contact me:
KRZYSZTOF NAWRATEK
  • Home
  • about
  • blog
  • TEXTS/RECORDINGS

808. jeszcze będzie przepięknie

1/17/2016

0 Comments

 
Przez ostatnie miesiące (a może i lata) pogrążałem się w coraz większym pesymizmie (czemu zresztą niejednokrotnie dawałem wyraz na tym blogu), wizja nadchodzących 'wieków ciemnych' nie opuszcza mnie od dawna. Nie mam najmniejszych złudzeń, że najbliższe lata nie będą dobre, ale może jednak lepszy świat jest bliżej niż nam się wydaje?
Rozmawiałem ostatnio ze studentką z Sudanu. Praktykująca muzułmanka, pisze esej o tym jak fakt, że AKP odwołuje się do Islamu wpłynął na zarządzanie i rozwój Istambułu. Jej tymczasowa konkluzja jest taka, że niemal wcale nie wpłynął, więcej, jak twierdzi, nie ma na świecie kraju rzeczywiście islamskiego - to wszystko ściema, klanowe walki o władzę, instrumentalne wykorzystywanie religii. Ani Arabia Saudyjska, ani Iran nie zasługują - jej zdaniem - by nazywać te kraje islamskimi. Tak sobie siedzimy i rozmawiamy, o mieście i polityce, religii i wspólnocie.
Pomyślałem sobie, że mimo tego że pochodzimy z jakże innych krajów, że wychowaliśmy się w innych kulturach i w obszarze oddziaływania innych religii, mimo tego, że bardzo wiele nas dzieli, nie mamy specjalnego problemu by się porozumieć, by wyartykułować obszary porozumienia oraz niezgody. Czasem trudniej mi porozumieć się z Polakiem czy Polką, niż z muzułmanką z Afryki. Pomyślałem sobie, że globalne społeczeństwo nie tworzy się - ono już tu jest. Pomyślałem sobie, że być może to co obserwujemy to nie jest umacnianie się oligarchicznego kapitalizmu, lecz jego ostatnie podrygi. Że oczywiście klasy posiadające nie poddadzą się bez walki, ale że w zasadzie niemal powszechne jest przekonanie, że kapitalizm nie tylko nie działa, ale że jest dla nas wszystkich śmiertelnym zagrożeniem.
Wielu ekonomistów wieści nadchodzący kryzys, który albo w tym albo najpóźniej w następnym roku wstrząśnie światową gospodarką. Niemal wszyscy widzą epicentrum tego kryzysu w Chinach. A ja, jako nie-ekonomista, myślę sobie, ze w oku cyklonu jest najspokojniej i że ten kryzys to być może będzie ostateczny tryumf Mao. Chiny, które wciąż zachowują większość kontroli nad swoją walutą i gospodarką równocześnie stały się 'zewnętrzem' dla kapitalistycznego centrum - tu jest tania siła robocza, tu jest największe zanieczyszczenie - tu jest 'i kran i zlew'. Od wielu już lat Chiny przestawiają swoją gospodarkę na potrzeby wewnętrzne, rozbudowują też powoli siatkę ochrony społecznej. Przy prawie 20% ludności świata, cięcie i kontrolowana autarkia (+ rozbudowane sieci współpracy z krajami Afryki i Ameryki Południowej) nie są tym samym, co zamknięcie Korei Północnej (która przecież mimo swego zamknięcia jest w stanie utrzymać przyzwoity poziom zaawansowanie technologicznego swojej armii). Chiny mogą globalnemu kapitalizmowi zatrzasnąć drzwi przed nosem i co im zrobisz?
Dziś więc, może dlatego, że spadł śnieg i świat wygląda bardziej niewinnie i bajkowo niż wczoraj, myślę sobie, że być może oligarchiczny kapitalizm się właśnie kończy i że nie zastąpi go oligarchiczny faszyzm, lecz jakaś wersja globalnego 'commonizmu'. Na naszych oczach tworzy się planetarna świadomość i wyczerpują się możliwości rozwojowe kapitalizmu. Najbliższe lata będą złe, ale lepszy świat jest już być może całkiem blisko. Ja już tego raczej nie dożyję, ale chyba lepiej trwać w nadziei (graniczącej z pewnością), że jestem w stanie ten lepszy świat przybliżać niż pogrążać się w destrukcyjnym nihilizmie. Choćby dla własnego zdrowia i dobrego samopoczucia wiara w nadchodzący lepszy świat wydaje mi się zdecydowanie lepszą ścieżką.

---
Znikam na jakiś czas. Następna notka - jeśli nie zdarzy się coś nieprzewidzianego - powinna się pojawić za trzy-cztery tygodnie.
0 Comments

