contact me:
KRZYSZTOF NAWRATEK
  • Home
  • about
  • blog
  • TEXTS/RECORDINGS

758. o nową endecję

8/20/2014

1 Comment

 
Na początku lat 90tych na moich półkach z książkami poczesne miejsce zawierały dzieła zebrane Romana Dmowskiego (wydawnictwa PAX), a ulubioną książką, którą czytałem przez dwa lata non stop na wyrywki był 'Nacjonalizm Chrześcijański' Bogumiła Grotta. Nigdy jednak nie byłem 'prawdziwym narodowcem', nie potrafiłem bowiem zaakceptować - byłem wtedy konserwatywnym katolikiem - idei narodowego egoizmu. Idea narodowa wydawała mi się jednak zawsze wyzwaniem, a jej proste odrzucenie rozwiązaniem zbyt prostym. W swoim rdzeniu zawiera ona przecież elementy tak drogiego mi inkluzywizmu oraz obiecujący impuls emancypacyjny. Budowa podmiotu politycznego, który byłby większy niż szlachta po klęsce Powstania Styczniowego stała się koniecznością. Owo rozszerzenie podmiotu politycznego miało na celu nadanie mu siły, zdolnej odrzucić władzę zaborców i zbudować własne państwo. Wysiłek przemyślenia tej pierwotnej inkluzywnej ambicji powinien być obowiązkiem każdego, kto choćby raz przez ułamek sekundy chciał potraktować ideę 'Wielkiej Polski' poważnie.
Budowa podmiotu politycznego zawsze musi odpowiedzieć na dwa pytania - co wyznacza jego granicę oraz jaka jest jego wewnętrzna struktura. Endecja na oba te pytania odpowiedziała źle.
Gdy opisywała granicę, opisała naród jako wspólnotę etniczną, później dodając jeszcze katolicyzm jako podstawowy składnik polskiej tożsamości (istniały oczywiście grupki - jak choćby Zadruga - które miały na ten temat inne zdanie, nigdy nie zdobyły one jednak masowego poparcia), trwoniąc inkluzywny impuls i ustanawiając granicę, która bardzo wielu mieszkańców ziem polskich pozostawiała na zewnątrz wspólnoty. Na zaproponowanej przez endecję idei wewnętrznej struktury (mimo wczesnych impulsów rewolucyjnych - antyklerykalnych i antyarystokratycznych) zaważyły prawdopodobnie dwie kwestie - niechęć do 'kosmopolitycznego' socjalizmu oraz szlacheckie pochodzenie endeckich działaczy. Struktura wewnętrzna zmierzała więc do zamrożenia hierarchicznej struktury społecznej, trwoniąc emancypacyjny potencjał związany z wysiłkiem edukacyjnym i budową zrębów czegoś co dziś moglibyśmy nazwać 'społeczeństwem obywatelskim'.
Dzisiejszy polski ruch narodowy (mam na myśli szerokie środowisko, a nie tylko o partię polityczną) w przeważającej większości (bo są - bardzo nieliczne - wyjątki) jest intelektualnie jałowy, powtarza złe odpowiedzi udzielone przez endecję w przeszłości, lecz robi to wzmacniając to wszystko co było w tych odpowiedziach najgorsze - ksenofobię oraz społeczny / ekonomiczny darwinizm. Jeśli u zarania idei narodowej była miłość do własnego narodu, dziś jej fundamentem jest nienawiść do wszystkiego co inne. Czy można więc pomyśleć endecję, która udzieli innych, lepszych odpowiedzi? Czy można pomyśleć endecję, której nie musielibyśmy się brzydzić?
Zacznijmy od prostszego pytania, tego o granice podmiotu politycznego. Czy można zdefiniować naród w taki sposób, by - zachowując jego tożsamość oraz odmienność od innych narodów - nie była to kategoria wykluczająca? Posłużę się tu jako punktem wyjścia (co nie powinno nikogo dziwić) ideą miasta jako terytorium / infrastruktury. Jak pisałem wielokrotnie, miasto pozwala 'wpinać się' różnym aktorom w te same przestrzenie, specyfiką miasta i tym co je różni od państwa narodowego, jest wspólnota zbudowana poprzez interakcję z infrastrukturą, a nie oparta na tożsamości. Oczywiście miasto jest więc zaprzeczeniem idei narodowej jako takiej - można jednak spróbować posłużyć się miastem jako inspiracją a nie modelem. Naród byłby