contact me:
KRZYSZTOF NAWRATEK
  • Home
  • about
  • blog
  • TEXTS/RECORDINGS

784. przed Katowicami długa droga

4/29/2015

0 Comments

 
Jeśli Jarosław Makowski ma rację, to w Katowicach powoli powstają warunki, które wiele lat temu w Poznaniu doprowadziły do powstania My-Poznaniacy. Narasta niezadowolenie mieszkańców, wybuchające w lokalne protesty i konflikty.
Jeszcze dwa lata temu, pewnie napisałbym, że w Katowicach powstają warunki by narodził się 'ruch miejski'. Dziś jednak jesteśmy mądrzejsi i wiemy, że 'ruch miejski' nie jest formułą, która posiada wystarczającą podmiotowość i sprawczość. Coś się jednak w Katowicach zaczyna dziać i pojawia się szansa, by za trzy lata miasto zaczęło być w końcu rządzone przez ludzi o trochę szerszych horyzontach. Problemem władz Katowic jest bowiem ich porażający prowincjonalizm. Prowincjonalizm, który sprowadza się do zachwytu świecidełkami, które można zobaczyć na mitycznym 'Zachodzie'. Tak, wiem, dla młodszego pokolenia, które masowo jeździ do UK, Niemiec i Norwegii do pracy, które studiuje i bawi się w różnych częściach Europy to określenie jest dziwaczne. Ale dla mojego i starszych pokoleń (do których mentalnie najwyraźniej należą również obecne władze Katowic - ludzie, którzy chyba nigdy poza Katowicami/południową Polską nie pracowali, którzy nigdy nie sprawdzili swej wartości poza bezpieczną siecią rodziny i znajomych) wciąż istnieje ów mityczny 'Zachód' na którym wszystko jest lepsze i do którego wciąż musimy aspirować. Dla katowickich prowincjuszy obserwacja, że fragmenty Londynu wyglądają gorzej niż Szopienice, jest poza horyzontem myślenia. Taka obserwacja to jednak pierwszy krok, by przestać myśleć imitacyjnie i by zastanowić się co w Katowicach rzeczywiście nie działa i dlaczego. Kolejka linowa, którą prezydent Krupa proponował podczas kampanii jest dobrym przykładem myślenia imitacyjnego - chciał ją zrobić w Katoicach, bo na świecie tak robią. Zamiast tego, mogłaby być ona inspiracją do niekonwencjonalnego rozwiązywania poważnych problemów społecznych. Jednak wtedy, nikt nie mówił by o gadżecie jakim jest (absurdalny w formie proponowanej przez obecnego prezydenta) kolejka linowa, lecz o tychże problemach.
Katowice i katowiczanie są na początku drogi - pojawiają się lokalne protesty, istnieje (jak mi się wydaje) wyraźna opozycja w radzie miasta (PO dopiero co odkryło, że jest tą opozycją, po latach wspierania rządząceg układu, ale nie wymagajmy od tej partii zbyt wiele - zawsze interesowało ich zdobyanie władzy, rzadko wiedzieli, co z tą zdobytą władzą pożytecznego można zrobić), istnieją intelektualne elity (w stowarzyszeniach, instytucjach miejskich i na uczelniach wyższych) zdolne do refleksji i debaty nad rzeczywistymi problemami miast. Pytanie co dalej?
Ja zawsze byłem sceptyczny wobec magmowej formuły 'ruchu miejskiego', mimo pewnej fascynacji 'narracją konkretną' nie wierzę w jej rzeczywistą siłę budowania stabilnego ruchu zmiany. Pozostaje więc polityka. Jednak nie może być to 'stara' polityka partyjna - bo ja pokazują SLD, PSL, PiS czy PO - taka polityka zamienia się w pusty rytuał, skonsentrowany na zdobywaniu i utrzymywaniu władzy. Polityka o której mówię to musi być polityka sprawczości - skupiona na określonych celach. Nie da się takiej polityki uprawiać jedynie z pozycji miejskich instytucji władzy - ale nie da się jej również uprawiać jako 'miejskiej partyzantki'. Polityka sprawczości wymaga instytucji, administracji oraz oddolnego zaangażowania. Potrzeba więc w Katowicach masowego ruchu na rzecz miejskiej zmiany. Ruchu, który od początku wyznacza sobie krótko i długofalowe cele, który wie, na jakich wartościach chce nowe, lepsze Katowice budować. Oczywiście taktyka i narzędzia będą się zmieniać, również cele będą podlegały ciagłej rewizji, lecz zestaw wartości musi być stały. Dla kogo, dla jakiego społeczeństwa, taki ruch ma działać? Czy wciąż będą to zaczadzone neoliberalną ideologią konkurujące jednostki, czy będzie to konserwatywna wizja 'rodziny rodzin (i przyjaciół), przyjmująca w praktyce formy nepotyzmu i strukturalnje korupcji czy w końcu będzie to wizja solidarnej i gościnnej wspólnoty? Na te pytania warto sobie odpowiedzieć szczerze i poważnie, zanim zacznie się z obecną władzą walczyć. Po to, by za kilka lat, nie musieć się efektów tej walki wstydzić.
0 Comments