807. nawet nie błoto

1/16/2016

4 Comments

 
Wdałem się się ostatnio w krótką wymianę zdań na fb na temat pozycji Polski w Europie. Rozmówca raczej nie był 'PiSowcem', stał jednak na stanowisku, że Polska jest bytem wyjątkowym, nie należy ani do zachodniej ani do wschodniej Europy. Wydaje się, że wychowani w horyzoncie post-mickiewiczowskiej wyobraźni ('Polska Chrystusem Narodów'), wzmocnionej przez ostatnie 25 lat 'polityki historycznej' Polacy w przeważającej większości wierzą w wyjątkowość kraju w którym się urodzili. Nawet Ziemowit Szczerek w swojej złośliwej prześmiewczości gdy opisuje zniknięcie Polski i powstanie oceanu błota nadaje jej cechy wyjątkowe. Jak z moim ulubionym dowcipie o Polaku, który mając dwie metalowe kulki jedną zgubił a drugą zepsuł. Polska z tej perspektywy nie jest lepsza, ale jest wciąż wyjątkowa. Nawet jeśli specjalnej troski.
Ta perspektywa wydaje mi się jednak fundamentalnie błędna (i mimo wszystko szkodliwa). Oczywiście, moje dwunastoletnie przebywanie poza Polską dostarcza mi jedynie dowodów anegdotycznych, ale czym dłużej patrzę na Polskę z zewnątrz, tym mniej widzę na czym wyjątkowość tego kraju miałaby polegać. Nie ma niczego, co mogłoby stanowić o jakimś specyficznie polskim projekcie cywilizacyjnym - są jedynie jakieś mikro-tożsamościowe narracje, które generalnie sprowadzają się do zdefiniowania polskości jako 'nie-niepolskości'. Jak mówi K. (trochę żartem, a trochę nie), Polskę definiują duchy innych kultur i innych narodów. Są to jednak pewne łagodne skrzywienia systemów wartości ('prawicowa' Polska niczym się specjalnie nie różni od putinowskiej Rosji; 'liberalna' Polska mogłaby się nie najgorzej wpisać w Republikę Czeską, 'lewicowa' Polska rozłazi się po lewicach hiszpańskich, brytyjskich czy szkockich). To jest strasznie śmieszne, gdy obserwuje się 30to letnie liberalno-lewicowe elity intelektualne polskiego prekariatu, którym wydaje się, że są nerdami z amerykańskich filmów dla nastolatków.
Nie ma więc nic specyficznie polskiego, nie ma żadnego poważnego intelektualnie czy cywilizacyjnie projektu, który z Polski w ostatnich kilkuset latach by wyszedł. Zdarzają się oczywiście błyski geniuszu (jak matematycy ze Lwowa), ale to są absolutne przypadki - kilkanaście osób, przez kilka lat działających razem - by potem zostać wymordowanymi albo wygnanymi. To jest zresztą kolejny problem - Polska dziś jest kadłubkiem tego czym Polska była przez stulecia. I jeśli przez moment ten wielokulturowy twór mógł wytworzyć pewną unikalność (szansę tą zmarnował) to dziś wydaje mi się, że nie ma żadnych możliwości, by cokolwiek ważnego z Polski (jako pewnej całości) wyszło.
Polska jest więc pewnym sentymentalnym fantazmatem, innym dla każdego z nas. Dającym nam lokalną, przed-polityczną tożsamość (trochę w taki sam sposób jak Śląsk opisywany przez Twardocha), która jednak nie ma żadnego większego znaczenia. Jako anegdotkę opowiadam moim studentom (z Indii, Chin, Malezji, Wielkiej Brytanii czy Sudanu), że najpoważniejszy szok kulturowy przeżyłem na OSSA w Krakowie, prowadząc zajęcia (?) z polskimi studentami architektury. Nigdy wcześniej i nigdy później (przynajmniej do dziś) nie zdarzyło mi się spotkać ludzi tak kulturowo obcych. Ta obcość jednak nie była ukonstytuowana na jakiejś polskiej cywilizacyjnej wyjątkowości, lecz raczej na dużym stężeniu wyobraźni symbolicznej, którą w UK można znaleźć wśród czytelników Daily Mail czy Sun. Wiem, że tacy ludzie istnieją, ale bardzo niewielu z nich jest moimi studentami.
Świat się rozpada - Bliski Wschód zamienia się powoli w przed-cywilizacyjną barbarię, to samo na krawędziach Rosji/ Ukrainy, na sporych połaciach Afryki. W innym tempie to samo dzieje się w Wielkiej Brytanii i innych neoliberalnych satrapiach. To co udało się przez ostatnie sto lat zbudować - inkluzywne instytucje państw opiekuńczych - dziś powoli znika. Znika też instytucjonalna spoistość Europy Wschodniej, w której rozpad Polski ma szansą (wreszcie!) stać się przykładowy. PiS niszczy instytucje nepotyzmem i żałosnym brakiem profesjonalizmu, opozycyjna .Nowoczesna marzy o oddaniu Polski w ręce oligarchów (których w Polsce jest niewielu, więc rozdrapią ją ludzie i korpy z zewnątrz). Już raz Polska zniknęła z mapy (nie dla wszystkich Polaków były to złe czasy), myślę, że jest szansa, że w ciągu najbliższych 30-50 lat zniknie znów - tym razem na dobre. Być może jako sentymentalny fantazmat okaże się ciekawszym bytem, niż jako realnie istniejące państwo.
4 Comments

806. remanent ( z 2011 roku)

1/11/2016

0 Comments

 
Kilka dni temu wrzucałem na fb link do wywiadu, jaki ukazał się ze mną na portalu Teologia Polityczna w 2011. To była pierwsza część rozmowy - na opublikowanie całości dzisiejszy szef TVP Kultura Mateusz Matyszkowicz się (z nieznanych mi powodów) nie zdecydował. Choćby z kronikarskiego obowiązku może warto całość jednak udostępnić. Z mojej perspektywy rozmowa jest - gdy czytam ją dziś - bardzo ciekawa (odbyła się tuż przed ukazaniem się 'Dziur w Całym'), pokazuje bowiem, że - tak jak mówiłem/pisałem kilka razy - 'Dziury...' to najważniejsza intelektualnie moja praca, zawiera w sobie elementy (również zainteresowanie inkluzywizmem - znacznie bardziej świadome, niż mi się wydawało) niemal wszystkiego nad czym pracuję dziś i planuję pracować w przyszłości.
Rozmowę wrzucam bez poprawek i zmian. Dziś pewnie powiedziałbym kilka rzeczy inaczej, ale to wywiad sprzed niemal pięciu lat i esencja wciąż - jak myślę - jest ważna.


Paweł Jędral: Pana marzeniem jest miasto inkluzywne, w którym obywatelstwo jest również partycypacją w tworzeniu rzeczywistości miejskiej. Jednak żeby zrozumieć konieczność takich zmian, musimy przyjrzeć się obecnej sytuacji. Na ile obywatelstwo jest obecnie Pana zdaniem formą podmiotowości w tkance miejskiej? Czy dzisiejszy obywatel jest częścią miasta czy tylko w nim mieszka?

Krzysztof Nawratek: Obywatelstwo jest przywilejem i ma znaczenie w skali państwa narodowego – a obecnie w skali tworu ponadnarodowego jakim jest UE. dzięki niemu ja mogę pracować bez problemów w Wielkiej Brytanii, a już moja turecka koleżanka nie. W skali miasta obywatelstwo ma wiec drugorzędne znaczenie. Przykład Rygi, gdzie jeszcze 3 lata temu 30% mieszkańców nie posiadało obywatelstwa, ale mogło w Rydze żyć i pracować (bez prawa głosu w wyborach) jest dobrą ilustracją tego, że współczesne obywatelstwo dla miast nie ma w zasadzie znaczenia. Pomysł na obywatelstwo plug-in miedzy innymi zmierza do zmiany tej sytuacji.

Paweł Jędral: Jak rozumie Pan ten typ obywatelstwa?


Krzysztof Nawratek: Jako możliwość uczestnictwa w zarządzaniu miastem dla każdego zainteresowanego – czy to mieszkańca, czy użytkownika, czy po prostu „wielbiciela”. Oczywiście, nie każdy może uczestniczyć w takim samym stopniu i zakresie, ale nie wynika to z restrykcji na poziomie statusu prawnego, a po prostu z różnic między ludźmi. Chodzi o coś na zasadzie „nie mam pojęcia o wielu sprawach, wiec się o nich nie wypowiadam”.

PJ: Jednak czy sądzi Pan, że taka możliwość uczestnictwa w życiu miasta faktycznie wpłynęłaby na jego rozwój? Obecnie taką możliwość ma (formalnie) większość mieszkańców miasta – poprzez wybory, akcje społeczne, protesty etc. – jednak lwia część po prostu nie jest tym zainteresowana.

KN: Brak demokracji jest efektem braku podmiotowości.

PJ: Czyli miasta powinny odzyskać swoją podmiotowość, jednak na jakiej zasadzie? Jako silne, samowystarczalne polis?

KN: Nie wiem, czy jako polis; to znów jest pytanie, co to znaczy polis – ograniczona demokracja tylko dla drobnej cząstki mieszkańców? Lecz tak – miasta powinny walczyć o swą podmiotowość. Na różnych poziomach, na przykład nie(!) oddając tego, co jeszcze posiadają – majątku, usług komunalnych.  Pomysł obywatela plug-in pozwala poszerzyć „pole wpięcia”. Nie mówimy już tylko o mieście jako lokalności, lecz jednak jako części sieci. Obywatele plug-in stają się agentami takiego nie-tylko-terytorialnego miasta i mediują pomiędzy różnymi lokalnościami.