wiec definiowany poprzez relację - w czasie i przestrzeni - z ideą polskości lub/i z językiem polskim lub/i z terytorium zamieszkiwanym przez 'Polaków' (ponieważ 'Polak' jest tu pojęciem które definiuje się w procesie, mamy tu oczywiście sytuację zapętlenia niedookreśloności, co pozwala zachować otwartą strukturę tak definiowanej idei narodowej). Naród byłby więc bytem dialogicznym i pluralistycznym. Z jednej strony pozwoliłoby to - w maksymalnym możliwie stopniu - uniknąć niebezpieczeństwa ksenofobii (dzisiejszy naród polski jest efektem działania wielorakich sił - na poziomie biologii i kultury - odrzucenie którejkolwiek z nich równa się odrzuceniu tego kim jesteśmy), z drugiej pozwala - w imię idei 'Wielkiej Polski' nie zawężać definicji tego kim są Polacy, ale radykalnie ją rozszerzać. Każdy kto Polakiem chciałby być - niemal automatycznie, przez samą siłę atrakcyjności bycia Polakiem - się nim staje. Każdy stając się Polakiem wchodzi w interakcję z 'ideą i praktyką polskości'. Tak definiowana polskość staje się ideą 'imperialną', nastawioną nie obronnie - na definiowanie wroga, lecz pewna swej siły jest otwarta i ekspansywna. W praktyce, tak definiowany naród nie tylko nie wyklucza nie-katolików czy ludzi o nie-polskim pochodzeniu etnicznym ale przede wszystkim otwiera się na wielość historii i wielość przyszłości. Taka definicja narodu pozwala budować jego moc, zamiast - praktykowanego przez dawnych i współczesnych polskich narodowców - procesu odcinania coraz to nowych grup Polaków od 'zdrowego pnia prawdziwych Polaków', czyli - jak pisze Szczerek - 'Trupolaków'.
Trudniejszym zadaniem jest takie zdefiniowanie struktury wewnętrznej wspólnoty narodowej (szczególnie w świetle tego co napisałem powyżej o granicy podmiotu politycznego) by była ona równocześnie 'żywa' (otwarta na innowacje i rozwój) oraz wolna od destruktywnej rywalizacji. Jednym z powodów zaakceptowanie przez endecje konserwatywnej struktury społecznej był strach przed konsekwencjami walki klas. Ta niechęć do walki / wojny zdaje się cechą konstytutywną myślenia narodowego. W tym kontekście społeczny darwinizm i flirt z 'korwinizmem' jakiemu ulega duża część współczesnego polskiego ruchu narodowego jest ostatecznym dowodem degeneracji idei, ale również wyjaśnia jego agresywną ksenofobię - gdy niszczy się samostwarzającą się wspólnotę, widząc jedynie rywalizujące jednostki, niezbędnym jest przyjęcie zewnętrznej, autorytarnej ramy, która te rywalizujące indywidua będzie w stanie utrzymać razem. Idea narodowa + korwinizm = totalitaryzm. Polecam (nie tylko) narodowcom poważnie potraktować zachwyt Jadwigi Staniszkis Chinami, jako kulturą zdolną do ciągłej autokrytyki i re-definicji.
Zostawmy jednak te dygresje i wróćmy do naszego pytania - jak określić wewnętrzną strukturę narodu tak, by nadać jej dynamizm równocześnie minimalizując konflikty? Z pomocą może nam ponownie przyjść idea 'Wielkiej Polski'. Jeśli ruch narodowy stawia sobie za cel zwiększanie mocy narodu, nieodzowna staje się zasada ciągłej mobilizacji, ciągłych zmian zastygłych struktur społecznych. By jednak zapobiec konfliktom (a przynajmniej je minimalizować), niezbędne jest z jednej strony zapewnienie wszystkim Polakom fundamentów egzystencji, z drugiej poczucia sensu i przynależności. Warto czytać Jungera, który pisał, że nawet najgorsza praca nie jest taka zła, gdy wykonujący ją człowiek ma poczucie, że jest ona niezbędną częścią większej całości. Zagwarantowanie podstaw egzystencji oraz godności pozwala na społeczne innowacje i testowanie nowych, bardziej efektywnych, zwiększających moc narodu modeli organizacji społecznej.
Chwała Wielkiej Polsce Inkluzywnej!

