contact me:
KRZYSZTOF NAWRATEK
  • Home
  • about
  • blog
  • TEXTS/RECORDINGS

738. terytorium i opowieść

11/13/2013

0 Comments

 
Po wczorajszej notce pojawiły się głosy - 'wiemy co, nie wiemy jak'. Ja oczywiście też nie wiem, ale to marzenie o Froncie Ludowym jest nie jest jedynie niejasnym rojeniem, ma kilka wyraźnych szczegółów, punktów charakterystycznych.
Z wykształcenia jestem architektem, co powoduje, że moje myślenie - również to związane z polityką czy ideami - jest znacznie bardziej przestrzenne, niż moich znajomych prawników, ekonomistów czy antropologów. Takie skrzywienie zawodowe. Myśląc o Froncie Ludowym, o którym pisałem wczoraj, widzę go oczywiście jako rodzaj projektu, rodzaj konstrukcji. Ale ponieważ jestem architektem-urbanistą, oprócz infrastruktury widzę też regulację i emocję. Stąd terytorium i opowieść.
Pisząc terytorium mam na myśli pewną egzystencjalną sytuację, w jakiej się znajduje człowiek. Pewnie powinienem pisać o klasie, ale łatwiej mi myśleć obrazem placu, na którym znajduje się grupa osób. Na Placu Wykluczenia i Olania przez Państwo, są tacy, którzy siedzą smętnie w ogródkach piwnych, patrząc z niechęcią (a może i pogardą) na tych, którzy siedzą na - wciąż publicznych - ławkach, ktoś naprawia chodnik, ktoś gra na gitarze, a duża grupa usiłuje się z tego placu jak najszybciej wydostać. Są tam też i chłopcy patrzący spode łba, komu (najchętniej jakiemuś 'Innemu') by tu spuścić łomot. Ludzi na tym placu nie łączy nic poza miejscem, poza lokalizacją. To olbrzymia rzesza - bezrobotni, prekariat, emeryci, pracujący zagrożeni zwolnieniem czy też pracujący w warunkach urągający przyzwoitości, za nędzną pensję. Błędem jest wierzyć, że terytorium na jakim się znajdują ma kluczowe znaczenie, ale błędem jest również ten fakt zupełnie ignorować. Budowa Frontu Ludowego przyjmuje więc istniejące terytorium za punkt wyjścia, stawia sobie za cel przebudowę Placu Wykluczenia i Olania przez Państwo, w Plac Współ-odczuwających Obywateli Odzyskujących Swoje Państwo, czy może krócej Plac Wszystkich dla Wszystkich(?). Dobry projekt placu zakłada, że będzie on służył różnym użytkownikom. Nie wszystkim w tym samym czasie i w taki sam sposób i na pewno nie może pozwolić na agresje jednych użytkowników przeciwko drugim. Tym, którzy dziś chcieliby bić 'lewackie k***' i 'pedałów' też trzeba jednak znaleźć jakieś zajęcie. Nie ze względu na ich 'poglądy', lecz ze względu na to gdzie się znajdują.
Plac jest ramą, która daje szanse współegzystencji. Budowa Frontu jest jak przeprojektowanie istniejącego placu w taki sposób, by jego dotychczasowi użytkownicy mieli się z czasem raczej lepiej niż gorzej i by plac jako taki, zyskał swój własny charakter, swoją własną opowieść. Dziś w radio, Joanna Erbel była mocno przyciskana, by zadeklarować, czy z nacjonalistami należy rozmawiać. Nie udzieliła odpowiedzi wprost, ale udzieliła jej pośrednio, a przede wszystkim udziela jej swoją działalnością - nie należy rozmawiać z faszystami, którzy odmawiają nam/wszystkim innym prawa istnienia (dlatego deklaracje niektórych dziennikarzy by więcej ich do mediów nie wpuszczać są jak najbardziej OK), można, a nawet powinno się wspólnie z tymi ludźmi kłaść nawierzchnie na placu czy sadzić kwiatki. Tak długo, jak oprócz bycia faszystą i nienawiścią do wszystkich innych, ci ludzie mają jeszcze jakiś fragment siebie, fragment opowieści, który możemy dzielić - należy próbować to czynić. 
Front Ludowy nie jest tworem homogenicznym (tak jak i jego użytkownicy nie są homogeniczni), to nie jest leninowska partia karnych żołnierzy, to raczej koalicja połączona terytorium - sytuacją egzystencjalną oraz 'tożsamością placu', opowieścią i marzeniem, pewnym minimum wspólnych wartości. Struktura zarządzania FL powinna - moim zdaniem - być oparta na idei granicy/instytucji (trochę o tym pisałem tu i tu, więcej z ostatniej książce), jako organu umożliwiającego i stymulującego dialog i (współ)działanie, a nie jakiegoś 'komitetu centralnego'. Aparat administracyjny w centrum - ideolodzy na skrzydłach.
Myślę, że napisałem to wczoraj wyraźnie, ale powtórzę - wydarzenia z 11.11 mogą być katalizatorem, ale to nie RN czy nacjonaliści są naszymi prawdziwymi wrogami. Nacjonaliści to symptom, do pewnego stopnia to półprodukt w produkcji neoliberalnej i 'patriotycznej' Polski, półprodukt toksyczny i niebezpieczny dla zdrowia, ale to nie nacjonaliści ten proces projektują i nadzorują (pewnie bardzo by chcieli go przejąć, ale umówmy się, jeśli intelektualną elitę nacjonalistów stanowią tacy ludzie jak Bosak, Zawisza albo Holocher, to raczej im się nie uda). W bardzo mocnym oświadczeniu skłotów 'Przychodnia' i 'Syrena' możemy przeczytać słowa, pod którymi podpisuję się obiema rękami:
"Faszyści nie są dla nas nawet partnerami do walki. Nasze codzienne działania – blokady eksmisji, demonstracje pracownicze, wsparcie strajków głodowych imigrantów – są nakierowane na zmianę opresyjnego systemu. W tym systemie paramilitarne bojówki faszystów tylko kończą, co zaczęła władza. Zamiast delegalizować maski na ulicach, niech władze ściągną swoją maskę, niech odpowiedzą, czemu nie zajmują się przyczynami biedy, tylko ją tworzą?"*
To władza IIIRP - od pierwszego rządu Mazowieckiego i Balcerowicza poczynając, przez rząd Kaczyńskiego i Giertycha, po rząd Tuska tworzą biedę. Och, oczywiście, tworzy też bogactwo - dla nielicznych, oraz ułudę bogactwa (na kredyt) dla trochę większej liczby Polaków. Bardzo wielu obywateli IIIRP, te rządy zagoniły jednak na Plac Wykluczenia i Olania przez Państwo.
Jakie jest więc to minimum tożsamości, niezbędnej, by i ci w ogródkach piwnych i ci na publicznych ławkach, mogli stanąć obok siebie? Współczucie. Najprostsza ludzka emocja, przekonanie, że ci obok mnie to ludzie, moi bracia i siostry, moi bliźni.To odróżnia nas od wyjącego tłumu, rzucającego kamieniami i chcących nas za****ć, to różni nas od tych sytych i zadowolonych z siebie facetów w garniakach i pań w garsonkach, opowiadających bzdury, że oni to własną pracą wszystko osiągnęli, a jak ktoś biedny to jego wina. Czyż to nie zabawne (a przede wszystkim niezwykle politycznie użyteczne), że te dwie bardzo proste kategorie - wykluczenie, egzystencjalne poczucie zepchnięcia na margines oraz zdolność i chęć współczucia odróżnia wyraźnie lewicę od całej rządzącej (i opozycyjnej) klasy politycznej? (Oczywiście, jak zawsze są pojedynczy posłowie, politycy, dziennikarze czy 'gadające głowy, dlatego wczoraj pisałem - drzwi Frontu Ludowego należy pozostawić szeroko otwarte). Oczywiście rozumiem zastrzeżenia, że to za mało, by zbudować blok polityczny. Moim zdaniem to jest dobry punkt wyjścia, bo opisuje potencjalny podmiot polityczny zarówno w kategoriach klasowych jak i tożsamościowych.
Budowa Frontu Ludowego, trzymając się wciąż architektonicznej metaforyki, musi zakładać użycie wielu różnych elementów, musi zakładać działania w wielu skalach. Przede wszystkim niezbędna jest chęć - duża część ludzi przebywających na placu, te wszystkie grupy, środowiska i partyjki muszą zechcieć razem ten plac przebudować. Czy nam się to podoba czy nie, musimy mieć z jednej strony elementy oddolnej działalności w małej skali - ktoś zasadzi kwiatki, ktoś zaprojektuje ławkę, ale musimy też mieć elementy 'ikoniczne', które pomogą się zorientować w topografii placu i pomogą szybciej zbudować jego tożsamość. Potrzeba więc osób, które już są obecne w przestrzeni publicznej - polityków, dziennikarzy, naukowców czy artystów. Ich rola - i powinni mieć oni tego pełną świadomość - jest instrumentalna. Front Ludowy nie szuka wodza, lecz potrzebuje sztandarów (ale to lud będzie tymi sztandarami wymachiwał). Program gospodarczy? Można przyjąć za punkt wyjścia to co pisze Paul Magnette (dzięki Piotrze za link!), ja wciąż uparcie będę mówił o re-industrializacji jako radykalnym inkluzywizmie. Program gospodarczy jest na wyciągnięcie ręki, to co najważniejsze jest chyba jasne dla wszystkich - zatrzymanie i w pewnym sensie odwrócenie procesu prywatyzacji zysków i uspołeczniania strat, 'uspołecznienie' państwa i upodmiotowienie jego mieszkańców.
To wszystko, wbrew pozorom nie jest wcale takie trudne, Palikot (a wcześniej Lepper) pokazał, że można zbudować partię i wejść do Sejmu z ulicy. Oczywiście, Palikot miał pieniądze, których lewica nie ma. Tam jednak, gdzie brakuje kapitału finansowego, trzeba - i można - korzystać z kapitału społecznego, z sieci powiązań, z tego mrowia grup i grupek a czasem pojedynczych osób, które w szerokiej formule Frontu mogłyby się odnaleźć. Dziś to nie towarzysz Edward, lecz my sami siebie musimy zapytać - pomożecie? I sami sobie na to odpowiedzieć...
---
Środowiska skłotersów ze swej - anarchistycznej - natury do Frontu Ludowego pewnie nie wejdą, ale FL powinien wpisać do swojego credo deklaracje ich ochrony i pozostawienia im przestrzeni do działania. Tutaj starałem się wytłumaczyć dlaczego.