783. wielki projekt w małym mieście (lub wiosce)

4/25/2015

0 Comments

 

W zasadzie to wciąż piszę tę samą notkę - trochę więc się dziwię, że ten blog wciąż znajduje czytelników. Ale to może właśnie dlatego? Wszyscyśmy trochę jak inżynier Mamoń. Dziś wystawię wasze przywiązanie na próbę - notka będzie długa i pisać ją będę żółcią.

Dzielę się z wami swoją frustracją - piszę i niewiele z tego wynika. Próbowałem wyjść poza słowa - wraz ze studentami pokazywaliśmy kierunki działania w kilku polskich i brytyjskich miastach - i też nic z tego (przy okazji anegdota - przygotowujemy dyskusję połączoną z promocją książki o radykalnym inkluzywizmie. Znana i duża pracownia architektoniczna zaoferowała nam swoje biuro w Londynie byśmy mogli u nich to zrobić. Po pewnym czasie jednak, jeden z dyrektorów - który w wywiadach opowiada o etycznych fundamentach architektury i o tym, że architektura ma społeczne obowiązki - zdecydował, że tej dyskusji u nich zrobić nie możemy, bo mogłoby to zaszkodzić ich interesom...). Oczywiście trochę to mnie / nas spotyka na własne życzenie - zazwyczaj pracowaliśmy na zaproszenie ludzi, którzy byli na pozycji przegranej albo po prostu pozbawionych realnej władzy, realnego wpływu. Być może w tym roku będzie trochę inaczej - władze UŚ w Katowicach wydają się być (przynajmniej część z nich) rzeczywiście zainteresowane innym, bardziej progresywnym spojrzeniem na rozwój terenów dzielnicy akademickiej. Ale może się tylko łudzę... Trudno też przewidzieć, co przyniesie przyszłość - w tej chwili wstępnie rozmawiałem z ludźmi z sześciu polskich miast, ale tylko w jednym przypadku są to ludzie z okolic władzy. Z drugiej strony oczywiście jestem rozczarowany, że ci, którzy zdobyli w ostatnich wyborach władzę i uważają się za 'postępowych' burmistrzów i prezydentów niespecjalnie są zainteresowani tym co mam do powiedzenia. I nie, nie jest to moja urażona duma, udział czy przebywanie w okolicy władzy nigdy mnie specjalnie nie pociągał, lecz frustracja, że szansa, jaka się otworzyła może zostać zmarnowana.

W poprzednim numerze magazynu Dissent ukazał się bardzo ciekawy tekst o nowym burmistrzu Nowego Jorku. Najciekawsze w tym tekście (zresztą cały numer pełen jest ciekawych tekstów - o jednym jeszcze wspomnę) jest jednak nie tu i teraz, lecz próba spojrzenia na historyczne próby prowadzenia progresywnej miejskiej polityki. Ciekawe jest na przykład to, że takie próby podejmowali w przeszłości zarówno Demokraci (co wydaje się oczywiste) jak i Republikanie. Dla nas jednak najważniejsza powinna być opowieść o tym, jak to zewnętrzne siły - czy to rząd czy też prywatny kapitał - decydowały w gruncie rzeczy o sukcesie (lub klęsce) lokalnych projektów. To dość depresyjna lektura. Lektura, której nie osładza za bardzo inny tekst z tego samego numeru, który opowiada historię wzrostu znaczenia lewicy w Los Angeles, który to wzrost jest wynikiem zawiązywania się szerokich progresywnych koalicji. Nie osładza, ale mimo to czegoś nas może nauczyć. Oba te artykuły pokazują bowiem ograniczenia klasycznie prowadzonej miejskiej polityki - miasto to nie państwo, władze miejskie mają bardzo ograniczone możliwości działania w niekorzystnym kontekście politycznym. Ograniczone - ale jednak jakieś możliwości mają. I tego się uchwyćmy.