PJ: Czyli w ramach uniwersalnego, zdecentralizowanego Państwa / Imperium / Unii miasta istniałyby jako wyspy o dużej autonomiczności? Posiadające różne rozwiązania organizacyjne np. model singapurski czy ten z Porto Alegre?

KN: Nie jako wyspy, raczej jako bardzo mocne węzły sieci (informacyjnej, gospodarczej, osobowej). Z różnymi wewnętrznymi modelami organizacyjnymi. Konkurencja czasem nie jest zła, jeden dominujący model ekonomiczno-polityczny to niebezpieczny błąd.
Co do rożnych modeli – Singapur jest ciekawy, ale niemożliwy do zastosowania w Polsce, ponieważ to jest państwo-miasto. Porto Alegre, gdzie wymyślono i stosowano przez jakiś czas budżet partycypacyjny, jest innym ciekawym i testowanym w wielu miejscach na świecie modelem. Ludzie decydują sami, na co miasto ma wydawać pieniądze. Miasto chińskie to jest zupełnie inna bajka, również ze względu na zupełnie inny model kultury i polityki w Chinach. Ale jest ono niezwykle ciekawe dla nas, Polaków, bo pokazuje, że ewolucja od socjalizmu do kapitalizmu może wyglądać inaczej. Miasta w Chinach akumulują kapitał, ziemia nie jest prywatna, a one wciąż są miastami przemysłowymi... To bardzo ciekawy – choć oczywiście przerażający, ze względu na wyzysk i wielkie nierówności społeczne – model.
Nie chodzi tu też jedynie o miasta jako takie. W miastach ludzie muszą coś jeść, więc raczej mówimy o aglomeracjach czy regionach. Trzymając się Pana analogii, podmiotowość wymaga związku polis i chory.

PJ: Dzięki temu każdy mieszkaniec większej wspólnoty (państwa, związku państw) mógłby płynnie włączać się w struktury miasta, którego model jest mu najbliższy. Jednak jeśli miasta są silnymi węzłami, to co zrobić z mniejszymi miejscowościami, z ich otoczeniem? Duże miasta paradoksalnie są ze sobą często silniej związane niż ze swoim otoczeniem (na przykład miasto przemysłowe z miastem leżącym na drugim końcu świata, które dostarcza mu surowców). Czy w takim wypadku otoczenie miasta, ten teren, na którym miasto początkowo, w okresie „przedglobalnym” opieralo się i żerowało, nie zostanie zupełnie zwasalizowane lub wchłonięte?

KN: Obecnie sytuacja – paradoksalnie – jest odwrotna. To małe miasta otaczające duże żerują na nich. Ludzie przenoszą się do nich w poszukiwaniu lepszego, zdrowszego i tańszego życia, tam płacą podatki, lecz pracują w dużych miastach, które ponoszą koszty budowy infrastruktury. Dlatego mówiłem o regionach/metropoliach.
Małe miasta mogłyby stać się częścią metropolii lub pozostać na zewnątrz.

PJ: Ale czy miałyby szansę zachować podmiotowość? Część tak, stawiając na kameralność czy atrakcyjne systemy zarządzania, jednak obawiam się, że większość musiałaby się zadowolić rolą żywicieli metropolii. Takie miejscowości jednak szybko by się wyludniły dzięki swobodnej migracji, co mogłoby doprowadzić do krachu całego systemu i powstawania miast-widm. Rozumiem, że jako rozwiązanie proponowałby Pan włączenie ich do aglomeracji na warunkach na tyle atrakcyjnych, by warto było w nich pozostać?

KN: Wraz z przyłączeniem się do metropolii małe miejscowości stają się jej częścią. Oczywiście tracą podmiotowość w skali miasta, lecz przecież wciąż zachowują częściową podmiotowość jako fragment. Tu nie ma miejsca na zero-jedynkowe rozważania, podmiotowość nigdy nie jest absolutna, jej utrata prawdopodobnie również nie... Co do skali – to przecież nie wielkość jest najważniejsza. Mamy w Polsce przykład Rzeszowa i tzw. Doliny Lotniczej, która świetnie wpięła się w globalne sieci.

PJ: Odwoływał się Pan do koncepcji uporządkowanej anarchii Gabisia. Tam mikrowspólnoty działały na podobnych zasadach dobrowolnego uczestnictwa, własnej podmiotowości etc, jednak nie było nad nimi żadnej centralnej instytucji. Czy w Pana koncepcji jest miejsce na taką instytucję? Czy jest ona w ogóle potrzebna np. jako gwarant braku opresji wewnątrz poszczególnych miast?

KN: Tak. Jestem generalnie zwolennikiem rządu światowego i rządzących nami jaszczurów. (śmiech) Mówiąc bardziej poważnie – myślę, że fakt istnienia globalnych sieci tworzy pewne sploty, które mają funkcję kontrolującą. Dziś to są struktury biurokratyczno-finansowe; moim zdaniem powinniśmy zmierzać do tego, by je zdemokratyzować. Mówię o podmiotowości miast, ale mam przecież świadomość, że podmiotowość i niepodległość dziś są dość rozmyte i takie pozostaną.

PJ: Jakie jednak zakładałby Pan granice ingerencji w życie miast tych struktur wyższego rzędu?

KN: Jak już sobie tak projektujemy ten NWO... Oczekuję od niego przede wszystkim zabezpieczenia przepuszczalności membrany – miasta nie mogą zamieniać się w getta czy obozy. Każdy może do miasta wejść, każdy może wyjść. No i każdy musi z grubsza wiedzieć, co go tam czeka...

PJ: Pisał Pan również o tym, że ważną właściwością miasta jest czynna przemoc, błogosławiona opresja, która zmusza ludzi do interakcji. Ta interakcja bowiem pozwala różnym grupom zamieszkującym miasto poznać się, dzięki czemu znika poczucie „inności”. To poczucie inności prowadzi do wykluczenia, a wykluczenie do agresji. Czy jednak miasta (szczególnie europejskie) w obecnej, pozbawionej podmiotowości formie, są w stanie wywierać ten nacisk i zmuszać nas do interakcji?

KN: Oczywiście nie. Zresztą narastająca ksenofobia połączona z wciąż funkcjonującym neoliberalizmem prowadzi do czegoś wręcz przeciwnego – do „miasta indywidualistów”, co jest moim zdaniem bytem wewnętrznie sprzecznym.

PJ: W swojej książce „Miasto jako idea polityczna” pisał Pan o tym, że skutkiem takiej polityki, tej ucieczki w prywatność były między innymi wydarzenia w Paryżu w 2005 roku. W jaki sposób można było uniknąć takiej sytuacji? Przytoczył Pan w książce przykład angielskiego policjanta, który zajmował się aklimatyzowaniem na poziomie lokalnym litewskich imigrantów, dzięki czemu stali się oni pełnowartościowymi członkami wspólnoty. Czy takie rozwiązanie mogłoby się sprawdzić również w tym wypadku?

KN: Jako zasada – być może. Problem francuskich przedmieść jest jednak bardziej skomplikowany, obawiam się, że ma również podłoże rasistowskie. Generalnie przykład brytyjski jest ilustracją owej „dobrej przemocy”, o której rozmawialiśmy. Unikałbym jednak określenia „pełnowartościowi członkowie wspólnoty”.