0 Comments

737. odbudować państwo! o Front Ludowy

11/11/2013

6 Comments

 
Jakiś czas temu zbierałem się do notki pod roboczym tytułem 'nie ma wroga na lewicy', ostatecznie ją sobie odpuściłem, ale to co dziś stało się w Warszawie spowodowało, że do tego co chciałem napisać wrócę.
Oczywiście kilka zastrzeżeń na początek - nie mam żadnego prawa by kogokolwiek pouczać by komukolwiek coś podpowiadać, jestem zza granicą, nie gonili mnie dziś kibole po mieście ani 'polscy patrioci' nie usiłowali mnie spalić w skłocie. Ale moi znajomi i przyjaciele są w Polsce, wielu z nich jest w Warszawie, a niektórzy obserwowali to co się działo z bliska. Ta notka więc to nieśmiałe uwagi zatroskanego posiadacza polskiego paszportu. I prośba do tych, którzy są w Polsce by się nie poddawali.
Wydaje mi się, że dziś - jeśli jeszcze ktoś miał jakieś wątpliwości - rząd PO pokazał, że jest rządem albo słabym, nie potrafiącym zapewnić swoim obywatelom bezpieczeństwa (to tylko wzmacnia to co pisałem wczoraj) albo skrajnie cynicznym, takim, którym nacjonalistyczni ekstremiści są potrzebni, by kreować się na 'jedynych zbawców przed lewackim (ach ta symetria!) i prawicowym ekstremizmem' jak robi to na przykład Krzysztof Zygrzak, radny PO i z-ca burmistrza Bemowa:
Picture
Ponieważ jestem spokojnym i wyważonym w sądach wykładowcą akademickim, to nie napiszę, jakim $%^$&#* [złym człowiekiem] trzeba być, by dopatrywać się w dzisiejszych wydarzeniach jakiejkolwiek symetrii. Ale to dobrze, że pojawiają się takie głosy, bo wybór staje się dziś banalnie prosty. Z jednej strony są nacjonaliści i ci wszyscy którzy ich bronią - relatywizujący liberałowie, a więc politycznie POPiS; a z drugiej strony ci, którzy potrafią rozróżnić dobro od zła, bez łagodzącego 'ale...'. Dziś warto przypomnieć co wypisywał były szef Ruchu Narodowego (o mordowaniu 'lewaków') i porównać z mejlem, jaki przesłali do wielu redakcji 'polscy patrioci', deklarując wojnę i śmierć lewakom i 'pedałom'. Czy naprawdę, ktokolwiek z czystym sumieniem, może powiedzieć, że nacjonaliści - ONR, NOP, RN nie mają z tym nic wspólnego? Jakim trzeba być #&*&$*&#$ [złym człowiekiem] by nie widzieć, że skłotersi odrzucają rzucane w ich kierunku race i oskarżać ich o prowokację?!
Wydaje mi się, że ujawniona słabość państwa polskiego - o której przecież wiemy od dawna, słabość państwa, które łatwiej wsadza do więzienia młodzież za posiadanie śladowych ilości trawy, niż za stadionowe burdy, państwa, które wsadza do więzienia obrońce eksmitowanych a nie jest w stanie złapać zabójców Jolanty Brzeskiej. Państwa, które pozwala by 'czyściciele kamienic' dręczyli mieszkańców miesiącami, które likwiduje ośmiogodzinny dzień pracy, które nie jest w stanie obronić swoich obywateli w starciu z amerykańską korporacją... przykładów tego jak państwo zdradza swoich obywateli, można by podać jeszcze mnóstwo.
To jest zadanie dla lewicy - odbudować państwo, tak by chroniło i dbało o swoich obywateli. Wszak to państwo to jego mieszkańcy. Myślę więc, że zamiast załamywać ręce, trzeba powiedzieć sobie jasno - więcej nas, na lewicy łączy niż dzieli i tylko razem jesteśmy w stanie odzyskać państwo. Państwo, które będzie stawać w naszej, jego obywateli obronie. Jeśli z tego co dziś się stało w Warszawie ma dla nas płynąć jakaś nauka, to tylko taka - liberalny mejstrim to użyteczni idioci. To on wyhodował potwora. Dalsze wspieranie PO to proszenie się o katastrofę. Trzeba nam dziś Frontu Ludowego, trzeba by wszyscy zatroskani o dobro ojczyzny, marzący o ojczyźnie dla wszystkich jej obywateli stanęli razem by ją odzyskać. Wrogiem jest neoliberalny kapitalizm, jest ksenofobia i nacjonalizm, jest nienawiść. Programem zaś troska i miłosierdzie, sprawiedliwość, wolność i równość. Jeśli grupy i grupki, partie i partyjki na lewicy mają choć trochę instynktu samozachowawczego, Front Ludowy wydaje mi się dziś koniecznością. Nie ma w nim miejsca ani dla SLD ani dla TR jako takich - te partie są również winne temu, jak dziś wygląda Polska - ale zapewne jest miejsce dla poszczególnych działaczy i działaczek. Jest w nim miejsce nawet dla pojedynczych ludzi z PO, PSL czy z PiS - nikogo przecież nie wolno odrzucić, każdy może przeżyć moment nawrócenia. Odzyskajmy Polskę teraz, już w najbliższym roku, bo za kilka lat może już być za późno.
6 Comments