Linkowałem wczoraj na fb tekst "Architecture is now a tool of capital..." Reiniera de Graaf, partnera w jednej z najważniejszych firm architektonicznych świata, OMA. Tekst nie jest jakoś specjalnie odkrywczy - o tym jaką rolę spełnia w systemie światowej cyrkulacji kapitału architektura pisano i mówiono od dawna (Kasia Nawratek używa świetnego moim zdaniem określenia 'hedge fund architecture"), pewną nowością (dość populistyczną, przyznajmy) jest próba opowiedzenia tej historii w kontekście książki Piketty'ego (która właśnie ukazuje się w PL). Lecz najważniejszy, moim zdaniem, fragment tekstu jest gdzie indziej. De Graaf pisze:
"If you study the history of architecture, and particularly that of the last century, a striking confluence emerges between what Piketty identifies as the period of the great social mobility and the emergence of the Modern Movement in architecture, with its utopian visions for the city. From Le Corbusier to Ludwig Hilberseimer, from the Smithsons to Jaap Bakema: after reading Piketty, it becomes difficult to view the ideologies of Modern architecture as anything other than (the dream of) social mobility captured in concrete." Architektura modernizmu jest więc marzeniem o emancypacji zastygłym w betonie (co usiłowałem jakiś czas temu wytłumaczyć zupełnie nie rozumiejącemu istoty modernizmu duetowi Architecture Snob).
Jeśli poważnie myślimy o jakichkolwiek progresywnych zmianiach w naszych miastach muszą być spełnione dwa warunki. Po pierwsze więc musimy marzyć, a nasze marzenia muszą być ufundowane na określonym systemie etycznym (De Graaf pisze wprost o przekonaniu że to ciężka praca jest wartością, a nie odziedziczone bogactwo), z drugiej strony musi istnieć infrastruktura, która będzie pozwalała tym marzeniom stawać się rzeczywistością. O obu tych warunkach już wielokrotnie pisałem, ale - jak się odgrażałem - znów powtórzę. Kapitalistyczna antropologia widzi ludzi, jako konkurujące jednostki. Indywidualne bogactwo i hierarchiczna podległość są więc oczywistymi, 'naturalnymi' efektami przyjęcia tej perspektywy. To jest zło.
Antropologia jakiej ja staram się być wierny, widzi ludzi jako kooperujące osoby. W tej perspektywie indywidualne bogactwo jest co najmniej podejrzane, jego usprawiedliwieniem może być jedynie używanie go dla wspólnego dobra. Również hierarchie, wywyższanie się jednych ludzi nad drugimi jest złe. Jeśli chodziliście na religie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (lub wcześniej) oczywiście rozpoznajecie tropy - tego właśnie nauczał kiedyś w Polsce kościół. Dlatego właśnie działalność księdza Stryczka jest groźniejsza niż pajacowanie JKM czy głupoty opowiadane przez Balcerowicza. Nie dlatego, że religia jest tak ważna (jestem przekonany, że 9 na 10 biskupów i 8 na 10 księży wierzy nieporównywalnie słabiej niż moja śp. ciocia Genowefa, która przez lata, powłócząc coraz bardziej nogami, ze stwardnieniem rozsianym 'pielgrzymowała' do oddalonego około trzy kilometry kościoła), lecz dlatego, że wciąż religia wyznacza pewien horyzont etyczny naszego myślenia. Stryczek usiłuje ten horyzont przebudować - ku zadowoleniu swoich kolegów po fachu i wielu (większości?) świeckich katolików. Jeśli mu / im się uda, myśl o progresywnej zmianie w Polsce zostanie zepchnięta na (jeszcze większy) margines i zupełnie przestanie pojawiać się głównym nurcie debaty. To nie jest przypadek, że ŻADEN z jedenastu kandydatów na prezydenta nie chce podwyższenia podatków dla najbogatszych. A ja powtórzę - jednym z dwu podstawowych warunków jakiejkolwiek progresywnej zmiany jest uznanie, że indywidualne bogactwo jest złe, jest złe dla bogacza i oczywiście złe dla społeczeństwa. 