___
Ocenie moich szanownych czytelników pozostawiam do rozstrzygnięcia czy powyższa notka to trolling czy została napisana na poważnie
1 Comment

756. miasto jako idea niepolityczna

7/8/2014

0 Comments

 
"My nie plasujemy się po żadnej ze stron politycznego spektrum w samorządzie kwestie merytoryczne są zdecydowanie ważniejsze niż kwestie światopoglądowe. Na pewno jesteśmy niepartyjni!" Miasto Jest Nasze (Warszawa)
"Dotąd często głosowaliście na mniejsze zło, ale teraz możecie wybrać ludzi takich jak Wy, których obchodzi wspólne dobro, ponad podziałami partyjnymi, ponad lokalnymi układami." Porozumienia Ruchów Miejskich (Polska)

Ponad rok temu napisałem notkę 'Koniec ruchów miejskich' - zawarte właśnie Porozumienie Ruchów Miejskich, zdaje się ją unieważniać. Ja jednak (bo jestem stary i uparty) uważam, że postawione w niej tezy nadal są aktualne, a nawet - że powstanie PRM dowodzi, że miałem rację.
Pisałem w niej po pierwsze o roszczeniu RM do apolitycznego uniwersalizmu - w czym (jak świadczą dwa powyższe cytaty) PRM wciąż trwają, zakładałem że RM mają przed sobą trzy ścieżki: pozostanie zasobem ekspertów dla partii politycznych, instytucjonalizacja w NGOsy oraz (co uważałem za najmniej prawdopodobne) utworzenie Partii Miejskiej. PRM jest moim zdaniem próbą pójścia tą trzecią ścieżką - choć jest to ścieżka lekko absurdalna, mamy bowiem do czynienia z próbą zbudowania apolitycznej partii politycznej (Jan Śpiewak użył określenia 'komitety obywatelskie' co ludziom w moim wieku przypomina niestety początek lat 90tych - retoryka używana przez PRM niepokojąco te czasy przypomina. Czym to się skończyło - wszyscy widzimy). Partia to 'część', fragment - PRM z jednej strony twierdzi, że są ludźmi takimi jak my (ale którzy 'my'?) z drugiej zaś odcina się od ludzi z partii politycznych (obawiam się, że ludzie w partiach politycznych są nawet bardziej tacy jak mieszkańcy miast, niż ludzie PRM...) w tym na przykład od Joanny Erbel, która się w PRM nie mogła zmieścić nie tylko dlatego, że nie jest mężczyzną (wiem, to jest zupełnie niepotrzebna złośliwość) ale przede wszystkim tym, ze 'zbrukała się' współpracą z Zielonymi.
Nie znaczy to oczywiście, że nie kibicuję PRM, wręcz przeciwnie - trzymam kciuki i mam nadzieję, że uda im się wprowadzić do Rad miast jak najwięcej radnych. Wtedy i tylko wtedy, plany, deklaracje i ambicje PRM zostaną zweryfikowane. Myślę bowiem, że przez ostatnie lata ludzie 'z okolic' Ruchów Miejskich wytworzyli tak dużą wiedzę dotyczącą miast i ich funkcjonowania (by wspomnieć choćby Anty-bezradnik Przestrzenny), że dalsza produkcja wiedzy musi następować w starciu w rzeczywistością, w procesie sprawowania (lub udziału) we władzy (bardzo ciekawa jest sytuacja w Łodzi, gdzie działacze miejscy weszli w struktury administracyjne miasta). Innowacje w miastach południowo-amerykańskich którymi wielu aktywistów się tak dziś ekscytuje były możliwe tylko dlatego, że postępowe siły (a często po prostu postępowi burmistrzowie) zdobyli w nich władzę i zaczęli tę władzę egzekwować. Kibicuję więc PRM, choć nie wierzę w ową deklarowaną apolityczność, nie wierzę w owo deklarowane istnienie 'ponad lokalnymi układami' - jeśli organizacje zrzeszone w PRM chcą marzyć o wprowadzeniu swych ludzi do rad miasta, muszą stać się częścią lokalnych układów, lub muszą te układy zbudować - będą to po prostu inne układy, oparte o inne elity, inne struktury władzy. Widzę PRM jako byt pre-polityczny, dobrze byłoby, gdyby w pewnym momencie uznanie swojej polityczności nastąpiło - tak jak stało się w Hiszpanii, gdzie (wreszcie!) zaczynają powstawać partie wyrosłe z Ruchu Oburzonych.
Pozostaje oczywiście pytanie, czy PRM może nie być partią, nie degenerując się w ruch technokratów lub ruch frustratów. Czy PRM może stać się tym, czym jest w deklaracjach (przynajmniej części) swoich działaczy - ruchem obywatelskim, istniejącym poza tym co podzielone? (To pytanie zadaje oczywiście jako teoretyk - bez ambicji wpływania na działalność PRM, czy też sugerowania jakichkolwiek konkretnych rozwiązań - zakładając, że ludzie PRM mojego bloga czytają).
W 'Dziurach w Całym' pisałem o granicy/instytucji, o bycie mediującym pomiędzy fragmentami, równocześnie jednak nie roszczącym sobie pretensji do uniwersalizmu, nie twierdzącym, że jest 'ponad'. Taki byt/struktura nie mógłby posiadać tożsamości, musiałby za to posiadać określoną funkcję - musiałby 'inkluzywnie mediować' pomiędzy poszczególnymi fragmentami miasta, pomiędzy różnymi aktorami. Oznacza to oczywiście, że granica/instytucja wyrasta z określonej idei - z przekonania o tym, że podział jest zły, a jedność jest groźna. Granica/instytucja jest więc polityczna, ale jest to zupełnie nowa (anty-Schmittianska) polityczność. PRM nie ma ambicji by granicą/instytucją się stać, od bycia partią polityczną się odcina. Czym więc PRM będzie? By na to pytanie odpowiedzieć, musimy na nich zagłosować. Myślę, że warto spróbować.

0 Comments

753. architektura dobra wspólnego [jak wykuwa(ła) się idea]