PJ: Miałem na myśli – zakorzenieni lub mający możliwość zakorzenienia


KN: Zgoda.

PJ: Niestety, odruchowo używam wartościujących określeń.

KN: Rozumiem. Ja żyję w kraju politycznej poprawności (która jest dla mnie po prostu wrażliwością na Innego) i której jestem wielkim zwolennikiem.

PJ: Jak Pan wyobraża sobie rozwiązanie problemu paryskich przedmieść? W Paryżu większość imigrantów wykonuje kiepsko płatne i niezbyt prestiżowe prace, jednocześnie uważa się to za coś zupełnie naturalnego, nie mówi się o tym w kategoriach rasizmu czy nierówności.

KN: Cóż... To, że się o tym w tych kategoriach nie mówi, nie znaczy, że to właśnie nie jest związane z rasizmem i „planową nierównością”.
Nie jestem w stanie podać Panu jakiegoś łatwego rozwiązania, ale dwie zasady wydają mi się oczywiste – nie wolno dopuszczać do powstawania gett, gdzie wykluczeni są spychani, i że miasto ma obowiązek próbować włączać swoich mieszkańców w system.

PJ: Co jednak z tą częścią ludności, która nie chce włączyć się w system i traktuje miasto jedynie jako tymczasowe miejsce pobytu, służące do szybkiego zarobku? Te osoby, mimo że fizycznie są w mieście, istnieją tak naprawdę poza jego strukturą, często zupełnie dobrowolnie.

KN: Kto nie pracuje, ten nie je. Ale ja nie wiem, czy rzeczywiście jest tak wielu, którzy nie pracują i ignorują miasto z własnej woli. Zresztą w Wielkiej Brytanii możemy takich wskazać nie tylko wśród bezrobotnych, ale również wśród bogaczy. Rosnący w siłę ruch UK Uncut bierze na celownik tych milionerów, którzy są całkowicie bezużyteczni dla społeczeństwa. Mówi się o kwotach rzędu 25 miliardów funtów podatków, których nie płacą ci naprawdę bogaci... To do nich „dobrałbym się” w pierwszej kolejności, bezrobotnych łatwiej do miasta „przysposobić”.

PJ: Jest jeszcze inna ciemna strona „ucieczki w prywatność”. Nie dotyczy już ona „innych”, ale pozostałych „zakorzenionych” mieszkańców miasta. Jest nią brak kapitału społecznego, zupełny brak zainteresowania współmieszkańcami. Płynie z tego nie tylko brak współpracy i korzyści wynikających z bliskich relacji, ale też brak kontroli. Ta kontrola może brzmieć strasznie dla współczesnego Europejczyka, jednak jest czymś naturalnym – jedni mieszkańcy wspólnoty obserwują innych i zwracają im uwagę, jeśli łamią pewne powszechnie przyjęte zasady. Jakie są skutki braku kapitału społecznego w dzisiejszych miastach? Jak można go budować? Czy na przykład lokalne komitety wyborcze i ich okazyjne sukcesy nie świadczą jednak o tym, że np. w Polsce kapitał społeczny nie zanikł zupełnie?

KN: Ja mam z kapitałem społecznym pewien problem – bo to jest dyskusja zmierzająca wprost w kierunku komunitaryzmu, wspólnoty która wyklucza, stawia siebie „przeciwko” Innemu. Ale jeśli pozostawimy tę dyskusję na razie na boku, to pełna zgoda – „opresja” jest składową częścią miasta, więzi społecznych, i ta kontrola jest oczywiście niezbędna, by społeczeństwo w ogóle istniało. Nie czuję się na siłach, by analizować sukcesy komitetów lokalnych w Polsce w kontekście istnienia bądź nie kapitału społecznego, ale ich powstawanie napawa mnie oczywistym optymizmem. A jak budować kapitał społeczny, czy wspólnotę? Jeśli mogę pozwolić sobie na niesmaczny żart – najłatwiej byłoby wziąć udział w jakiejś wojnie – i najlepiej ją przegrać. Zewnętrzna opresja łączy ludzi najmocniej. Takie społeczeństwo, jakie było w Wielkiej Brytanii w czasie i zaraz po wojnie już se ne wrati, obawiam się... Wspólnota najłatwiej się buduje na braku – jeśli mi czegoś brak, to bardziej będę skłonny, by szukać tego czegoś u innych...

W przeciwieństwie do tego, co pisałem w „Mieście...”, dziś coraz mocniej wierzę w siłę i sens instytucji, nie tylko w relacje „twarzą w twarz”...

PJ: Jednak te instytucje bez wsparcia społecznego są niezbyt efektywne. Jeśli nie dostaną społecznego responsu, informacji o tym, że ktoś np. bije żonę albo trzyma dzieci w piwnicy (Joseph Fritzl ukrywał to latami w małym miasteczku!), nie będą mogły interweniować. Formy kontroli społecznej są silnie rozwinięte w społeczeństwach tradycyjnych, na liberalnym zachodzie uważa się je za ingerencję w cudzą prywatność. Czy instytucje są w stanie zmienić ten sposób myślenia? Może raczej łatwiej będzie tego dokonać poprzez zaproszenie mieszkańców do troszczenia się o własną wspólnotę np. poprzez formę budżetu partycypacyjnego?

Mieszkańcy czujący, że kształtują otaczającą ich rzeczywistość, najpewniej „wyjdą z prywatności” i zatroszczą się o swoją wspólnotę.

KN: Kontrola i udział społeczny jest oczywiście ważny i działa na poziomie mikro, ale to instytucja spaja miasta jako całość. Jak już mówiłem wcześniej, nie ma w moim myśleniu za bardzo miejsca na albo-albo. Więc raczej stawiam na udział mieszkańców oraz instytucje. Ja generalnie jestem głęboko niechętny jednej wszechogarniającej logice – przecież inną logiką kieruje się Pan w swojej rodzinie, inną w pracy, a inną w polityce. Cała sztuka polega na definiowaniu „interfejsów” pomiędzy poszczególnymi logikami... Ale o tym będzie moja nowa książka („Dziury w Całym . Wstęp do miejskich rewolucji”). Tym, co może spajać wspólnotę miejską, jest „wspólne życie”. Mieszkając czy używając miasta wchodzimy ze sobą w interakcje i właśnie nie tylko w tym bezpośrednim sensie, że możemy się spotkać twarzą w twarz, bo to ma bardzo ograniczony wymiar, ale właśnie poprzez „instytucje” (bardzo szeroko rozumiane), przez to, że kupujemy w tym samy sklepie, że używamy tego samego chodnika, jedziemy w tym samym autobusie. To instytucje tworzą miasto i zapewniają jego przetrwanie. Jak te instytucje funkcjonują w szczelinach pomiędzy rożnymi wspólnotami, sieciami społecznymi, to kluczowa kwestia, przesądzająca o sukcesie lub klęsce miasta. Dlaczego warto dbać o autonomiczność miasta, chyba już wyjaśniłem. Po pierwsze dlatego, że tylko autonomiczne miasto może dać szanse jego obywatelom i użytkownikom na współudział w zarządzaniu nim, a po drugie dlatego, że wiele modeli życia gwarantuje większą wolność, a przez to większą szansę testowania rożnych rozwiązań. To jest dobre.

PJ: A gdzie szukałby Pan w dzisiejszym europejskim mieście agory?

