Ciemna strona postmodernizmu to po pierwsze pogodzenie się ze światem takim jakim on jest - a więc odrzucenie marzenia o lepszym świecie (co zgodnie z krytyką Habermasa prowadzi na konserwatywne, czy wręcz reakcyjne pozycje polityczne); po drugie elitarne przekonanie o istnieniu sztuki wysokiej (dla elit) oraz popularnej (dla plebsu); po trzecie wreszcie na odrzuceniu architektury która działa w przestrzeni, na rzecz architektury, która komunikuje.
Wróćmy jednak do tego co w postmodernizmie dobre, do pluralizmu i inkluzywizmu.
W pewnym sensie, postmodernizm jest architekturą bardzo miejską - to właśnie miasto pozwala na równoległe istnienie różnych, czasem sprzecznych a wręcz sobie wrogich narracji. W tym samym miejscu - lecz w innym czasie - mogą spotykać się katoliccy fanatycy i antyklerykalni aktywiści, 'niemal' w tym samym miejscu - na różnych piętrach tego samego budynku - mogą mieszkać ludzie, którzy się szczerze nienawidzą. Jeśli modernizm ('Miasto Przemysłowe 1.0') miał obsesje strefowania, rozdzielania, czystości, postmodernizm - przynajmniej w deklaracjach - akceptował i celebrował różnorodność. Problem jednak w tym, że ta różnorodność była skażona tożsamościową narracją, w efekcie więc dostaliśmy miasto podzielone na malutkie enklawy - 'nieczyste' funkcjonalnie, jednak wyraziste społecznie. Inkluzywne postmodernistyczne miasto nie może istnieć w kapitalizmie, gdzie prawo własności jest największą świętością.
Czy - zanim obalimy/sam się zawali kapitalizm - jesteśmy w stanie pomyśleć inkluzywną, pluralistyczną i nie-reakcyjną architekturę? Inkluzywne i nie-konserwatywne miasto?
'Terminal Architecture' to tytuł książki Martina Powleya z 1998 roku (tytuł który chętnie bym przysposobił nie tylko na potrzeby tej notki), która jest próbą obrony modernizmu po latach postmodernistycznej krytyki. Książka jest zbiorem esejów, ja chciałbym zwrócić uwagę na ostatni - ten którego tytuł stał się tytułem całego zbioru. 'Terminal Architecture' zaczyna się od opowieści o tak zwanych 'hot sites', budynkach, w których znajdują się awaryjne miejsca pracy dla banków, instytucji finansowych czy siedzib korporacji. W przypadku ataku czy katastrofy której może ulec 'oficjalna' siedziba firmy, przenosi ona swoją działalność do owego 'rezerwowego' budynku. Pawley wylicza (a są to wyliczenia z końca XX wieku), że jednodniowa awaria dużego banku kosztuje ponad 100 tysięcy funtów. Konieczność zapewnienia ciągłości funkcjonowania staje się więc oczywista. To jest jednak tylko wstęp, który służy wprowadzeniu do 'Big Shed Architecture', budynków, które już pod koniec XX wieku stawały się dominującym elementem globalnego, sieciowego kapitalizmu. To jest architektura Amazona, Tesco ale również 'prawdziwa' architektura Biblioteki Brytyjskiej. Zamknięte szczelnie monady magazynów czy centrów handlowych wyznaczają puls architektury późnego kapitalizmu.
W kontekście wszystkiego co powyżej napisałem - 'jasnej strony' postmodernizmu, technologicznej innowacyjności 'Big Shed Architecture', ale również w nawiązaniu do poprzedniej notki o prawie do infrastruktury oraz mieście jako prototypie chciałbym pomyśleć budynek jako część infrastruktury, jako przyłącze (wiem, że nie brzmi to najlepiej, ale dajcie mi szansę). Polityczną (czy ideową) ramą takiego myślenia o architekturze (budynku) jest z jednej strony marzenie o inkluzywnym mieście, z drugiej przekonanie o tym, że tylko bardziej efektywny ekonomicznie i społecznie post-kapitalizm może wygrać z kapitalizmem (nie ma więc powrotu do tego co było, low-tech jest regresem i prowadzi donikąd - choć oczywiście jako akt taktycznego wymykania się z mejstrimu może być pożyteczny), z trzeciej strony wciąż zależy mi na - tymczasowej - autonomii budynku, jako miejsca gdzie ma szansę powstać i umocnić się post-kapitalistyczny podmiot.
Budynek w zasadzie nigdy nie jest całkowicie neutralny dla otoczenia (i nie mówię tu tylko o prostym fakcie istnienia, a więc wizualnego wpływu na kontekst). Począwszy od najprostszych budynków użytkowanych przez ludzi, po super wyrafinowane technologicznie budynki w których istnieją niemal tylko maszyny, zawsze mamy do czynienia z przepływem materii i energii. Czy nam się to podoba czy nie, budynki są też częścią natury - coś na nich rośnie, używają ich często zwierzęta, nagrzewają się oraz zacieniają fragmenty terenu. Budynki emitują ciepło, produkują odpady, kanalizują wodę opadową. Budynek istnieje w dwu wymiarach - wewnętrznie, będąc rodzajem 'black box', oraz zewnętrznie, poprzez interakcję z otoczeniem. To co dzieje się wewnątrz, może nie mieć (niemal) żadnego związku z tym, co dzieje się na powierzchni. Albo raczej - na zewnątrz wydostają się jedynie efekty wewnętrznych procesów. Budynek wciąż ma więc swoją autonomię, owe efekty wewnętrznych procesów nie manifestują się bowiem bezpośrednio, lecz są efektem serii translacji. Błędem współczesnej architektury, jest niemal zupełne ignorowanie możliwości, jakie stwarzają 'aktywności życiowe' budynku.
Fenomen inkluzywności budynku czy miasta, polega na tym, że mamy tu do czynienia z pewną 'strefą wpięcia', która nie stara się zmieniać swoich użytkowników. Jedyne czego wymaga, to umiejętność przyłączania się, czyli wytworzenia rodzaju uniwersalnego interfejsu. W totalizujących narracjach politycznych mamy zazwyczaj do czynienia z próbą ujednolicenia fragmentów tak, by tworzyły całość. W mieście całość tworzą różnorodne, czasem sobie zupełnie obce, a czasem wręcz wrogie fragmenty. I jak pisałem powyżej - jeśli w polityce mamy problem z antagonizmem, w mieście czy w architekturze prosta manipulacja przestrzenią lub czasem użytkowania przestrzeni antagonizm pozbawia znaczenia. Budynek wielokondygnacyjny nie jest tylko próbą wielokrotnej kapitalizacji wartości działki, lecz jest (może być) udaną próbą ominięcia nieprzezwyciężalnego wydawać by się mogło roszczenia wielu ludzi do tej samej przestrzeni. Jeśli więc mówię o budynku-przyłączu, mam na myśli możliwość użytkowania budynku na różne sposoby, przez różnych użytkowników (ludzi i nie tylko).