negocjacji) problemów tej skali. W sieci istnieją bowiem tylko wewnętrzne dyskursy i towarzyszące im wewnętrzne racjonalności jej poszczególnych ogniw."
W drugim cytowanym powyżej fragmencie Staniszkis mówi o braku zewnętrznych kryteriów, które powodują, że system staje się degenerującym się zapętleniem, że traci możliwość rozwiązywania własnych sprzeczności. To jest moim zdaniem kluczowa kwestia (i tak, w tym sensie zdecydowania czuję się - bardzo niegrzecznym - uczniem Staniszkis), pokazuje bowiem nie tylko dlaczego kapitalizm stał się pozornie 'niewywrotny', ale również pokazuje jak współczesna myśl lewicowa, przeniknięta do rdzenia trockizmem-wallersteinizmem, niezdolna do pomyślenia zewnętrza, umacnia obecnie istniejący 'zombie neoliberalizm'. Dlatego właśnie, mimo że jest to ryzykowne i często prowadzi na manowce, należy wzmacniać i wspierać wszelkie formy autonomicznego eksperymentowania, jednakże, należy domagać się od nich 'roszczenia uniwersalistycznego'. Przestrzeń wyjątku zdobywa swoje uprawnienie do istnienia jedynie jako awangarda innego świata (oczywiście, przestrzenie ucieczki i azylu są czasem równie niezbędne, ale to nie z nich przyjdzie rewolucja). Tu z kolei jestem zadłużony u ABR i Jacoba Taubesa.
Moim ulubionym przykładem lokalnego eksperymentu są (oczywiście) specjalne strefy ekonomiczne (SEZ) w Chinach. O ich powstaniu zdecydowano w 1978 roku, a pierwsze cztery powstały rok później. Jak dowodzi (obecnie profesor, wtedy jeszcze student) James Kung w tekście “The Origins and Performance of China’s Special Economic Zone” opublikowanym w Asian Journal of Public Administration, 7 (1): 198-215 (June) 1985, przyczyny powstania SEZ były zarówno ekonomiczne jak i polityczne i leninowska logika 'kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy' nie była bynajmniej w tej decyzji nieobecna. Kung podkreśla, że błędnym jest traktowanie tej decyzji jako próby przywrócenia kapitalizmu w Chinach.
Z mojego punktu widzenia dwie kwestie wydają się ważne - po pierwsze bardzo mocne podkreślanie w oficjalnych dokumentach i wystąpieniach, że mamy do czynienia z eksperymentem, po drugie natomiast ważne jest, by zdać sobie sprawę z otoczenia SEZ - na początku lat 80tych choć pod względem dochodów Chiny nadal były klasyfikowane jako państwo biedne, to z punktu widzenia wskaźników takich jak poziom analfabetyzmu, śmiertelność niemowląt czy przewidywana długość życia znajdowały się wśród państwa średnio-zamożnych. Chiny więc rozpoczęły 'eksperymentowanie z kapitalizmem' nie w sytuacji jakiegoś dramatycznego kryzysu, a raczej w momencie przezwyciężenia najgorszych skutków Rewolucji Kulturalnej i względniej stabilizacji. Warto też podkreślić, że do połowy lat 80tych ponad 70% wymiany towarowej dotyczyła Chin, a jedynie reszta była wymianą z zagranicą - na początku więc SEZ nie były tym, czym są dzisiaj.