Drugim warunkiem jest budowa infrastruktury progresywnej zmiany. Bardzo dobrym przykładem miasta do kości zachowawczego są Katowice. Z jednej strony miasto wydało setki milionów złotych na tzw. 'strefę kultury' (i wciąż będzie do tej inwestycji dopłacać - utrzymanie tych obiektów kosztuje), z drugiej strony, wiele obiektów w mieście stoi pustych - a gdy anarchiści chcieli jeden z nich przywrócić mieszkańcom, zostali z niego brutalnie wyrzuceni. Strefa kultury jest przykładem tworzenia nowej, konserwatywnej, elitarnej infrastruktury, służącej zaspokojeniu aspiracji elit ('elit', które nie potrafią uszanować podstawowych zasad rządzących 'cywilizowaną' społeczną koegzystencją w mieście), zaspokojeniu ambicji władz miasta grających na próżności mieszkańców - "jesteśmy tacy nowocześni jak miasta 'na Zachodzie'"; podczas gdy istniejąca infrastruktura, zarówno budynki jak i przestrzenie miasta, jest wykorzystywana w ograniczonym zakresie - lub wcale. Infrastruktura progresywnej zmiany to wykorzystywanie tego co miasto posiada - zarówno materialnie, jak i przestrzennie i społecznie - by zaspokajać potrzeby i marzenia swoich mieszkańców. Tu tkwi oczywiście haczyk, który odsyła nas do pierwszego warunku. Jeśli mieszkańcy marzą o indywidualnych sukcesach - a tacy są najwyraźniej katowiczanie - o budowie progresywnej infrastruktury nie ma co marzyć. Gorzkie słowa, jakie wypowiadam o władzach Katowic są przez nie tylko częściowo zasłużone - ktoś wszak tych ludzi na radnych i na prezydenta miasta wybrał. Politycy w demokratycznym kraju nie pojawiają się magicznie na swoich stanowiskach - to lud ich wybiera. Więc niech potem lud ma pretensje do siebie. Pisałem powyżej o 'klasycznej' polityce miejskiej i jej ograniczeniach - warto przyglądać się zarówno eksperymentom społecznym, które prowadził w Wenezueli Chavez, jak i dziś próbuje w Hiszpanii wprowadzać Podemos, warto pamiętać, że 'urban farming' na największą skalę współcześnie zaistniał w Hawanie, warto przyglądać się instytucjom samopomocowym w Grecji. Ba, warto nawet spojrzeć trochę bardziej przychylnym okiem na dziedzictwo maoizmu. Wszystkie te przykłady pokazują politykę, która wymyka się klasycznym, tradycyjnym formom zinstytucjonalizowanych rytuałów. Wszystkie te przykłady dotyczą elementów oddolnej samoorganizacji i mobilizacji społecznej (czasem wspomaganej a czasem jedynie akceptowanej przez hierarchiczną władzę). Nie da się przeprowadzić postępowej zmiany w polskich miastach jedynie 'od góry', tak jak i nie uda się jej dokonać jedynie 'od dołu'. Doskonale rozumie to Joanna Erbel i to między innymi stanowiło siłę jej programu wyborczego. Trochę ponad dwa procent głosujących, którzy to zrozumiało, to jednak trochę za mało by mieć nadzieję, na przyszłą zmianę w Warszawie...

Wspomniany powyżej - niezaistniały - skłot w Katowicach byłby dobrym przykładem takiej progresywnej infrastruktury. Wykorzystanie dla dobra mieszkańców czegoś, co nie działa, jest cudem tworzenia - jest dawaniem z niczego. Współczesny turbo-kapitalizm jest systemem wysoce nieefektywnym - pozostawia po sobie mnóstwo budynków i przestrzeni, które są tylko nikomu niepotrzebnymi odpadami. Produkuje też ludzi, których nikt nie potrzebuje. Zafiksowany w błędnym kole finansowych spekulacji, współczesny kapitalizm coraz mnie wytwarza rzeczy, które byłyby powszechnie (społecznie) użyteczne. 

Miasta mogą jednak się temu szaleństwu przeciwstawiać - są właścicielami budynków i terenów, na ich terenach są szkoły i uczelnie, ośrodki kultury. Są centra religijne i ośrodki sportowe, są parki i pasy terenów wzdłuż dróg. Mają wreszcie armię bezrobotnych oraz rzeszę emerytek i emerytów, którzy chętnie coś pożytecznego dla świata by zrobili. Nie za wszystko trzeba płacić pieniędzmi - a jeśli już, to można tworzyć waluty lokalne, które pozwalają prowadzić (delikatnie) autonomiczną politykę gospodarczą. To oczywiście jest skomplikowane i nie stanie się z dnia na dzień, nie jest jednak bardzo trudne i nie wymaga wybitnego intelektu. Elementy takiego myślenia są na świecie obecne - nawet jeśli nie ma zbyt wielu przykładów 'całościowego' myślenia i działania w taki sposób. Wymaga jedynie przyjęcie innej, nie-indywidualistycznej perspektywy, perspektywy w której pojawiają się ludzie i potrzeby, a nie jednostki i pieniądze. Do przyjęcia takiej perspektywy potrzeba politycznej woli i mocnego etycznego kręgosłupa. Potrzeba wiary w to, że lepszy świat jest na wyciągnięcie ręki. Ta wiara nie może jednak być jedynie wiarą elit, tak jak i nie może być jedynie wiarą grupek lokalnych aktywistów. Potrzeba wielkiej projektu przebudowy polskiego społeczeństwa, polskich miast i Polski. Tego projektu nie ma ani partia ciepłej wody w kranie, ani partia zamachu smoleńskiego, ani związek zawodowy urzędników gminnych ani stowarzyszenie byłych komunistycznych aparatczyków. Nie ma go jednak również kanapowa lewica, skupiona na krytyce perwersji współczesnego kapitalizmu i obronie resztek państwa socjalnego. 