KN: Nie szukam „agory”, bo to model niemożliwy do zrealizowania w miastach mających miliony mieszkańców. Interesują mnie instytucje i interfejsy.

PJ: Jak określiłby Pan sytuację która miała miejsce (i w pewnym sensie- nadal ma) pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu?

Nie do końca wiem co ma Pan na myśli – proszę pamiętać, że ja ją znam głównie z mediów. Gdy kilka tygodni temu byłem fizycznie w Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu, tak zwanych „obrońców krzyża” w zasadzie nie dostrzegałem. Z tego punktu widzenia, dla mnie osobiście, cała ta „sytuacja” - uparcie w cudzysłowie - jest przede wszystkim spektaklem medialnym. Trochę jak otwarcie Olimpiady w Pekinie, z wygenerowanymi komputerowo fajerwerkami. Taka symulakra.

PJ: Czy uważa Pan obrońców Krzyża za ludzi wyłączonych z dyskursu, wykluczonych? Jeśli tak, to co za tym stoi? Czy odgórne, często siłowe, usuwanie Krzyża, kwiatów i innych przedmiotów składanych pod Pałacem jest jakimś rozwiązaniem?

Myślę, że tak – oni albo są, albo czują się (co w sumie na jedno wychodzi) wykluczeni. Zastanawia mnie jednak jak łatwo 'duch' wygrywa z 'ciałem', jak spór symboliczny zastępuje każdy inny spór. Czuję niepokój, gdy cała widoczna w mediach polityka sprowadza się do symbolicznych przepychanek. Robię się podejrzliwy, że gdzieś w ukryciu w tym samym czasie dokonują się rzeczywiste transfery władzy i pieniędzy.
Siłowe rozwiązania są oczywiście skuteczne w materialnym wymiarze – jak się kwiaty usunie, to ich tam nie będzie. Jednak w szerszym kontekście to jest nakręcanie spirali symbolicznego konfliktu o którym wspomniałem przed chwilą. Dość łatwo wskazać kto na tym korzysta i nie są to bynajmniej ludzie stojący pod krzyżem. Pięć minut sławy w TVN to nie jest włączenie w dyskurs.

PJ: Jak należałoby rozwiązać Pana zdaniem tę sytuację?

Przestrzeń publiczna jest po to, by ludzie mogli w niej manifestować. Jeśli jakaś grupa chce to robić stawiając krzyż, a inna przeciwko temu protestując, to bogini z nimi. W związku z tym, nie ma żadnego rozwiązania tej „sytuacji”, bo to po prostu nie jest żadna „sytuacja” – to co się tam działo (dzieje?) jest czymś normalnym i jako takie należy je traktować. Ktoś składa kwiaty, ktoś skanduje, ktoś idzie na randkę. Takie właśnie jest miasto.

PJ: Pisał Pan o Krzyżu pod Pałacem, pamiętając o tym, że nawet ci starsi, śmiesznie ubrani i ubodzy ludzie mają prawo do zabrania głosu w debacie publicznej,
podczas gdy wszyscy postrzegali to na zasadzie wspierania swoich ludzi – lewica przeciwników Krzyża, prawica obrońców, ale jednak wciąż na zasadzie gry politycznej.

KN: Przede wszystkim – ja się nie pochylam. I generalnie uznałbym „pochylanie się nad” za obraźliwe dla owych, nad którymi się pochylamy. Nie jestem „wyżej”, jestem gdzie indziej. Określam się jako „proletariusz”, ponieważ jedyne co mam to moja praca, którą sprzedaję. Co przybliża mnie do innych ludzi, którzy sprzedają swoją pracę, a oddala od większości brytyjskiej (ale i polskiej) klasy politycznej, od ludzi, którzy nie muszą pracować. Moje stanowisko w sprawie Krzyża jest konsekwencją mojego rozumienia miasta jako przestrzeni negocjacji. Wykluczanie „innych” jest zawsze złe, kimkolwiek by owi „inni” nie byli. Choć oczywiście sprawa się komplikuje, gdy dochodzimy do kwestii głoszenia nienawiści, czy wręcz do przestępstw. Ale generalnie jestem (post)personalistą, szanuję Innego również za jego/jej inność.

PJ: Czyli istotą miasta jest to, że jako niedokańczalny projekt tworzy się ono w konflikcie? Ale w takim konflikcie, który prowadzi do kompromisu, nie zaś do wykluczenia?

KN: Miasto powstało jako elitarny, wykluczający twór. To było „my-cywilizowani” przeciwko „oni-barbarzyńcy”. Gdy w wyniku rewolucji przemysłowej owi „barbarzyńcy” zostali wpuszczeni do miasta, proces wykluczania stał się nie tylko zewnętrzny, ale też wewnętrzny. Lepsze i gorsze dzielnice, getta, dziś grodzone osiedla. Ale to nie jest miasto, o jakim ja marzę – moje miasto jest inkluzywne. Nie używałbym jednak słowa „kompromis” lecz raczej „wspólne tworzenie”. Miasto więc byłoby wspólnym projektem jego mieszkańców i użytkowników. Jak Pan wie z „Miasta...”, nie miałbym nic przeciwko, by wrócić do „zewnętrznych” rozróżnień, by poszczególne miasta się różniły swoimi „projektami”. W tym – i w zasadzie tylko w tym – aspekcie jestem post-modernistą, w tym aspekcie jestem dość blisko Tomasza Gabisia z jego ideami zorganizowanej anarchii i imperium europejskiego.

PJ: Ja z kolei uważam, że odpowiednik agory tworzy się spontanicznie i miejscowo
To było niesamowite. Starsi ludzie, młodzież z klubów, przechodnie, lewacy i prawacy, turyści - stali, czasami się kłócili, ale przede wszystkim rozmawiali. Jasne, były tam bójki, ale te rozmowy (nawet w środku nocy, w środku tygodnia) były niesamowite. Pamiętam chociażby moment, kiedy przyszła tam trójka punki zaczęli wyzywać ludzi pod Krzyżem od faszystów. Podeszliśmy z kolegą, uspokoiliśmy ich... i potem rozmawialiśmy przez ponad godzinę o książkach i kabarecie oraz polityce miejskiej (głównie o organizacji domów kultury).

KN: Twierdzi Pan, że nic tak dobrze nie robi miastu jak konflikt?

PJ: To naprawdę było niesamowite miejsce, jednak ten stan był nie do utrzymania, szczególnie w takiej formie. Akty przemocy i otwartej nienawiści naprawdę były tam marginalne, choć przemoc symboliczna była niestety częsta.

KN: Ależ całkowicie się z Panem zgadzam, że przestrzeń publiczna czasem się pojawia. Ale nie można jest zadekretować,
nie można zaprojektować czy zaplanować, choć można – i trzeba – starać się tworzyć warunki, w jakich może powstać. Krakowskie Przedmieście te warunki stwarzało, a centrum handlowe już nie… Jednakże, tak jak Pan powiedział – nie można tego „stanu wyjątkowego” utrzymywać bez przerwy. Tu pojawia się miejsce, a w zasadzie konieczność instytucji.

PJ: Dziękuję za rozmowę.