4/27/2014

0 Comments

 
Parę tygodni temu, w facebookowej dyskusji o architekturze broniłem 'współczesnej architektury'  (modernistycznej) przed zarzutami miłośnika architektury 'historycznej'. Od razu wyjaśnijmy sobie, że taki podział jest oczywiście zupełnie bez sensu - architektura, która dziś powstaje jest w całości post-modernistyczna - nawet gdy wygląda jakby była realizacją zaginionych szkiców Corby czy Miesa i mimo tego, że postmodernizm w architekturze już dawno umarł. Dyskusja w pewnym momencie zaczęła dryfować w bardzo ezoteryczne obszary, gdy przeciwnik modernizmu (i modernizm jest tu moim zdaniem po prostu rodzajem zombie, przywróconym sztucznie do istnienia tylko po ty, by go powtórnie uśmiercić) zaczął posługiwać się pojęciem 'architektury żywej' (przy okazji - to jest tytuł książki z lat 80tych, której autorem jest Janusz Korbel, jeden z pierwszych w Polsce zwolenników głębokiej ekologii). Problemem tej całej dyskusji - jak i wielu dyskusji o współczesnej architekturze - było zafiksowanie na walorach estetycznych, na tym jak architektura wygląda. To jest prawdopodobnie jeden z efektów tego, że z większością tak zwanych 'dzieł architektury' obcujemy dziś za pośrednictwem magazynów architektonicznych, za pośrednictwem płaskich obrazów. W takiej narracji dwa - moim zdaniem fundamentalne - czynniki się gubią.
Po pierwsze (i najbardziej oczywiste), gubi się przestrzenny wymiar architektury. Budynki i przestrzenie zostają zredukowane do dwuwymiarowych reprezentacji. Na dodatek, bardzo często, te reprezentacje rozpalają wyobraźnie jako 'wizje' by rozczarować, gdy stają się rzeczywistością - warszawski wieżowiec Libeskinda jest tego mechanizmu dobrą ilustracją (i tak, cieszy mnie bardzo, że ten projekt okazał się finansową klęską).
Po drugie, architektura zostaje sprowadzona do tego jak wygląda, ignorując wszystko inne. Od kilku lat powtarzamy naszym studentom jak mantrę - nie interesuje nas czym ten budynek jest, ważne jest co on robi. To jedno zdanie jest deklaracją wojny ze współczesną architekturą późnego kapitalizmu, której jedynym celem jest sprzedać marzenia, podnieść wartość działki: "Każdy projekt różni się od efektu finalnego. Architekt Marek Szaniawski przyznaje, że wizualizacja jest elementem marketingu który rządzi się własnymi prawami." Oczywiście to jaką budynek ma funkcję i jak wygląda ma znaczenie, ale jedynie w kontekście tego 'co robi' - dla użytkowników, dla otoczenia, dla miasta. Architektura jest dla nas narzędziem, służącym osiąganiu celów społecznych, politycznych, ekonomicznych. Architektura nie istnieje w oderwaniu od społecznego kontekstu - budynek nie jest obrazem, który można schować za szafę.
No dobrze - ale jakie konkretnie są te społeczno-polityczne cele?
Chcemy budować
świat umożliwiający dobre życie wszystkim ludziom, chcemy architektury dobra wspólnego.

Punktem wyjścia była idea 'live projects', studenckich projektów powstających w odpowiedzi na realne, artykułowane przez 'świat poza murami uniwersytetu' (lokalnych mieszkańców, władze, organizacje etc.) problemy. To wciąż jednak było zbyt nieokreślone... Potem jednak zdarzył się rok 2008 i nasza wizyta w Rydze, gdzie projekt dla Andrejsali, wykonany przez Rema Koolhaasa poszedł właśnie do kosza. Wtedy po raz pierwszy, jeszcze nieśmiało, pojawił się pomysł miejskiej reindustrializacji. Jonathan Pickford zaproponował rozwój półwyspu w oparciu o jedyny surowiec naturalny który Łotwa posiada - drewno. To był bardzo ciekawy projekt - operujący w skali całego państwa (drewno miało być spławiane rzeką), w skali miasta (technikum drzewne i warsztaty służyły regeneracji i rozbudowie istniejących w Rydze - jest ich najwięcej w Europie - drewnianych domów) oraz w skali samego półwyspu, łączący przemysł z edukacją oraz z czasem wolnym (tereny składowe były równocześnie parkiem). To był też pierwszy projekt (naszych studentów), który wprost odwoływał się do idei 'cradle to cradle'. Potem był Gdańsk, gdzie Anthony Hobbs projektował 'miasto metaboliczne', Gareth Thyer proponował piracką oczyszczalnie ścieków, a Fiona Petch rozważała budynek jak barykadę. Rok później w Zielonej Górze Madhusha Wijesiri rozważał prospołeczne zaangażowanie kościoła i budynek, który narasta (w raczej pasożytniczej niż symbiotycznej relacji) na centrum handlowym. Przed rokiem w Warszawie projekty dla Ursusa wprost podnosiły już ideę miejskiej reindustrializacji, dla której ramę teoretyczną stanowiła idea ekologii przemysłowej. W tym roku nadszedł chyba czas, by spróbować podsumować nasze kilkuletnie poszukiwania i wykorzystując projekty dla Cieszyna sformułować projekt 'Radykalnego Inkluzywizmu'. Ten projekt ma swój wymiar teoretyczny, ale w wymiarze praktycznym jest poszukiwaniem architektury dobra wspólnego, czyli takiej, która w każdym akcie separacji zawiera również akt łączenia; architektury w której to co prywatne łączy się nierozdzielnie z tym co publiczne.
Chętnie będziemy odwoływać się do Opery w Oslo (ale również do biblioteki w Delft firmy Mecanoo a nawet Landscape Formation 1 Zahy Hadid) jako do budynków, które przeczuwały architekturę dobra wspólnego jaką chcemy tworzyć. Tym co w tych budynkach jest fascynującego, to gest tworzenia dachu, który chroni wnętrze (przestrzeń pół-publiczną, bo to wszystko nie są prywatne budynki), ale który tworzy równocześnie plac / park - przestrzeń publiczną. Takie działanie projektowe chcemy przyjąć jako punkt odbicia dla naszego myślenia o architekturze i je zradykalizować - każda przegroda tworząca przestrzeń prywatną (również prywatnego domu) musi równocześnie tworzyć przestrzeń publiczną. Każdy element infrastruktury, który służy 'egoistycznemu interesowi' budynku musi być wykorzystywany również dla innych (jak w przypadku pirackiej oczyszczalni ścieków Garetha), musi tworzyć dobro wspólne. Ściany budynków stają się 'interfejsami', stają się materializacją granicy / instytucji, mediującej pomiędzy tym co prywatne i tym co wspólne. Synergia i współdziałanie stają się podstawowym prawem. Jak pisałem w poprzedniej notce - budynek staje się 'przyłączem', każdy (również prywatny) budynek, staje się elementem społecznej infrastruktury. Architektura Dobra Wspólnego nie znosi oczywiście kapitalizmu, buduje jednak dla niego alternatywę. Tak jak przejęta przez robotników fabryka Vio.Me i wiele innych alternatywnych ośrodków produkcji w Grecji, Architektura Dobra Wspólnego chce przygotować zmianę, chce już teraz, nie czekając na globalną rewolucję (ale ją antycypując) budować lepszy świat. Po kilku latach poszukiwań, wiemy już (chyba dość dokładnie) gdzie chcemy iść. Na realizację konkretnych budynków przyjdzie nam pewnie jeszcze chwilkę poczekać, ale myślę, że nastąpi to znacznie szybciej niż można by się spodziewać. Ci, którzy wybierają się na naszą konferencję w maju, zobaczą jak wyobrażamy sobie taką architekturę, mam też nadzieję, że wystawa naszych prac pojawi się w Cieszynie.
Czas na nową architekturę nadszedł, chodźcie z nami ją budować!
0 Comments