Bez takiego Wielkiego Projektu, bez Wielkiego Emancypacyjnego Marzenia jesteśmy zgubieni, albo jeszcze gorzej, będziemy skazani na reakcyjne fantazje prawicowców, które zaprowadzą nas albo w dyktaturę i zamordyzm, albo rozwalą to państwo do końca. Zacznijmy budować lepszą Polskę na tych skrawkach, na których mamy jakąkolwiek kontrolę - w dzielnicach, w szkołach, w domach kultury i fablabach. W miastach i gminach. Przestańmy jednak kalkulować i obliczać poparcie - uwierzmy i się swojej wiary trzymajmy. Szczera wiara, nadzieja i marzenia są zaraźliwe.

0 Comments

782. notka trochę antypolska, a trochę patriotyczna

4/22/2015

0 Comments

 
Krótka notka na fb w której komentując atak policji na katowicki skłot użyłem słów 'Polacy nienawidzą' spotkała się z krytyką zarówno szczerych patriotycznych socjalistów jak i szczerych liberałów. No bo jak to 'Polacy'? Przecież to nieuprawniona generalizacja, która jest intelektualnie jałowa. Lepiej krytykować działania władz, niż wykazywać się intelektualnym lenistwem i pisać o Polakach.
Czytałem sobie ostatnio tekst młodego Althussera 'The International of Decent Feelings', napisany w 1946 roku gdy Althusser wciąż uważał się za katolika ale już zaczął sympatyzować z partią komunistyczną (do której wstąpił dwa lata później). Tekst jest dość ostrym atakiem na 'lewicowych humanistów' - jak Albert Camus czy Emmanuel Mounier. Althusser krytykuje ich egalitarny humanizm(?), w ktorym rozmywają się mordercy i mordowani, opresjonowani i oprawcy, wojownicy wolności i heroldzi zniewolenia. Tym, co pozwala 'humanistom' mówić o ludzkości jako całości, jest strach - strach przed wojną atomową, przed unicestwieniem. Althusser słusznie pokazuje, że strach dotyczy przyszłości, tego, co nie istnieje (lub istnieje tylko w głowach tych, którzy się boją) i z tego powodu bardzo trudno się z niego wyzwolić. W przeciwieństwie do opresji, która jest tu i teraz, którą można zdefiniować, a przez to się z nią mierzyć. Althusser krytykuje też europejską lewicę, która tak bardzo starała się być konsyliacyjna, że stała się wręcz prokapitalistyczna. Przypominam - tekst jest z 1946 roku, a nie z czasów triumfu 'trzeciej drogi'. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy możemy się z tą krytyką zgodzić, możemy widzieć postawę powojennej europejskiej socjaldemokracji jako zapowiedź klęsk i zdrad po roku 1989, jest to jednak perspektywa ahistoryczna, a więc po prostu błędna. Jeśli widzimy postawę socjaldemokracji z lat czterdziestych jako zapowiedź tego co stało się później, to powinniśmy również zobaczyć drugą stronę - Althusser nie pisze o ZSRR, ale jednoznacznie sugeruje, że to właśnie tam 'na Wschodzie' istnieje prawdziwa lewica, lewica wykuwająca swą tożsamość w walce klas. No i co z tej lewicy dziś zostało? Jeden z najbardziej obrzydliwych i opresyjnych systemów oligarchicznego kapitalizmu.