0 Comments

805. czterdzieści sześć

1/10/2016

0 Comments

 
Dziś krótka i osobista notka. Rocznica urodzin (dlatego zacząłem od - znaczącej - piosenki innego dzisiejszego solenizanta), to dobry moment by spojrzeć wstecz i wprzód (a także, by znów zapowiedzieć trochę rzadsze pojawianie się nowych notek - po przerwie świąteczno-noworocznej wracam do pracy).
Patrząc wstecz czuję umiarkowaną satysfakcję, choćby za sprawą książki Miasto jako idea polityczna (2008), która wstrzeliła się w moment wzrastającego zainteresowania miastem w Polsce, zgłaszając dwa - wciąż chyba przekonujące - pomysły. Jeden, podstawowy, że na miasto nie należy patrzeć jedynie technicznie i administracyjnie, że miasto jest przede wszystkim bytem politycznym; drugi, że użytkownicy miasta to nie tylko jego formalni obywatele, a raczej wszyscy, którzy czują się z miastem związani i którzy mogą mediować pomiędzy nim, a innymi organizmami społecznymi (obywatel plug-in, swoją drogą jest w tej książce bardzo ciekawy i chyba bardzo aktualny fragment o migrantach). Nie są to idee dziś jakoś specjalnie szokujące, ale w 2008 były (w Polsce) pewną nowością. Obie mają też wciąż wielki potencjał by kształtować nowatorskie myślenie o mieście jako aktywnej wspólnocie/sieci.
Dziury w całym (2011) są książką intelektualnie (moim zdaniem) ciekawszą i bogatszą, z jednej strony rozwijającą idee z pierwszej książki, z drugiej jednak antycypującą moje trochę późniejsze zainteresowanie ideą 'radykalnego inkluzywizmu'. I to właśnie 'radykalny inkluzywizm' - którego korzenie tkwią w chrześcijańskim uniwersalizmie, w Heglu (dzięki Jadwidze Staniszkis i - szczególnie w interpretacji Alexandra Kojeve - Agacie Bielik-Robson) 'skrzywionym' przez filozofię Alaina Badiou i doprawionym (żydowskim) mesjanizmem (dzięki - znów - Agacie Bielik-Robson) wyznacza horyzont mojej intelektualnej pracy na dziś i na najbliższe lata - w planach mam bowiem dwie książki: swego rodzaju 'opus magnum' Post-capitalist Cities: spatial heterogeneity and an accumulation of agency już ma wydawcę (choć na formalną umowę wciąż czekam), oraz planowana wspólnie z profesor z Malezji, Kuala Lumpur: community, infrastructure and urban inclusivity, podchodząca do idei radykalnego inkluzywizmu z islamskiej perspektywy. Potencjalny wydawca wysłał propozycję do zewnętrznych recenzentów więc trzymajcie kciuki. Mam pomysł na jeszcze dwie książki, ale to już zbyt daleka przyszłość by teraz o nich pisać.
Oprócz książek opublikowałem kilkadziesiąt artykułów, z czego przynajmniej do kilku - jak myślę - warto wracać, ponad osiemset notek na blogu (liczę trzy blogi - na onecie, który zacząłem prowadzić prawie 11 lat temu, na bloxie, oraz ten, który czytacie), z czego kilkaset ostatnich zawiera - jak sądzę - coś więcej niż publicystyczne zmagania z rzeczywistością. Zapewne byłoby lepiej, gdybym opublikował więcej i lepszych książek (oprócz dwu wymienionych powyżej jest jeszcze Ideologie w przestrzeni. Próby demistyfikacji z 2005), więcej i bardziej znaczących tekstów, ale z tego co do tej pory zrobiłem, czuję pewną satysfakcję. Jeszcze - jak mam nadzieję - mam trochę czasu by coś sensownego i ważnego w życiu napisać.
Oprócz pracy teoretycznej od ponad siedmiu lat w Wielkiej Brytanii (a wcześniej pięć lat w Polsce) uczę architektury i urbanistyki (przenosiny do Sheffield w sierpniu 2015 były jedną z najlepszych rzeczy, jakie mnie mogły spotkać) i to jest ciekawa, dająca dużo satysfakcji (choć czasem również frustrująca) praca. Bycie nauczycielem pozwala wrzucać ziarna idei w głowy i serca młodych ludzi, by potem obserwować - ze zdziwieniem i fascynacją - co z tych ziaren wyrasta. Chyba więcej dobrego niż złego.
Patrzę wstecz z większą niż jeszcze kilka lat temu wyrozumiałością na moje młodzieńcze wybory polityczno-ideologiczne. Owszem, uważam że (radykalny) katolicyzm (znalazłem niedawno swoje nazwisko w opracowaniu na temat katolickiego tradycjonalizmu na Śląsku...) zrobił mi wiele złego i generalnie odradzałbym młodym ludziom zbytnie zbliżanie się do tej niebezpiecznej ideologii, ale z drugiej strony, szczególnie gdy jest się starszym, warto spojrzeć na katolicyzm jako zasób fascynujących (choć czasem szalonych i niebezpiecznych) idei, pomysłów i rozwiązań. Dwa tysiące lat istnienia jako religia politycznie aktywna (często państwowa) zmusiło go do odpowiadania na różnorakie społeczne, polityczne i ekonomiczne wyzwania. To bogactwo, którego nie warto ignorować. Są też tacy - jak choćby ludzie skupieni wokół magazynu Kontakt, którym najwyraźniej katolicyzm nie szkodzi, a wręcz przeciwnie. Nie wiem, jak oni to robią ale trochę im zazdroszczę, bo ja tak nie potrafiłem.
Młodzieńcze lektury książek Mircea Eliade dziś do mnie wracają utwierdzając mnie w przekonaniu, że religia odpowiada na jedno z podstawowych doświadczeń człowieczeństwa jakim jest wyrwanie z natury, wykorzenienie, 'wypędzenie z domu' i pozostawienie jako samotne indywiduum w świecie, którego nigdy w pełni się nie zrozumie. Religie (te które mnie interesują - przede wszystkim chrześcijaństwo, judaizm i islam) odpowiadają na tą samotność, z jednej strony dając punkt odniesienia (boga) poza tym obcym i nieprzyjaznym światem, z drugiej zaś strony pozwalają budować wspólnotę (chrześcijańskie 'nie ma Greka ani Żyda', muzułmańska umma - wspólnota wierzących) chroniącą przed samotnością tu i teraz. Ten schemat jest dla mnie kluczowy - moje myślenie o świecie i odczuwanie świata jest według niego (wciąż? na nowo?) zorganizowane. Nie jestem człowiekiem wierzącym, ale nie jestem też ateistą (szczególnie nie jestem 'nowym ateistą'). Czy to będzie historia, 'duch dziejów' czy po prostu 'to co poza reprezentacją', ruch ku temu co 'na zewnątrz' jest - i chyba pozostanie - dla mojego myślenia fundamentalny. W tym schemacie jest akceptacja hierarchii - ale ponieważ zewnętrze się ciągle przemieszcza, również hierarchie się ciągle zmieniają i wywracają na nice ('kamień odrzucony przez budujących', 'void' definiowany przez Badiou). Hierarchie są więc tymczasowe i zmienne, istnieją jednak zawsze, w każdej relacji. Jak widać, moja ideologiczna deklaracja: 'H+ post-chrześcijański demokrata' się nie zmienia od lat. Pewnie w innym czasie i innym miejscu mógłbym sobie osiąść na jakimś perwersyjnym post-post-rewolucyjno-konserwatywnym, wierzącym w postęp polityczno-ideowym marginesie, ale w dzisiejszej Polsce (Europie, świecie) jestem 'lewakiem' (choć prawdziwi lewicowcy wiedzą, że nie jestem z ich bajki) głosującym na Razem.
Na koniec chciałbym jeszcze podziękować czytelniczkom i czytelnikom moich tekstów, za to że poświęcają swój czas na czytanie, czasem na komentowanie, czasem nawet używając tego co napisałem w swoich własnych tekstach. Myślenie jest zawsze relacją, mierzymy się ze światem (również) poprzez myślenie innych. Poprzez społeczną i materialną infrastrukturę, które mediują pomiędzy nami pozwalając nam równocześnie być razem i zachowywać swoją osobność, budujemy wciąż 'niewspólnotową wspólnotę', stajemy się 'pluralistyczną totalnością'. Świat nie jest dziś dobrym miejscem i na horyzoncie nie widać nadziei na 'dobrą zmianę'. Jest jednak w nas, ludziach, potencjał dobra, potencjał empatii i emancypacji. Wierzę, że on wciąż może się zrealizować (choć pewnie nie za mojej kadencji).