736. po co nam taka Polska?

11/10/2013

0 Comments

 
No wiem, że to trochę słabe, taki tekst świąteczny, ale zbierało mi się od pewnego czasu, więc jeśli jest okazja, to czemu nie...
Za punkt wyjścia chciałbym wziąć deklarację 'Niepodległa i Socjalna', przypominającą ścisłe związki pomiędzy ruchami niepodległościowymi (w okresie Zaborów) a ideami sprawiedliwości społecznej. To bardzo dobrze, że taki manifest pojawia się w przestrzeni publicznej, choć oczywiście nie on jedyny - od dawna towarzyszki i towarzysze przywracają pamięci rewolucję 1905, pisze o związkach pomiędzy patriotyzmem a socializmem portal lewicowo.pl.
We wspomnianym wyżej manifeście autorki i autorzy piszą: "Niepodległość ma dla nas podwójne znaczenie: to podmiotowość polskich obywateli wobec swojego państwa i jego zewnętrzna suwerenność jako emanacji obywatelskiej wspólnoty."
Mimo, że w tym cytacie tego nie widać, 'lewica patriotyczna' musi prędzej czy później zmierzyć się z pytaniem o to czym jest owa 'obywatelska wspólnota' i jak się ma ona do pytania o narodowość. To przenikanie kwestii socjalnych i narodowych widać nie tylko po stronie socjalistów, ale również narodowców - jak przypomina Jarosława Tomasiewicz: "...u swego zarania ruch narodowo-demokratyczny miał charakter zgoła odmienny od formy, jaką przyjął później. Był rewolucyjno-niepodległościowy, populistyczny (z akcentami radykalizmu społecznego), antyklerykalny." I nie powinno nas to dziwić - każdy ruch polityczny, szczególnie taki, który rodzi się w czasach, gdy państwo nie istnieje, musi być inkluzywny, musi dążyć do oparcia swojej polityki o maksymalnie duży podmiot polityczny. Najczęściej jest to naród - dlatego endecja przede wszystkim starała się 'unarodowić' wszystkie warstwy społeczne. Anty-konserwatywny (przeciwny konserwatywnej arystokracji, o wciąż pochodzącym z I RP bardzo wąskim rozumieniu Polskości) charakter tej wczesnej endecji jest więc oczywisty. Socjaliści próbowali rozwiązania jeszcze szerszego, łącząc kwestię niepodległości z walkami społecznymi robotników innych narodów. Stąd (to taka moja hipoteza) w II RP piłsudczykowska 'idea Jagiellońska', która niestety - jak z kolei przypomina Jan Sowa - doskonale zrosła się z kolonialnymi sentymentami polskiej arystokracji. 
Wróćmy do 'Niepodległej i Solidarnej' - w cytowanym fragmencie mowa o 'podmiotowości polskich obywateli wobec swojego państwa' i to wydaje mi się kluczową dziś kwestią. Nigdy nie zapomnę mojej dyskusji z V. emerytowaną profesor z Finlandii, w młodości bardzo zaangażowanej w kontrkulturę, politycznie związaną z fińskimi Zielonymi. Dla V. związek pomiędzy społeczeństwem a państwem był nierozerwalny i 'organiczny', państwo to społeczeństwo. Nie jestem pewien, czy teza o 'podmiotowości obywateli wobec państwa' byłaby dla niej czymś więcej, niż banalną oczywistością. Zapewne pomysł, by umieszczać takie zdanie w manifeście wydałby jej się dziwaczny. W Polsce jednak dziwaczny nie jest. Sejm odrzucił właśnie wniosek podpisany przez ponad milion obywateli i obywatelek by rozpisać referendum dotyczące - potraktujmy to ogólnie, bo pytania były trochę od sasa do lasa - edukacji. Nie chciałbym się na temat samego faktu odrzucenia rozpisywać - zdanie mam takie, jak większość moich lewicowych przyjaciół - że to skandal i dowód (kolejny - po apelach by nie iść na referendum w sprawie odwołania HGW) na czysto instrumentalne