Tekst Althussera jest interesujący, bo próbuje odrzucić wszystko, co później stało u podstaw 'humanistycznego marksizmu', sprowadzając politykę jedynie do kwestii klasowych. Gdy więc dziś moi drodzy koledzy reagują nerwowo na generalizujące 'Polacy' pisząc o 'myśleniu Marksem' i siłach klasowych wydaje mi się, że cofają się na pozycje, z których w latach czterdziestych lewicowi intelektualiści rozpoczynali flirt z komunizmem. Pisząc 'Polacy' nie piszę przecież o jakiejś 'istocię bycia Polakiem' czy o 'charakterze narodowym' lecz o tym wyobrażonym bycie, do którego się wszyscy w taki lub inny sposób odwołujemy tu i teraz.
Gdy Jan Sowa opublikował 'Fantomowe Ciało Króla', napisałem, że to jest 'prawicowa książka', widząc inspiracje nie tylko u Róży Luxemburg ale też wśród myślicieli wczesnej endecji. Tym, co w endecji było interesujące (i co robił również na przykład Brzozowski a później Gombrowicz) była refleksja nad polskością. Jaka to była refleksja to kwestia na osobną dyskusję, lecz próba zrozumienia kim byli Polacy u zarania XX wieku jest warta uwagi. Takiej dyskusji - moim zdaniem - wciąż brakuje dziś. Oczywiście ona się pojawia - czy to właśnie u Sowy, czy u Ledera, pojawia się też na prawicy, w okolicach Klubu Jagiellońskiego. Wciąż jednak jest tej dyskusji zbyt mało i jest ona pozbawiona - moim zdaniem, powtórzę - chęci zmierzena się z ową polskością początku XXI wieku. Tym co mnie zawsze łączyło z Jadwigą Staniszkis było przekonanie o potrzebie 'wymyślania się na nowo' przez społeczeństwo, które chce poważnie mierzyć się z własnymi problemami.
Pisząc 'Polacy nienawidzą' chciałem rozpocząć dyskusję o tym kim jesteśmy dziś, tu i teraz jako zbiorowość. Do takiej dyskusji nie wystarczy aparat narzędziowi klasycznego marksizmu, potrzeba tu znacznie subtelniejszych metod psychologii społecznej, zanurzonej w socjologii i analizach historycznych. Taka dyskusja jednak nie na wiele się przyda, jeśli nie będziemy stawiali sobie celu by 'wymyślić Polską na nowo'. To stara się robić w swojej najnowszej książce Sowa i chwała mu za to (choć mam do jego ksiażki trochę wątpliwości i uwag) i to wydaje mi się dziś zadaniem dla lewicowych intelektualistów. Nie czas na usprawiedliwianie Polaków mechanizmami globalnej gospodarki, której są / jesteśmy ofiarami - jest jakiś dziwny strach wśród młodej (patriotycznej) polskiej lewicy by pisac krytycznie o Polakach, strach biorący się chyba z próby odcięcia się od narracji, którą przez lata raczyła nas Gazeta Wyborcza. Również zazdrość wobec populistycznej prawicy, która schebiając najprostszym, najbardziej prymitywnym odruchom zbudowała sobie poparcie. Polityki w długim horyzoncie, takiej polityki, k†óra rzeczywiście coś znaczy, nie buduje się na pochlebstwach i strachu. Współczesna lewicowa polityka musi być zbudowana na - czasem brutalnie szczerej - diagnozie tego kim dziś są i jak działają 'Polacy'. Nienawiść, agresja i zawiść są w mojej ojczyźnie obecne i łatwo ich doświadczyć w codziennym życiu. Dlaczego tak jest i jak to zmienić - oto pytania, które należałoby zadać po lapidarnym 'Polacy nienawidzą'. Nawet jeśli naraża to na oskarżenie o paternalizm.
0 Comments