Ważne jest jeszcze kilka specyficznych cech tego eksperymentu - po pierwsze, jego cele nigdy nie zostały ściśle i klarownie wyjaśnione, ta niejasność, o której pisze z admiracją Staniszkis jest tu wyraźnie widoczna. Również w fakcie przyjmowanych z opóźnieniem (w stosunku do samego utworzenia SEZ) przepisów regulujących ich funkcjonowanie. Kiedyś dawno, po mojej wizycie w Chinach pisałem, "Niczego w Chinach nie można być pewnym, nic - ani to co nam służy, ani co nam zagraża - nie jest dane raz na zawsze. To jest założona niestabilność, płynne reguły i siła..." - to była obserwacja czysto intuicyjna, lecz Chenggang Xu w tekście 'The Fundamental Institutions of China’s Reforms and Development' stawia tezę (która jakoś potwierdza moje intuicje), że za sukcesem Chin kryje się 'regionalnie zdecentralizowany autorytaryzm' i pokazuje, że sukces Chin został osiągnięty nie tyle wbrew 'standardom wolnego świata (rozdział państwa od gospodarki, brak korupcji, ochrona prywatnej własności - tę ostatnią wprowadzono dopiero w 2004 roku!)' co właśnie dzięki świadomemu odrzuceniu tych standardów. Nie jest więc to 'błąd' czy 'zacofanie' lecz świadoma polityka. Co ciekawe, poszczególne regiony Chin, stosują 'ręcznie sterowaną' politykę protekcjonizmu - na przykład zakazując zakupu lokalnych taksówek poza tymi, produkowanymi w danym regionie - Chiny więc zaprzeczają modelowi sieciowemu, o którym pisze Staniszkis, umożliwiając sobie korzystanie z potencjału napięcia pomiędzy poszczególnymi lokalnościami. Co więcej, Chenggang Xu pokazuje, że przyjmowanie standardów zachodnich (szczególnie USA) do waloryzowania instytucji i organizacji innych państw uniemożliwia zrozumienie odmienności i wartości innych rozwiązań i innego rozumienia świata. W tym kontekście warto czytać teksty Jadwigi Staniszkis, nawet jeśli mają one czasami posmak Konecznego czy Huntingtona...
Przypadek Chin zmusza nas więc do cofnięcia się do pytania o granice przedsiębiorstwa, zadanego w 1937 roku przez Ronalda Coase w klasycznym eseju 'The Nature of the Firm'. Szczegółowe dywagacje dotyczące kosztów transakcyjnych w kontekście miasta pozostawię jakiemuś ekonomiście o otwartym umyśle, dla nas ważne jest przyjęcie generalnego założenia, że istnieją punkty graniczne (dotyczące skali), które wyznaczają opłacalność stosowania rynku jako kryterium 'prawdy' i 'racjonalności'. Przykład Chin jest niezwykle interesujący, ponieważ pokazuje możliwość współistnienia mocnego, centralistycznego państwa ze zdecentralizowanymi strukturami ekonomicznymi i społecznymi od których wręcz oczekuje się, że będą eksperymentować z reformami (przy czym 'reformy' należy to rozumieć znacznie szerzej, niż w naszej części Europy, gdzie 'reforma' znaczy zawsze 'wprowadzanie neoliberalnych dogmatów', tu mamy do czynienia z reformami dotyczącymi gospodarki i kwestii społecznych). Ten nacisk na eksperyment połączony z przenikającymi się strukturami władzy w różnych skalach i o różnych kompetencjach jest niemal doskonałym zaprzeczeniem 'prostackiego' modelu neoliberalnego, który usiłuje się budować w naszej części świata.
No dobrze - czy jednak model chiński w jakimkolwiek sensie może być inspiracją dla lewicowej polityki miejskiej? Czy istnieje jakakolwiek analogia, pomiędzy olbrzymim Państwem Środka a polskim miastem? Nawet Warszawą? Wydaje mi się, że mimo wszystko tak, jeśli potraktujemy Chiny jako daleką inspirację, a nie jako model. Podstawowym problemem jest napięcie pomiędzy fragmentem a całością, pomiędzy przestrzenią w której chcielibyśmy pozwolić na eksperyment, a innymi fragmentami miasta. Jak jednak pisałem w poprzednich notkach, widzenie miasta jedynie poprzez jego wymiar przestrzenny i terytorialny jest błędem (podobnie jak niedostrzeganie tego wymiaru). Istnieją wymiary miasta, w których terytorium ma kluczowe znaczenie, oraz takie, w którym nie ma go prawie wcale. Nawet wymiar społeczny, budowanie 'wspólnoty lokalnej' ma w sobie tę dwoistość - mamy bowiem ludzi, których spotykamy na klatce w bloku, na placu zabaw obok czy na przystanku - łączą nas z nimi relacje materialno-funkcjonalne, zupełnie inne od sieci znajomych w których funkcjonujemy w skali miasta i szerzej. To jest fundamentalne ontologiczne założenie (wiem, że się powtarzam, ale to jest naprawdę kluczowe) - świat nie jest 'płaski', nie jest 'magmą' lecz jest porowaty, z niezliczoną ilością nachodzących na siebie lecz niekoniecznie wchodzącymi ze sobą w interakcje logik. Propozycja by budować lewicową politykę miejską w oparciu o nakładające się na siebie 'pola eksperymentów', które będą częściowo wyłączać fragmenty tych pól z logiki rynku, opiera się na tym właśnie ontologicznym założeniu. Jeśli bowiem uznajemy homogeniczność systemu-świat, lokalne eksperymenty są absurdalne i skazane na niepowodzenie; jeśli jednak uznamy, że świat jest heterogeniczny i pluralistyczny nawet dziś, poddany propagandowej i finansowej presji globalnego neoliberalizmu - to w ramach takiego świata, niemal wszystko jest możliwe.