I jeszcze (pół żartem pół serio) - bo widzę, że moja platforma blogowa daje mi taką możliwość - głosowanie (linki do tekstów w zakładce 'other words'), proszę głosujcie!


0 Comments

804. o końcu Polski i końcu kapitalizmu

1/6/2016

0 Comments

 
Korzystając ze świątecznej przerwy obejrzałem kryminalną bajkę o detektywie Dee. Film z morałem (zostawmy na inną okazję pytanie, czy to tylko współczesna chińska propaganda czy też próba uchwycenia bardziej uniwersalnego wymiaru chińskiej polityki) o tym, że państwo jako całość jest ważniejsze niż grzechy władcy i nie wolno poświęcać państwa w imię wymierzenia sprawiedliwości jednej osobie. To jest oczywiście - pośrednio - argument przeciwko władzy scentralizowanej, w której władca staje się 'nietykalny' ponieważ jest zwornikiem całego państwa, wszystkich jego instytucji. Przede wszystkim jednak jest to pochwała instytucji właśnie (detektyw Dee jest urzędnikiem państwowym, który nawet będąc w więzieniu stara się śledzić raporty opisujące stan państwa). To nie 'jednostka niczym', ale zdecydowanie 'instytucja - w tym państwo - przerasta sumę składowych, które ją tworzą'.
Ciekawie oglądało się ten film myśląc o politycznej wyobraźni nowego polskiego władcy i jego dworu.
Jak podkreśla wielu komentatorów, momentem fundującym 'nowego Kaczyńskiego' była katastrofa smoleńska. I myślę, że to rzeczywiście był punkt w którym Polska się objawiła w prawdzie swojego istnienia. Kaczyński i PiS zobaczył ją jako spisek, obsesyjnie szukając winnych; PO i Tusk zobaczyli ją jako wypadek, przypadkowe sprzęgnięcie kilku czynników. Z jednej więc strony państwo zostało opisane jako tylko i wyłącznie ludzie i to oni - ci 'źli' ludzie - ponoszą odpowiedzialność za wszystko co się w nim dzieje (w pewnym sensie jest to kontynuacja myślenia 'układem', grupą ludzi, która knuje za kulisami rzeczywistości), z drugiej strony państwo zostało uniewinnione, wszelka odpowiedzialność została rozmyta i 'outsourcowana'. Nieśmiałe próby przedstawienia katastrofy smoleńskiej jako klęski państwa i jego instytucji były podejmowane przez niektórych przedstawicieli tzw. 'lewicy smoleńskiej' oraz niektórych co bardziej uważnych technokratycznych liberałów i konserwatystów, ale były to głosy zbyt słabe i zbyt niespójne by przebić się do publicznej świadomości.
A przecież Smoleńsk mógł stać się rzeczywiście punktem zwrotnym budującym nową, lepszą Polskę (może gdyby w polskiej polityce było więcej specjalistów STS..). Punktem, w którym objawiona słabość instytucji, łatwość łamania procedur, korupcja i prywata urzędników staje się momentem refleksji i początkiem procesu odbudowy państwa. Państwa jako instytucji, jako procedur, jako demokratycznej wspólnoty jego obywateli. Wszystko to można  było rozpocząć, wykorzystując narodową traumę i chęć przekroczenia podziałów. Pisałem wtedy, że Kaczyński stoi przed szansą zostania - jak zawsze marzył - 'zbawcą narodu'. Skończyło się jednak jak zawsze, zamiast zbawcą, okazał się małym 'mścicielem', owładnięty obsesją władzy. Próba przejęcia państwa przez PiS (słusznie w zachodnich mediach określana jako amatorska) jest prostą kontynuacją obsesji i horyzontu intelektualnego prezesa. Zamiast stworzyć mechanizmy kontroli instytucji, prawdziwie merytorycznych kryteriów obsady urzędów, PiS prowadzi politykę TKM, niszcząc resztki struktur tego i tak już bardzo słabego państwa. Nawet jeśli niektóre intuicje nie są złe (podatek bankowy, wsparcie rodzin, opodatkowanie marketów, zatrzymanie prywatyzacji służby zdrowia etc.) to wizja państwa jako bandy kolesi powiązanych układami nie pozwoli na ich sensowne i skuteczne wprowadzenie.
Wizje państwa (i świata) jakie obowiązywały za poprzedniego rządu i jaka obowiązuje dziś są - moim zdaniem - wizjami przed-nowożytnymi (nie dziwi więc wcale rozczarowanie Jadwigi Staniszkis rządami PiS), to wszystko jest pogaństwo ('przypadek' jako siła wyższa) i klanowe przepychanki ('nasi' ludzie są zawsze - nawet gdy byli PZPRowskimi prokuratorami, nawet gdy usprawiedliwiali pedofilię - lepsi od 'ich' ludzi). Jeśli niemal cała polska klasa polityczna (a więc nie tylko politycy ale i dziennikarze i komentatorzy - z bardzo nielicznymi wyjątkami) operuje w takim horyzoncie intelektualnym, to czy dla Polski jest jakakolwiek nadzieja? Na początku lat 90tych Jadwiga Staniszkis wierzyła, że struktury EU będą w stanie wyczyścić Polskę z pozostałości po PRLu. Dziś nikt na to nie liczy i w sumie nie bardzo wiem, kto tego by chciał - biorąc pod uwagę regres jaki przechodzi dziś EU. Brutalnie więc mówiąc, obawiam się, że Polska ma przed sobą przyszłość pół-kolonii, w wersji lepszej pół-kolonii zreformowanej EU, w gorszej - półkolonii niezreformowanej, słabej EU, która nie jest w stanie nawet częściowo ochronić Polaków przed wyzyskiem globalnych korporacji, wreszcie w wersji bardzo złej - kolonii globalnych korporacji, z silnymi wpływami Rosji.
Byś może to wszystko jednak i tak nie ma znaczenia, w kontekście zbliżającej się zapaści globalnego kapitalizmu i katastrofy ekologicznej. Zreformowana Polska, taka jaką się nie stała, mogłaby próbować z siłami globalnego chaosu grać, i być może udałoby się coś ugrać. Być może jednak nie.
Nie chcę jednak wyjść na deterministę - nie uważam, że jesteśmy doomed cokolwiek byśmy zrobili, uważam po prostu, że szansa jaką mieliśmy została zmarnowana, a nawet gorzej - Smoleńsk podkręcił tylko w Polakach i Polsce to co złe i słabe.
Błąd i zaniedbanie jest polityczne, jest nasze, nie możemy nikogo ani niczego za to winić.