rozumienie demokracji przez PO. Nie chciałbym też wdawać się w dyskusję na temat samej idei 'ratowania maluchów', bo uważam ją za szkodliwą - szkoła to nie jest / nie powinno być miejsce, którym straszy się dzięci. Chciałbym zwrócić uwagę na coś innego. Jak słusznie zauważyła K. te milion podpisów, to milion ludzi, którzy bojąc się o los swoich dzieci, nie ufają państwu polskiemu. I to wydaje mi się fundamentalnym problemem, bo jestem pewien, że ten milion to tylko niewielki procent tych, którzy państwu nie ufają a wręcz się go boją. Państwo Polskie jest dla znacznej części Polaków wrogim tworem, który tylko czyha by im zrobić krzywdę. Różne są oczywiście motywy tego braku zaufania, część jest zapewne dość paskudnym egoizmem, wiodącym Polaków w objęcia JKM, część to sekciarstwo czy ksenofobia. I oczywiście, to nie tylko państwo i rządzący nim są winni takiemu stanowi rzeczy (choć za największych psujów uznałbym dwie największe partie polityczne i ich liderów) - to również nasi rodacy o mentalności Sarmatów robią wszystko, by wspólnotę narodową, by społeczeństwo podzielić i zniszczyć.
Po co człowiekowi wspólnota polityczna - taka jak na przykład państwo narodowe? Po co niepodległość (która jest przecież XIXto wiecznym pomysłem, dziś nie ma niepodległości, jest jedynie bardziej lub mniej autonomiczna podległość)? Ma ona sens tylko wtedy, gdy w ramach takiego (nie)podległego państwa, istnieje wspólnota polityczna, która potrafi skonstruować dla siebie lepsze niż gdyby państwa nie było, warunki egzystencji. I oczywiście to, jak rozumiemy owo 'lepsze' jest kwestią otwartą, bo nie twierdzę wcale, że chodzi jedynie o lepsze warunki materialnej egzystencji. Jeśli jednak dziś, ponad 2 miliony Polaków (piszącego te słowa wliczając) z Polski wyjechało, jeśli część z nich albo otrzymała, albo stara się otrzymać inne obywatelstwo, jeśli - co najmniej - milion Polaków boi się swojego (?) państwa, to czy rzeczywiście niepodległość jest nam jeszcze do czegokolwiek potrzebna? Czy jeśli mamy poczucie, że państwo bardziej dba o interesy amerykańskiego koncernu, niż swoich obywateli, to nie lepiej by państwa nie było? Jak mówi w linkowanym powyżej wywiadzie Janek Sowa (a co przypominał wcześniej w swojej książce), zabory były generalnie dla wielu mieszkańców Polski czasem emancypacji społecznej i poprawy materialnej egzystencji. Popularny w czasach PRLu żart, by wypowiedzieć wojnę USA i natychmiast się poddać dziś już chyba - po PRISM i więzieniach CIA - nie jest tak nośny, ale pewnie wielu chętnie poddałoby się Szwecji, Finlandii czy Norwegii.
Być może fakt, że 11 listopada został niemal (inicjatywa 'Niepodległa i Socjalna' jest desperacką próbą by temu zapobiec) przejęty przez jeden odłam polskiego społeczeństwa - odłam narodowych sekciarzy, w których wizji Polski nie ma miejsca dla milionów 'nie-dość-prawdziwych-Polaków' - staje się symbolicznym znakiem tego, że nie ma już Polski, nie ma wspólnoty obywateli, są zwaśnione ze sobą plemiona. Jeśli nie możemy mieć zaufania do państwa, a państwo ma w nosie czy społeczeństwo mu ufa czy nie; jeśli nie chcemy albo nie potrafimy zbudować państwa w którym wszyscy, którzy za Polaków się uważają, mogą realizować swe marzenia i po prostu żyć, czy to z przyczyn światopoglądowych czy po prostu dlatego, że za 1680PLN (brutto) miesięcznie naprawdę trudno zachować godność, to po co nam taka Polska?
0 Comments