749. prawicowy modernizm

3/18/2014

2 Comments

 
Kilka lat temu (w 2009 roku), wraz z Aleksandrą Wasilkowską (z którą się wtedy jeszcze kolegowałem) i Krzysztofem Kafką uczestniczyłem w spotkaniu w Katowicach, które Krzysztof Kafka relacjonował tak: "Przeważały jednak głosy o wyższości planowania przestrzennego w ramach ustroju z ograniczoną (że tak powiem) demokracją. Zdaniem naszych kolegów architektów piękne miasta powstają tam gdzie architekt ma pełną swobodę twórczą, a władza daje szanse realizacji pięknych wizji." Owi 'koledzy architekci' to między innymi Henryk Buszko oraz Andrzej Duda. Pamiętam, że wystąpienie Dudy - naszego pokoleniowego guru z Politechniki Śląskiej - wstrząsnęło mną najmocniej, uświadomiłem sobie wtedy, że pępowina została przerwana i z moimi (byłymi) kolegami łączy mnie coraz mniej. To wydarzenie przypomniało mi się ostatnio, gdy Robert Konieczny, bardzo zdolny architekt, projektujący głównie dla właścicieli mercedesów klasy S, powrócił do swojego (bezsensownego) pomysłu, by 'uwolnić' - poprzez schowanie w tunelu torów kolejowych - spory fragment centrum Katowic. Gdy ten pomysł się pojawił, zestawiałem go z pomysłem innego katowickiego architekta, by zabudować Aleję Korfantego. Dziś to zestawienie wydaje mi się jeszcze bardziej oczywiste, choć z trochę innych powodów.
Marcin Szczelina i Tomasz Malkowski, występujący jako Architecture Snob, opublikowali niedawno w Gazecie Wyborczej tekst, oskarżający katowickich architektów o fanatyczne przywiązanie do modernizmu i (częściową) odpowiedzialność za problemy z przestrzenią, jakie mają Katowice. Artykuł jest z jednej strony dość długi, z drugiej jednak dość powierzchowny - zestawiając modernistów z nie-modernistami (nie definiując co to określenie znaczy), których czołowym przedstawicielem miałby być wspomniany wyżej Tomasz Konior. Wystarczy obejrzeć kilka projektów tego architekta, by zrozumieć, że jest on takim samym (może tylko troszkę bardziej koniunkturalnym) modernistą jak Duda, Konieczny czy Kubec. Wspomniany w artykule projekt zabudowy centrum Katowic opierał się na dokładnie tym samym neoliberalnym (choć sięgającym projektu przebudowy Paryża barona Haussmanna) paradygmacie miasta, co pomysł Koniecznego - miasta, które rozwija się w oparciu o spekulacje gruntem. Tu tkwi - moim zdaniem - największa słabość artykułu Szczeliny i Malkowskiego, w ślizganiu się po powierzchni problemu i unikaniu (jestem w stanie zrozumieć dlaczego) fundamentalnych pytań.
W swoim artykule Architecture Snobs powołują się na znane zdanie Adolfa Loosa: "Ornament to zbrodnia", zatrzymują się jednak na estetyce i (co najwyżej) związku architektury z uprzemysłowieniem. A przecież główna teza "Ornament to zbrodnia" dotyczyła marnotrawstwa pracy i materiału, a cały esej ma bardzo wyraźny polityczny (lewicowy) pazur:

"Even greater is the damage ornament inflicts on the workers. As ornament is no longer a natural product of our civilization, it accordingly represents backwardness or degeneration, and the labour of the man who makes it is not adequately remunerated.
Conditions in the woodcarving and turning trades, the criminally low prices paid to em­broiderers and lacemakers, are well known. The producers of ornament must work twenty hours to earn the wages a modern worker gets in eight. Decoration adds to the price of an object as a rule, and yet it can happen that a decorated object, with the same outlay in materials and demonstrably three times as much work, is offered for sale at half the price of a plain object. The lack of ornament means shorter working hours and consequently higher wages. Chinese carvers work sixteen hours, American workers eight. If I pay as much for a smooth box as for a decorated one, the difference in labour time belongs to the worker. And if there were no ornament at all - a circumstance that will perhaps come true in a few millennia - a man would have to work only four hours instead of eight, for half the work done at present is still for ornamentation.
Ornament is wasted labour and hence wasted health. That's how it has always been. Today, however, it is also wasted material, and both together add up to wasted capital
."
Adolf Loos nie był jednak socjalistą, a jego postawa i działo dobrze reprezentuje sprzeczności, jakie tkwią z modernizmie. Wbrew bowiem temu, co dalej w swoim tekście piszą Szczelina i Malkowski, modernizm nie musi być wcale lewicowy i nie ma chyba lepszego dowodu na fałsz takiej tezy, jak kariera i wpływ na architekturę Ameryki i kapitalistycznych korporacji Miesa van der Rohe. Postawa śląskich architektów - politycznie prawicowa i arystokratyczna - nie jest więc niczym zaskakującym. Dobrze pokazuje ów 'prawicowy modernizm' (pisałem o tym więcej w kontekście książki Militant Modernism) debata wokół (nieistniejącego już) dworca PKP w Katowicach (jednym z jego obrońców - oprócz Tomasza Malkowskiego - był Robert Konieczny) - na zarzuty, że dworzec śmierdzi, odpowiadali 'ale to dzieło sztuki'. Nie dziwi więc, że taką postawą dworca nie obroniono, choć przecież można było przynajmniej próbować bronić dworca jako przestrzeni publicznej - dziś zawłaszczonej przez kolejną galerię handlową (pisałem o tym dawno temu). Zarzuty Architecture Snobs wobec modernizmu są oczywiście częściowo zasadne, spora ich część jest jednak nie tylko intelektualnie nieuczciwa ('blokowiska' nie były fanaberią architektów, tylko odpowiedzią - wciąż przez wielu docenianą! - na ogromny głód mieszkań po II Wojnie Światowej, ocena ich z perspektyw dzisiejszych standardów, a nie z perspektywy budynków bez toalet z jakich przenosili się ich mieszkańcy jest po prostu skrajnie nierzetelna), ale przede wszystkim gubi heroiczną esencję modernizmu - marzenia o lepszym świecie. To co w postawie modernistycznych architektów krytykują Snoby (pycha czy odhumanizowanie) to raczej dziedzictwo Beaux Arts niż immanentna cecha modernizmu. Warto tu przypomnieć napięcia które istniały w CIAM pomiędzy 'formalistami' (to z nich dziś wyrośli dzisiejsi Stararchitects) a 'funkcjonalistami', którzy szukali architektury, która będzie społeczna, która będzie odpowiadała na potrzeby ludzi - nie tylko bogatych, nie tylko właścicieli mercedesów klasy S, nie tylko klasy średniej popijającej cappuccino w modnej knajpce na katowickim rynku, lecz również biednych, tych którzy dojeżdżają do pracy czy szkoły autobusami czy pociągami. Słusznie więc Szczelina i Malkowski zarzucają architektom (nie tylko z Katowic) przywiązanie do formy i ignorowanie potrzeb mieszkańców, jednak bez dziedzictwa modernizmu, taki zarzut byłby niemożliwy do pomyślenia! Jeśli dziś żałujemy, że nie ma 'polskiego Rural Studio', to pamiętajmy, że tradycja tej architektury wywodzi się z modernistycznego marzenia o lepszym, bardziej demokratycznym i sprawiedliwym świecie. To marzenie trzeba przypomnieć, jeśli rzeczywiście chcemy by nasze miasta były 'dla ludzi.' Odrzucić trzeba zarówno prawicowy modernizm jak i (drobno)mieszczański postmodernizm. Inny, lepszy świat jest możliwy.
2 Comments