Mam poważny problem z determinizmem, w którego duchu czyta książkę Moore's (zrecenzowaną świetnie przez Andrzeja Nowaka) McKenzie Wark. Pierwsze zdanie: "This civilization is already over, and everyone knows it." jest pięknie prowokacyjne, nie ma się więc co czepiać, lecz potem, gdy pisze o uwagach Moore'a na temat relacji pomiędzy radykalnymi zmianami cywilizacyjnymi a drobnymi zmianami klimatu ("The eclipse of the Roman empire corresponds to the end of what is even called the Roman Climactic Optimum (circa 300AD). The feudal system gets going around the time of the Medieval Warm Period (800AD) and starts to break down around the time of the Little Ice Age (1300AD)".) robię się trochę podejrzliwy. Ten wyczuwalny determinizm nie jest oczywiście przypadkowy, jest on ściśle związany z główną tezą Moore'a, który odrzuca 'kartezjański' podział na naturę i społeczeństwo jako dwa rozłączne (choć oczywiście oddziałujące na siebie) systemy. Moore chce przekroczyć 'zielone myślenie' o tym, że natura oddziałuje na człowieka a człowiek na naturę, mówiąc o dialektycznej relacji pomiędzy kapitalizmem a przyrodą. Nie mówimy więc już o oddziaływaniu, a o wzajemnym wytwarzaniu. To zanurzenie / sprzężenie ludzkich instytucji z tym co jest nazywane naturą unieważnia 'antropologiczną różnicę', unieważnia polityczność i suwerenność (mówi o tym - w bardzo nierównym wywiadzie dla Znaku - Agata Bielik-Robson). Słabość tej (materialistycznej? Marksistowskiej?) perspektywy wychwytuje Wark, gdy kwestionuje - niezwykle ważną dla Moora's - dyskusję o wartości: "Value falsely breaks nature up into interchangeable parts..." (pisałem to samo kilka lat temu w jednym  chyba z moich najlepszych i najbardziej niedocenionych tekstów). Problem nie polega jednak na tym, że mamy tu do czynienia z jakimś fałszem, lecz w tym, że wartość w kapitalizmie wymyka się zarówno klasycznym marksistowskim analizom  wiążącym ją z pracą, jak i z bardziej 'naturalistycznemu' podejściu Warka (i Moora) łączącą ją z transferami energii (jako urbanista mam oczywiście słabość do wszelkich metabolizmów). Teraz zrobię coś, czego pod żadnym pozorem robić nie powinienem i napiszę w jaki sposób ja rozumiem wartość - wybaczcie mi agnorancję. Opisałbym wartość przede wszystkim jako relację władzy (tak jak robią to Jonathan Nitzan i Shimshon Bickler), jako umiejętność manipulacji potrzebą i pożądaniem w kontekście władzy i wolności. Wartość obrazu Picassa nie ma związku ani z pracą włożoną w jego wykonanie, ani w transfery energii czy materii. Wiem, że to jest pewnie zbyt słaby argument, by obalić zniesienie antropologicznej różnicy proponowane przez Warka i Moore'a ale może wystarczy by ich idee poddać pod lekką wątpliwość.
Tym co z mojego punktu widzenia jest w pracy Moora najciekawsze, jest - nie nowa już przecież - metafora kranu i zlewu. Natura dostarczała tanią energię, materiały, pracę i jedzenie (Four Cheaps), 'pozwalając' na eksploatację i przez to rozwój kapitalizmu. Metafora kranu ('Four Cheaps') jest uzupełniona przez metaforę zlewu - taniego pozbywania się przez kapitalizm tego co nieużyteczne. To przede wszystkim wizja 'zlewu' spowodowała katastrofę (ekologiczną), która nadchodzi. Nie widzę jednak w jaki sposób myśl Moora czy Warka miałaby nam pomóc wydobyć się z tego g*** w jakim się - jako ludzkość - znaleźliśmy. Początek artykułu Warka świadczy, że on sam żadnego wyjścia nie widzi - musimy czekać, aż cały ten 'kapitalistyczny ekosystem' się zawali i jakiś nowy, post-kapitalistyczny narodzi się na jego miejsce.
Myśl Warka i Moore' choć o niebo bardziej wyrafinowana niż prostactwo polskich polityków ma z nimi jedną cechę wspólną - pogański defetyzm, odrzucenie nowoczesności ufundowanej na mesjańskim przekraczaniu natury, przy równoczesnym wzięciu za nią i siebie samego pełnej odpowiedzialności. Wydaje mi się ciekawym i znaczącym, że jedna z najważniejszych prób budowania post-kapitalistycznego ekosystemu ma miejsce w Rojavie, a inspiracją dla tej próby jest myśl Murraya Bookchina, który wzywała do traktowania cywilizacji ludzkiej jako kolejnej warstwy natury, wzywa do opieki i troski, ale mocno widział różnicę pomiędzy tym co ludzkie i tym co naturalne. Myślenie o cywilizacji jako kolejnej warstwie natury, w kontekście rozważań Moore'a o 'taniej czwórce' otwiera drogę do myślenia o komunizmie, jako o wytworzonym przez człowieka systemie dającym ludziom dostęp do darmowej energii, materiałów, jedzenia i pracy. Takie myślenie zmienia całkowicie, w rewolucyjny sposób myślenie o mieście - w kierunku wytworzenie (radykalnie inkluzywnej?) infrastruktury wytwarzającej i dystrybuującej 'tanią czwórkę'. Myślę więc, że Moore i Wark wykonali kawał świetnej, inspirującej intelektualnie roboty, ale że jest to politycznie ślepa uliczka. Rewolucyjna nadzieja (również dla Polski) jest gdzie indziej.

0 Comments

    Archives

    November 2022
    July 2021
    June 2021
    March 2021
    February 2021
    November 2018
    May 2018
    December 2017
    November 2017
    October 2017
    August 2017
    March 2017
    January 2017
    December 2016
    November 2016
    October 2016
    September 2016
    August 2016
    July 2016
    June 2016
    May 2016
    April 2016
    March 2016
    February 2016
    January 2016
    December 2015
    October 2015
    September 2015
    August 2015
    July 2015
    June 2015
    May 2015
    April 2015
    March 2015
    February 2015
    January 2015
    December 2014
    November 2014
    October 2014
    September 2014
    August 2014
    July 2014
    June 2014
    April 2014
    March 2014
    February 2014
    January 2014
    December 2013
    November 2013
    October 2013
    September 2013
    August 2013
    July 2013

    Categories

    All
    Marginalia
    Wyprodukować Rewolucję

    RSS Feed

Proudly powered by Weebly