735. wszystko jest polityką, czyli o pewnym nieporozumieniu

11/3/2013

0 Comments

 
W drugim tomie wykładów profesora Marka Siemka (PWN 2012), pierwszy rozdział (czyli drugi z wygłoszonych wykładów) dotyka kwestii miejskich. Na stronie siódmej znaleźć możemy takie zdanie: "Civitas to Polis"..., z którym nie mogę się do końca zgodzić. Istnieje ważna różnica pomiędzy rzymskim civitas a greckim polis (pisze o tym sporo Pier Vittorio Aureli w swej ostatniej książce). Civitas to wspólnota 'skonstruowana', natomiast Polis to wspólnota 'naturalna' - ludzie nie pochodzący z Polis, nie mieli prawa uczestniczyć w jej życiu politycznym. To jest wbrew pozorom ważne rozróżnienie, ponieważ jego istota bierze się z tego, czym dla Greków było Polis a czym dla Rzymian Urbs. Te dwa pojęcia oznaczają miasto, lecz jest to miasto rozumiane zupełnie inaczej. W wielkim skrócie - Polis dotyczy wspólnoty, która kształtuje miasto; Urbs jest natomiast przestrzenną i materialną infrastrukturą, w której funkcjonują mieszkańcy. Marek Siemiek oczywiście zdawał sobie sprawę z tej różnicy, pisze bowiem "...Państwo Boże [Civitas Dei św. Augustyna] nie jest już miastem, przypomina raczej imperium, to, co z miasta, z greckiej Polis uczynili Rzymianie",  jednak Urbs najwyraźniej go zupełnie nie interesuje - na następnej stronie znów przyrównuje te dwa rozumienia społeczności miejskiej "...grecki polites i rzymski civis to jednocześnie citoyen [obywatel] i bourgeois [mieszczanin]", pisząc (mówiąc), że dopiero w epoce nowożytnej nastąpi podział, pęknięcie na obywateli i mieszczan. Profesora Siemka interesuje relacja państwo - społeczeństwo obywatelskie, ale ja nie jestem filozofem i bardziej interesuje mnie relacja mieszkańcy miasta/obywatele a miasto w jego materialności. Z tego punktu widzenia, miasto rzymskie wydaje się dziś znacznie ciekawszym obiektem namysłu, niż miasto greckie. Urbs brało swą formę z zewnątrz, to Imperium kształtowało formę, którą następnie wypełniali treścią obywatele. Polis jest 'prostsze' - 'wyrasta' ze swoich mieszkańców - (oczywiście nie wszystkich - elitarność greckiej Polis jest powszechnie znana). Mimo tego, wciąż częściej odwołujemy się do 'greckiej demokracji', a Polis jest chętnie przywoływanym archetypem Miasta (sam oczywiście nie jestem bez grzechu). Do miasta rzymskiego chętnie odwoływał się na przykład Czesław Bielecki w 'Grze w Miasto' i trudno mu się dziwić - Urbs w pewnym sensie zdejmuje ze swoich mieszkańców odpowiedzialność za warunki gry, za strategię, pozostawia im jedynie przestawianie figur, jedynie taktyczne negocjacje. Mimo wszystko, Urbs jest formułą wartą zastanowienia, również gdy nie jest się konserwatywnym liberałem, dotyka bowiem dwu ważnych kwestii - po pierwsze zewnętrznego impulsu/ramy, która pozwala kształtować się polityczności, po drugie zaś kwestii 'funkcjonalnej (a nie politycznej) wspólnoty'. Jeśli więc przyjmiemy Polis i Urbs za dwa horyzonty w jakich myślimy miasto, mamy z jednej strony tożsamościową, ekskluzywną wspólnotę, która sama siebie kształtuje, z drugiej zaś inkluzywną wspólnotę, której odebrano 'moment założycielski', możliwość pierwotnej auto-definicji, do pewnego stopnia ją ubezwłasnowolniono.  To rozróżnienie wydaje mi się kluczowe również w kontekście walk jakie prowadzą polskie ruchy miejskie - większość z nich odwołuje się bowiem (bardziej lub mniej świadomie) do ideału Polis, podczas gdy wszystkie istnieją w kontekście Urbs.
W najnowszym Notesie na 6 Tygodni, Agnieszka Ziółkowska, miejska aktywistka z Poznania (Warszawy?) polemizuje z moim tekstem dotyczącym końca polskich ruchów miejskich. Agnieszka pisze:
"Działanie w mieście, w przestrzeni publicznej, która ze swej natury jest przestrzenią dyskursywną, z definicji jest działaniem politycznym. Krzysztof Nawratek, analizując rozpad naszego stowarzyszenia, a tym samym wieszcząc koniec ruchów miejskich w całej Polsce, stwierdził, jakoby ruchy miejskie w polskim wydaniu były „z zasady nie tylko a-polityczne, ale wręcz anty-polityczne” (dziwi taka diagnoza w ustach autora Miasta jako idei politycznej). Jakby formułowanie diagnoz dotyczących bolączek miasta, czasem oprotestowanie narzuconej odgórnie polityki, uczestniczenie w obradach komisji Rady Miasta, zgłaszanie poprawek, opracowywanie pomysłów na rozwiązanie miejskich problemów nie było kwintesencją polityczności."