781. wszystko co dobre jest lewicowe

4/19/2015

0 Comments

 
Jarosław Makowski, były już szef Instytutu Obywatelskiego (think tank PO, jakby kto nie wiedział) opublikował blogonotkę o przyszłości polskiej lewicy. Polska lewica jest bytem tak efemerycznym, że krytykowanie jej efemeryczności jest zajęciem łatwym a przez to dość przewidywalnym. Makowski też nie pisze nic, czego byśmy wcześniej już gdzieś nie przeczytali - przy okazji jednak plącze się i kluczy. Pisze o kompromitacji socjaldermokratycznego języka by jeszcze w tym samym zdaniu napisać, że nominalna lewica mówi językiem neoliberalnym. Skompromitował się więc język, który nie był używany? Oczywiście podstawowy błąd jaki popełnia Makowski polega na tym, że bierze SLD czy Palikota za przedstawicieli lewicy. Ale to też wszyscy wiemy - z SLD taka lewica, że retorykę jego kandydatki na prezydentkę można pomylić z retoryką zwolenników JKM; Palikot sam się do lewicy od bardzo dawna nie przyznaje (a przyznawał się tylko przez chwilę, gdy myślał, że to mu się opłaci).
Jeśli skorygujemy to fundamentalnie błędne założenie, (niemal) cały tok rozumowania Makowskiego rozpada się w palcach. Lewica oczywiście potrafi mówić i jako jedyna mówi o tym co rzeczywiście ważne i dotyka istoty problemów Polski - czy robi w formie nowej książki Janka Sowy czy w formie memów wypuszczanych przez Razem. Jedyny moment, w którym Makowski się nie myli, to wtedy, gdy stwierdza, że Polacy lewicy po prostu nie chcą. Jednak jego rada, by lewica przestała się nazywać lewicą jest błędna - nie można tego zrobić, pozostając lewicą. Jakakolwiek próba 'zmiany języka' się nie powiedzie, bo Polacy chcą rozmawiać o ciepłej wodzie w kranie lub o Smoleńsku, nie chcą o państwie i unikaniu płacenia podatków. Polacy państwa nie lubią i mu nie ufają - gdy ktoś nie płaci podatków to znaczy, że jest sprytny i należy mu bić brawo. Polacy (Polacy-katolicy) pogardzają słabymi - jak się komuś nie wiedzie, to jego/jej wina, jeszcze mu się kopniak należy, a co! Takie społeczeństwo żadnej lewicy słuchać nie będzie, do takiego społeczeństwa przemówi język siły i pogardy, język, jakim już mówi skrajna prawica. Lewica oczywiście może próbować mówić językiem walki klas, ale taki język w prekarnym społeczeństwie też nie będzie słuchany - prekariat nie jest w stanie stać się samoświadomą klasą społeczną rozumiejącą swoje interesy bez odwołania się do nadrzędnej instytucji państwa. A państwa - jak napisałem powyżej - Polacy nie lubią.
Pozostają więc nieśmiałe próby anarcho-pozytywizmu, jakieś kooperatywy zakładane przez zniechęconych post-korporacyjnych hipsterów, jakieś heroiczne próby budowanie demokratycznych związków zawodowych, jakieś ruchy miejskie, które się właśnie od lewicy tak mocno odcinały, że niewiele z nich zostało. Tu walka przeciwko czyścicielom kamienic, tam o godną płacę i pracę dla personelu pomocniczego na uniwersytetach. Te wszystkie walki mają jednak w sobie lewicowy rdzeń i chcąc nie chcąc lewicowym językiem i logiką się posługują. I to trzeba mówić głośno i bez wstydu. To oczywiście jest orka na ugorze i nie ma żadnej gwarancji, że pewnego dnia ci którzy w Polsce będą się do lewicy przyznawać nie będą musieli spod rządów RN+KORWIN uciekać. A jednak chyba nie ma innego wyjścia. Mnie samego oczywiście kusi czasami, by się od lewicy zdecydowanym ruchem odciąć (szczególnie w takich momentach, jak ten, gdy koleżanki i koledzy zaczynają flirtować z faszystowskim reżimem Korei Północnej), tylko co nam wtedy pozostanie? Wewnętrzna emigracja? Na podstawowym poziomie różnicę pomiędzy wyznawcami kapitalizmu a jego mniej lub bardziej zdecydowanymi przeciwnikami widzę w wizji człowieka. Kapitalistyczna antropologia to konkurujące jednostki - 'nasza' widzi raczej współpracujące osoby (oczywiście na 'osoby' się moi drodzy marksistowscy towarzysze obruszą, niech więc sobie wstawią co im pasuje). Współpraca i solidarność, współ-odczuwanie nie pozwalają nam pozostawać samotnymi. Nie możemy więc uciekać na wewnętrzną emigracje nie zdradzając samych siebie. To jest droga ezoterycznej prawicy, nie nasza. Nic mnie nie zmusi do entuzjastycznego popierania idiotycznych pomysłów i zachowań kolegów i koleżanek na lewicy, ale to wciąż są moje koleżanki i koledzy, towarzysze i towarzyszki. Nie muszę się z nimi zawsze zgadzać, nie muszę ich specjalnie lubić, ale nie będę się od nich zbyt zdecydowanie odcinał. Bo robią sporo dobrego i wtedy będę podkreślał, że to właśnie jest lewica. Nie tylko zresztą oni i one - 'zbawienie jest i poza kościołem' - i ludziom PiS i PO czasami zdarzy się coś lewicowego powiedzieć i zaproponować. Będę im to wyciągał, bo to co dobre i piękne jest lewicowe. Razem damy radę! Może nie dziś, może nie w tym pokoleniu. Prędzej czy później jednak wybór będzie oczywisty - lewica albo faszyzm. Lepiej wybrać już dziś.
0 Comments