743. inkluzywizm i pluralistyczny totalizm

1/1/2014

0 Comments

 
Henryk Goryszewski, aktywny działacz ZChNu i wice-premier polskiego rządu w latach 90tych, wsławił się stwierdzeniem:
"Nie jest ważne, czy w Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa, czy będzie dobrobyt – najważniejsze, aby Polska była katolicka." To przekonanie wydaje się fundamentem ideologicznym polskiej prawicy w ostatnich dwudziestu latach. Goryszewski był szczery, nasza współczesna prawica już nie. Oficjalny przekaz PiS i reszty narodowo-gowinowej jest raczej taki: "W Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa i dobrobyt TYLKO WTEDY, gdy Polska będzie katolicka". Czy prawica w to wierzy? Raczej jest skrajnie cyniczna, choć nie można wykluczyć głupoty.
I nie chodzi mi bynajmniej tylko o ową "plemienną katolickość", która z katolicyzmu bierze jedynie jej wygodne (a moim zdaniem, wyjatkowo szkodliwe) fragmenty. To są jednak sprawy znane i wielokrotnie dyskutowane. Problem polskiej polityki jest znacznie poważniejszy - moim zdaniem, tylko polska prawica podejmowała próby by ramy polityczności w Polsce stworzyć. To, że te próby były nie do końca udane (dzięki bogini), a wnioski jakie prawica wyciągała są skrajnie niebezpieczne i dla Polski szkodliwe, nie unieważnia faktu, że lewica dopiero od niedawna próbuje się z pytaniem o polityczność mierzyć. Zarówno jednak prawica jak i lewica - moim zdaniem - błądzą. Zanim jednak przejdę do próby przedstawienia alternatywnej ramy polityczności - krótkie wprowadzenie do tego, z czym się nie zgadzam.
Polska narodowa demokracja u początków swojego istnienia miała emancypacyjny, wyraźny anty-klerykalny i anty-konserwatywny rys (co widać na przykład wyraźnie u "wczesnego" Jana Ludwika Popławskiego), co brało się z jednej strony z próby odcięcia tego co nie-polskie (stąd dystans wobec kościoła katolickiego, jako organizacji międzynarodowej, stąd oczywiście równiez antysemityzm), a z drugiej była to próba zbudowania narodu polskiego szerszego niż "naród szlachecki". Stąd też bardzo wyraźny rys anty-arystokratyczny i podkreślanie demokracji jako fundamentu działania politycznego - demokracja służyła tu upolitycznieniu biernego i wykluczonego z polityki ludu. Z biegiem czasu, zarówno anty-klerykalizm jak i anty-arystokratyzm zaczął słabnąć, szczególnie, że równiez kościół politycznie wolał endeków, niż "bezbożnych socjalistów"; arystokracja (czy szerzej - ekonomiczne i społeczne elity) przestały endecji przeszkadzać, gdy przestały być w opozycji do upolitycznienia ludu. Elitom post-szlacheckim oraz burżuazyjnym upolityczniony lud nie przeszkadzał tak długo, jak nie kwestionował ich ekonomicznej i społecznej pozycji. Idealna symbioza. Konstrukcja endeckiego podmiotu politycznego wymagała z jednej strony bardzo wyraźniego określenia granic tego podmiotu - i wszystkiego, co poza nim, z drugiej zaś użycia spoiwa (tego dostarczył kosciół katolicki oraz idea narodu), które unieważniłby potencjalne napięcia istniejące wewnątrz tego - niejednorodnego przecież - podmiotu. Taki podmiot społeczny i polityczny niekoniecznie jest opresyjny, jest jednak statyczny, niezdolny do innowacji i rozwoju. Mechanizm który opisał Frank został w Polsce - z sukcesem - przetestowany już przed wojną. Ksenofobiczno-klerykalny wynik tej operacji nie był - moim zdaniem - jedynym możliwym, jednak próba wyraźnego odróżnienia się od socjalizmu nie pozostawiła zbyt dużego pola manewru. Dzisiejsza prawica do tego dziedzictwa - mniej (PiS, Gowin, Ziobro) lub bardziej (RN) wyraźnie się odwołuje. Platforma Obywatelska jest przypadkiem szczególnym, lecz jej związek z endeckim dziedzictwem również istnieje - choć jest on mniej wyraźny, zmutowany w reakcyjną, katolicko-elitarno-burżuazyjną hybrydę (anty-demokratyczny rys PO ujawnia się ostatnio coraz wyraźniej).
Myśl lewicowa - przede wszystkim marksistowska - konstruowała podmiot polityczny wokół konfliktu klasowego pomiędzy robotnikami a burżuazją. Dopóki inne klasy stanowiły nieznaczący liczebnie i politycznie procent społeczeństwa, taka rama polityczności wydawała się przekonująca i skuteczna. Problem (w Europie) zaczął się wraz z powolnym zanikiem / przekształceniami proletariatu, co doprowadziło do tragicznego w skutkach projektu trzeciej drogi, który nie tylko zakładał akceptację kapitalizmu, ale - co moim zdaniem znacznie gorsze - zakładał oparcie się na wyobrażonym (a więc tak na prawdę nieistniejącym) podmiocie politycznym - liberalnej klasie średniej. Kapitalizm (szczególnie w swej neoliberalnej, wyjątkowo złosliwej postaci) produkuje bardzo wąską elitę i pracujące masy. Statystyki podziału bogactwa w USA są tego bardzo dobrą ilustracją. Klasa średnia jest więc jedynie resztką, która znika, gdy pozycja elity się umacnia. To nigdy nie jest - wbrew fantazji o 'demokratycznym kapitalizmie' - klasa samodzielna. Rozpaczliwa potrzeba znalezienia podmiotu politycznego doprowadziła do narodzin "nowej lewicy", gdzie wyzysk został zastąpiony alienacją, a proletariat mnogością zmarginalizowanych fragmentów społeczeństwa (malejącego proletariatu, mniejszości seksualnych, mniejszości etnicznych etc.). Ta rozpaczliwa próba budowania politycznego podmiotu jako bezkształtnej "wielości" nie mogła się udać - znacznie łatwiej znaleźć wspólny mianownik w idei narodowej czy religijnej (a więc odwołać się do tego, co ludzie znają i w czym mogą znaleźć oparcie i wytłumaczenie), niż próbować budować nową - na dodatek "nomadyczną" i anty-instytucjonalną - płaszczyznę współpracy. "Wielość" (Multitude) Hardta i Negriego jest ideą interesującą intelektualnie, praktycznie jest jednak niemal równie szkodliwa jak idea trzeciej drogi.