Mam do tej wypowiedzi dwa zastrzeżenia - po pierwsze, Agnieszka najwyraźniej nie doczytała jak definiuję ową a- a wręcz anty-polityczność, pisałem "[Ruchy miejskie] Milcząco zakładają, że istnieje jakiś ideał miasta, jakaś cudowna homeostaza, uzyskiwana w drodze racjonalnych negocjacji - ale nie tylko negocjacji pomiędzy mieszkańcami (stąd możliwy byłby skok w polityczność), ale negocjacji oświecanych światłem prawdy o owym "idealnym mieście"."). Moja krytyka nie dotyczyła bynajmniej faktu 'protestowania' czy 'opracowywania pomysłów', lecz tego, że ruchy miejskie rościły (roszczą?) sobie prawo do posiadania (albo do możliwości osiągnięcia) absolutnej prawdy. To jest anty-polityczne, zamyka bowiem w istocie jakikolwiek spór. Po drugie, mówiąc, że 'przestrzeń publiczna jest przestrzenią dyskursywną' albo, że 'miasto jest polityczne' nie mówi się przecież nic, pozostając na poziomie bezużytecznych ogólników. Zrozumieć czym jest 'Miasto jako idea Polityczna' zamieszkiwane przez obywateli plug-in, można jedynie w kontekście nie-homogenicznego podmiotu. W 'Mieście...' pisałem o obywatelach plug-in, którzy w różny sposób się w miasto wpinają, w 'Dziurach...' rozwinąłem idee granicy-instytucji, która owo wpinanie umożliwia. To wszystko jednak jest możliwe jedynie, gdy widzi się człowieka nie jako integralną całość, lecz jako wielowymiarowy konstrukt, jako 'zbiorową podmiotowość'. To pozwala wyjść poza dychotomię Polis-Urbs, a przede wszystkim umożliwia ucieczkę z pułapki modernistycznej urawniłowki, nie popadając w post-modernistyczny błąd uwielbienia fragmentu. Co ciekawe, ta konstrukcja jest prostym wyciągnięciem konsekwencji z 'narracji konkretnej' Lecha Merglera - konsekwencji, z którymi on sam najwyraźniej nie do końca się zgadza. Widać to w generalnym poparciu poznańskich (i nie tylko) miejskich aktywistów dla klasistowskiego tekstu Filipa Springera (pisałem o tym poprzednio) - pojawiają się połajanki tych wstrętnych konsumentów i wezwania do bojkotu konsumenckiego, a więc w istocie do budowania 'wspólnoty świadomych'.  W tym kontekście oczywiście ciekawym jest pytanie, kim tak naprawdę są owi 'mieszkańcy' - a jeszcze bardziej, kim NIE są - o których wciąż opowiada Agnieszka czy inni aktywiści. To napięcie, z którym ruchy miejskie - a szczególnie My Poznaniacy - najwyraźniej nie mogą (nie mogły) sobie poradzić, pomiędzy próbą myślenia Polis w realiach Urbs doskonale ilustruje kolejny fragment z wywiadu z Ziółkowską: "Najważniejsze jest jednak to, że udało nam się przejść od problemów partykularnych problemów „własnego podwórka” do ogólnomiejskiego poziomu. Kluczowy był tu moment wyborów samorządowych. Nawratek pisze, że startując w wyborach, odważyliśmy się zakwestionować swoją apolityczną niewinność. Kompletnie się z tym nie zgadzam. To było świadome wzięcie odpowiedzialności za głoszone poglądy: uważaliśmy, że mamy pomysł na fajne miasto i chcieliśmy go zrealizować, a przynajmniej pokazać, że jesteśmy na to gotowi. Chodziło o to, żeby pokazać, że nie tylko chcemy krytykować władze miasta czy w nieskończoność dyskutować o mieście, ale jesteśmy gotowi wziąć za nie odpowiedzialność." Przejście od logiki fragmentu do logiki całości jest polityczne, ponieważ - jeśli nie chce się popaść w totalitaryzm - zawsze będzie owocowało niemożliwymi do przezwyciężenia sprzecznościami. W wypowiedzi Agnieszki nie widać, by była tego świadoma, wciąż raczej mówi o 'pomyśle na fajne miasto' (zwracam uwagę na liczbę pojedyncza), zachowując niewinność/naiwność miejskiej aktywistki. W dalszej części mówi o konsekwencjach wyborów dla My-P, które sprowadziły się do przejścia na pozycje z jednej strony 'biura interwencji' a z drugiej think tanku podrzucającego władzom pomysły na miasto.