780. osiem dni w KL

4/9/2015

0 Comments

 
W tym roku święta wielkanocne spędziłem pracując. Korzystając z faktu, że w Malezji w tym czasie normalnie trwają zajęcia na uniwersytetach mój szef wysłał mnie do Kuala Lumpur. Mamy podpisane porozumienie z University Putra Malaysia, więc to ta instytucja była moim głównym celem i gospodarzem mojego pobytu. Wygłosiłem mój wykład o 'radykalnym inkluzywizmie' (promując przy okazji książkę, która za chwilę się ukaże) oraz trzy inne wykłady - o CIAM, o mieście post-socjalistycznym i o granicy w urbanistyce i architekturze. Wszystkie dość teoretyczne, szczególnie mój główny wykład, wszystkie bardzo dobrze przyjęte (poniżej komentarze - głównie akademików - po moim otwierającym wykładzie)
Picture
Oprócz UPM odwiedziłem trzy inne uniwerytety - UTiM MARA, to chyba największa uczelnia tutaj, bardzo ważna i prestiżowa, niestety prowadząca dość (staram się powściągać swój język jak widzicie) kontrowersyjną politykę polegającą na przyjmowaniu jedynie Malajów. Tu wyjaśnienie - w Malezji mieszkają Malajowie, ale również Chińczycy (około 25%), Hindusi (około 10%) oraz inne mniejszości. Malajowie stanowią większość i sprawują (zapisaną prawnie) kontrolę polityczną nad krajem. Chińczycy sami określają się często jako 'Żydzi Azji' - nie zamierzają 'wracać' do Chin (skąd wyemigrowali ich pra/dziadowie), stanowią też dominującą siłę gospodarczą w Malezji. Ich pozycja polityczna jest jednak dość niestabilna. Malajowie są muzułmanami, a Malezja jest muzułmańskim krajem. Nie sądzę jednak, by można byłą ją nawet w umiarkowanym stopniu porównywać z Arabią Saudyjską, Iranem czy Pakistanem. Nie jest to kraj liberalny (przywódca opozycyjnej partii siedzi w więzieniu pod zarzutem - opartym na zeznaniu jednej osoby - czynnego homoseksualizmu), ale nie jest to też religijna dyktatura.
Odwiedziłem też Taylor's University - prywatną instytucję, na której studiują przede wszystkim Chińczycy (choć widziałem też Malajów, Hindusów a nawet kilku białych). Studiują bo ich stać oraz ponieważ na publiczne uczelnie wstęp dla nich jest (jak napisałem powyżej) utrudniony. Moja dość wyraźna krytyka kapitalizmu na prywatnym uniwersytecie spotkała się z mieszanym przyjęciem - trochę odrzucenia, trochę rozbawienia, trochę fascynacji. Bardzo fajne, również intelektualnie ciekawe miejsce.
Odwiedziłem też International Islamic University Malaysia. Byłem bardzo ciekawy, jak tu zostanie przyjęta moja narracja 'radykalnego inkluzywizmu jako projektu mesjańskiego', w której odwołuję się do chrześcijańskiej teologii. Odebrana została bardzo dobrze (do tego stopnia, że pojawiła się sugestia, by zaprosić mnie jako visiting professor na semestr lub dwa - gdyby do tego doszło, pewnie mógłby zapomnieć o wizie do USA ;)) Bardzo interesująca intelektualnie dyskusja. Co ciekawe, wszyscy pracownicy i pracownice naukowe na IIUM mają doświadczenie z uniwersytetów 'Zachodu' - głównie z Australii i Wielkiej Brytanii. Taka uwaga na marginesie - sytuacja gospodarcza Malezji jest jakoś tam zbliżona do sytuacji Polski (podobne PKB), koszty życia są również podobne (może trochę niższe), zarobki wykładowców zaczynają się od około siedmiu-ośmiu tysięcy złotych. Wydaje mi się, że jest to dość radykalnie więcej, niż w Polsce...
Nie miałem specjalnie dużo czasu by zwiedzać KL - trochę mi pokazano, trochę sobie sam pobłądziłem (pozdrawiam fanów Międzynarodówki Sytuacjonistycznej - szczególnie tych zmarłych). To jest trudne miasto dla Europejczyka, zbudowane nie na siatce ulic (czy jakiejkolwiek czytelnej strukturze geometrycznej), sprawiające dość chaotyczne wrażenie. Transport publiczny istnieje w ograniczonym zakresie, samochody są wszędzie, rowery ze względu na klimat i bezpieczeństwo są na ulicach ciekawostką. Miasto jest rozwlekłe, poprzecinane szerokopasmowymi drogami, usiane wieżowcami. Jest tu jednak sporo zieleni, są też fragmenty starszej, bardziej tradycyjnej zabudowy (głównie chińskiej - KL była u zarania miastem zamieszkałym głównie przez Chińczyków).
Nie ukrywam, że chętnie bym tu wrócił - na dłużej, na pare miesięcy a może i rok. Możliwość studiowania KL - szczególnie z mojej politycznej i post-kapitalistycznej perspektywy mogłaby być wielką przygodą. Zobaczymy co czas przyniesie.
Na razie czeka mnie wielogodzinny powrót do UK oraz kilka zaległych tekstów do napisania 'na wczoraj'. Całe szczęście zajęcia na uczelni zaczynam dopiero za tydzień.
0 Comments

    Archives

    November 2022
    July 2021
    June 2021
    March 2021
    February 2021
    November 2018
    May 2018
    December 2017
    November 2017
    October 2017
    August 2017
    March 2017
    January 2017
    December 2016
    November 2016
    October 2016
    September 2016
    August 2016
    July 2016
    June 2016
    May 2016
    April 2016
    March 2016
    February 2016
    January 2016
    December 2015
    October 2015
    September 2015
    August 2015
    July 2015
    June 2015
    May 2015
    April 2015
    March 2015
    February 2015
    January 2015
    December 2014
    November 2014
    October 2014
    September 2014
    August 2014
    July 2014
    June 2014
    April 2014
    March 2014
    February 2014
    January 2014
    December 2013
    November 2013
    October 2013
    September 2013
    August 2013
    July 2013

    Categories

    All
    Marginalia
    Wyprodukować Rewolucję

    RSS Feed

Proudly powered by Weebly