Powtórzę więc jeszcze raz - eksperymentowanie w miastach powinno dotyczyć _równocześnie_ terytorium oraz nie-terytorialnej ramy w postaci granicy/instytucji. Potrzebujemy określonej infrastruktury (miejsca by mieszkać lub by produkować, dostępu do wody czy elektryczności, dostępu do sprawnej komunikacji etc.) i trzeba podkreślić, że terytorium jest tym, co miasto posiada i może nim dość łatwo zarządzać. Kwestia lokalności takich prób dotyczy jednak przede wszystkim wynalezienia innego języka, który mógłby zastąpić pieniądz w procesie komunikowania się gospodarczych aktorów (czyli części granicy/instytucji). Moja robocza hipoteza zakłada, że należy raczej szukać wielu języków, które nie odrzucą rynku i pieniądza, lecz będą je mutować, zanieczyszczać i przekształcać, nasączając innymi wartościami.
Fundamentalną kwestią jest więc nieterytorialny wymiar kontroli i interakcji, a więc ustanowienie sprawnej granicy/instytucji, która będzie z jednej strony umożliwiała terytorialną (względną) autonomię - na przykład poprzez wynajdywanie, użyczanie a następnie ochronę 'bezużytecznych' fragmentów miasta - jedynym warunkiem byłoby prowadzenie działalności 'społecznie użytecznej' oraz (częściowo) wyłączonej z uniwersalnego/globalnego systemu obiegu pieniądza; a z drugiej strony wymuszała interakcje tych 'pól eksperymentów' z innymi częściami miasta - czyli również translację wewnętrznego języka i logiki (ale również wewnętrznego systemu wartości) na język rynku, lub też inny język, którym poszczególne 'pola eksperymentów' będą w stanie się porozumiewać. Rynek i pieniądz pozostają więc jako zewnętrzny weryfikator i 'groźba'.
Jak pokazywałem w poprzednich wpisach - istnieje niebezpieczeństwo zamknięcia i lokalnej ksenofobii ('nasz' skłot, 'nasz' park etc), jest ono jednak bardzo często związane z jedno-wymiarowością hierarchii wartości wyznaczanej przez rynek (tu najlepszym przykładem jest proces gentryfikacji), w sytuacji założonej wielowymiarowości i pluralistycznych hierarchii tego niebezpieczeństwa powinno dać się uniknąć. Wielowymiarowość i pluralizm zakładają odrzucenie homogenicznej logiki porządkującej relacje w mieście (czy to kapitalistycznej czy komunistycznej), natomiast 'ontologia narracji' jaką przedstawiłem w 'Dziurach w Całym' przezwycięża post-modernistyczną fragmentaryzacje, domagając się od każdego 'pola eksperymentu' by opierało się na 'uniwersalistycznym roszczeniu'**. Z jednej strony mamy więc 'konkurowanie na pełniejszy uniwersalizm' z drugiej natomiast wymuszany inkluzywizm.
Lewicowy burmistrzu i prezydencie - do dzieła!
;)
___
* To oczywiście tylko zwrot retoryczny - szansa, że Staniszkis przekroczy sama siebie jest praktycznie żadna. Jak każda antykomunistka z pokolenia Solidarności, traktuję ona komunizm jako aberrację, a kapitalizm jak 'stan natury'. Fragmenty kończące książkę, szczególnie te odwołujące się do znaczenia religii w polityce i próba przekonania czytelnika, że polski fundamentalistyczny katolicyzm polityczny jest w istocie najwyższym rodzajem tolerancji religijnej są boleśnie kompromitującą ceną jaką naukowiec płaci za zbyt mocne ideologiczne zaangażowanie.
** Mam nadzieję, że odpowiedziałem w tej notce również na pytanie JE o opresję w proponowanym modelu 'lewicowego miasta'. Granica/Instytucja jest narzędziem opresji. Ale to jest bardzo dobra i delikatna opresja :)