Nie chciałbym jednak, by to co piszę było odebrane jako pochwała cynicznej, schmittianskiej polityczności opartej na napięciu pomiędzy przyjacielem a wrogiem. Tu w odsieczy przychodzi perspektywa Urbs, która pokazuje, że choć sam fakt decyzji oraz wybudowania tramwaju jest bez wątpienia polityczny w schmittianskim sensie, to już użytkowanie tego tramwaju - niekoniecznie. Jeśli w Polis przestrzeń publiczna była 'przestrzenią dyskursywną', to w Urbs staje się również techniczną infrastrukturą. Pisałem o tym więcej w poprzedniej notce, pokazując w jaki sposób można przezwyciężać politykę opartą na tożsamościowych podziałach, czyli jak działać w kierunku polityki inkluzywnej.
Nie znaczy to oczywiście, że musimy wciąż wybierać albo Polis albo Urbs, wręcz przeciwnie, idea 'inkluzywnej opowieści' jaką zarysowałem w 'Dziurach...' pozwala zachować indywidualne i grupowe tożsamości, pozwala myśleć 'fragmenty Polis', których nieprzezwyciężalne sprzeczności nie są rozwiązywane ani w konflikcie ani w podziale, lecz w swego rodzaju 'zakryciu'. Poglądy i interesy nie opisują człowieka w całości - na tym przecież polega błąd marksistów i 'problem z Kansas' (a w PL do pewnego stopnia problem z PiS), gdy biedni wbrew swym interesom popierają rozwiązania sprzyjające bogatym. Okazuje się bowiem, że istnieje taka narracja, która stawia obok siebie dwu fundamentalistycznych chrześcijan, nie patrząc im w portfele (na drugim biegunie jest Twój Ruch, który jest przede wszystkim antyklerykalny, stawiając w jednym szeregu gospodarczych liberałów i ludzi znacznie bardziej społecznie wrażliwych). Można się na to oburzać, a można z tego wyciągnąć wnioski, które podważą nasze dotychczasowe przekonania.
Horyzont inkluzywnej polityki to nadzieja wypracowania takiej narracji, w których zmieszczą się wszyscy mieszkańcy w stopniu umożliwiającym im poczucie i praktykę przynależności. Idea 'inkluzywnej opowieści' jest jednak również ideą respektującą skalę i przestrzeń (również dlatego NIE sieci i NIE asamblaże), pozwala bowiem istnieć 'opowieściom w opowieściach'. Dopiero z takiej perspektywy 'Miasto jako idea Polityczna' jest projektem uniwersalistycznego inkluzywnego pluralizmu, przestrzenie publiczne są przestrzeniami dyskursu równocześnie będąc techniczną infrastrukturą, która ma fundamentalne znaczenie jako rama tworząca funkcjonalne wspólnoty. To jest również modus operandi tego jak piszę i jak należy czytać moje teksty - powtórzę słowa Grahama Harmana: "You can actually do more justice to an author if instead of trying to find mistakes, you exaggerate it to the point where they've achieved total victory." Ale oczywiście takie czytanie zakłada chęć wejścia w dyskusję, a dyskusja zakłada minimalny poziom wzajemnego szacunku. Niestety, również ci, którzy dziś w Polsce uważają się za lewicę, są przesiąknięci schmittiańskimi ideami konfliktu i wrogości i jedyne czego produkują naprawdę dużo, jest nienawiść. Ich tożsamość, którą z takim uporem pielęgnują jest zbudowana na resentymencie, a sposób dyskusji jest dokładnym przeciwieństwem rady Harmana - to czepianie się słów i fragmentów, ignorowanie kontekstu, interpretowanie niejasności zawsze przeciw autorowi. Potraktujcie to jako deklarację respektowania waszej przestrzeni i waszej skali - szanuje was i nie walczę z wami, po prostu coraz częściej przestaję was zauważać.
0 Comments

    Archives

    November 2022
    July 2021
    June 2021
    March 2021
    February 2021
    November 2018
    May 2018
    December 2017
    November 2017
    October 2017
    August 2017
    March 2017
    January 2017
    December 2016
    November 2016
    October 2016
    September 2016
    August 2016
    July 2016
    June 2016
    May 2016
    April 2016
    March 2016
    February 2016
    January 2016
    December 2015
    October 2015
    September 2015
    August 2015
    July 2015
    June 2015
    May 2015
    April 2015
    March 2015
    February 2015
    January 2015
    December 2014
    November 2014
    October 2014
    September 2014
    August 2014
    July 2014
    June 2014
    April 2014
    March 2014
    February 2014
    January 2014
    December 2013
    November 2013
    October 2013
    September 2013
    August 2013
    July 2013

    Categories

    All
    Marginalia
    Wyprodukować Rewolucję

    RSS Feed

Proudly powered by Weebly