Naprawdę trudno dziwić się temu, że w Polsce z jednej strony mamy katolicko-narodową prawicę o kilkudziesięcioprocentowym poparciu a z drugiej lewicę balansującą na poziomie jednego procenta (na SLD w ostatnich wyborach nie głosował niemal nikt z ludzi poniżej 30tki, co potwierdza opinię, że ta partia jest przede wszystkim związkiem nostalgików za PRLem, a flirt SLD z kościołem katolickim, pomysły z podatkiem liniowym, poparcie amerykańskiego imperializmu - również poprzez prawdopodobną zgodę na nielegalne praktyki CIA w Polsce, raczej nie pozostawiają złudzeń co do jej 'lewicowości'). W innych krajach Europy poparcie dla partii lewicowych (i znów - nie każda socjaldemokracja jest dziś lewicowa) rzadko przekracza 10%. Wyjątkiem jest grecka Syriza - ale to jest trochę inny przypadek, który jednak może, a nawet powinien być inspiracją. Przypadek Polski (i do pewnego stopnia innych krajów bloku wschodniego) jest bardzo interesujący, ponieważ niemal cała rama polityczna została tu zbudowana na fantazji o klasie średniej.
Słabnięcie PO jest efektem budzenia się Polaków z tego snu - i coraz powszechniejszej świadomości, że nie, nie wszyscy będziemy bogaci! Deklaracja Donalda Tuska, że jest "trochę socjaldemokratą" rezonuje więc ze strategią "trzeciej drogi", podmiot polityczny PO jest bowiem wirtualny, nie istnieje, jest marzeniem, które się nie spełni. Trudno przewidzieć, jak szybko (i do jakiego stopnia) Polacy uświadomią sobie fałsz platformianego marzenia, ale gdy to się stanie, poparcie PO spadnie radykalnie. Być może już by spadło, gdyby nie strach przed Antkiem Policmajstrem i jego "wiem-że-mam-rację" Prezesem. Ten strach jednak słabnie. Ludzie, którym marzenia rozpadły się w pył łatwo dają uwieść się innym marzeniom - a te oferuje prawica: możecie być bogaci, jeśli tylko pozbędziemy się lewackiej zgnilizny, tych gejów i dżenderu. Nic nie działa tak dobrze, jak ogólnie i szeroko zdefiniowany wróg - można go będzie ścigać przez lata. Nienawiść i pogarda są - na krótką metę - najlepszym paliwem skutecznej polityki. Na krótką metę, by wygrać wybory, ale nie by zbudować państwo, które rzeczywiście dobrobyt swoim obywatelom zapewni. Próba budowania podmiotu politycznego na wykluczeniu oraz autorytarnym uciszaniu wszelkich wątpliwości/inności zbuduje Polskę katolicką, ale na pewno nie Wielką. Wielkie jest to co się rozrasta, to co ewoluuje i krytycznie odpowiada na wyzwania które stawia świat. Wielkość buduje się wymyślając się na nowo, bez końca. Wielkość to miłość (jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało) a nie nienawiść, wykluczenie i dogmatyzm. Ksenofobiczno-klerykalny projekt prawicy to dla Polski równia pochyła, to degeneracja i skazanie się na rolę peryferyjnego kraiku taniej, niezdolnej do prawdziwej innowacji siły roboczej.
Jak już wielokrotnie wspominałem - nie jestem marksistą. Oczywiście - jak większość, która się dziś na tematy społeczne wypowiada - z marksizmu czerpię, ale fundament mojego myślenia jest inny, bardziej flirtuję z personalizmem czy egzystencjalizmem, a gdzieś tam u samej podstawy tkwią heretyckie mutacje uniwersalistycznej myśli Orygenesa. Jeśli więc myślę o polityce i ramie, która pozwalałaby uprawiać ją poza marksistowską (i "deleuzjańską") lewicą, narodowo-klerykalną prawicą czy reakcyjno-elitarystyczną wizją technokratów kapitalizmu, widzę ją w oparciu o inkluzywizm, a nie konflikt. Pytanie o podmiot polityczny jest więc moim zdaniem błędnie postawione. Podmiot i podmiotowość są istotne, są jednak jedynie tymczasowymi narzędziami, służącymi do określenia tego, co _jeszcze nie jest_ podmiotem (heretycko czytam Harolda Blooma). Rama inkluzywistyczna zakłada "pluralistyczny totalizm", zakłada dążenie do specyficznie rozumianej całości. Oczywiście wiem, że słowa takie jak "całość" czy tym bardziej "totalizm" (nawet gdy dodaję "pluralistyczny") budzą niechęć, dlatego ważne jest, by jasno pokazać różnicę pomiędzy "pluralistycznym totalizmem" a neoliberalnym czy kościelnym totalitaryzmem.
Neoliberalizm odrzuca wszelkie logiki i wszelką teleologię poza logiką zysku. Celem i sensem istnienia i działania jest zysk. Nic innego, żadne inne wartości, inne cele nie mają znaczenia. Kościół aplikuje natomiast dogmatyczną moralność i kod zachowań - sztywny, niepodatny na zmiany, opresyjny. "Pluralistyczny totalizm", o którym mówię, ma zupełnie inny - antytotalitarny właśnie charakter. Jego metaforą jest polifoniczna ("bachtinowska") opowieść - każdy ma swoją przestrzeń i możliwość wypowiedzi, ramę stanowi całość opowieści, sens i znaczenie poszczególnych głosów zmieniają się w czasie jej trwania. Całość odnosi się do ciągłego procesu wkluczania nowych, lub po prostu dotychczas wykluczonych aktorów w opowieść. Jeśli więc mówilibyśmy o podmiocie, to w dwu znaczeniach - wąskim i tymczasowym podmiocie poszczególnego aktora-głosu (może to być oczywiście aktor-głos zbiorowy), oraz szerokim, gdy podmiotem jest sama opowieść, podmiotem jest owa "całość". Całość jest zawsze poza istniejącą narracją, jest więc związana z procesem wkluczania tego co na zewnątrz i to ten proces wkluczania jest ważny, a nie jakieś niezmienna struktura - inkluzywizm w oczywisty sposób kwestionuje niezmiennośc dogmatów i hierarchii, nie odrzucając jednak ich tymczasowej użyteczności. Taka perspektywa społecznie i kulturowo zakłada ciągłą ewolucję i przebudowywanie się społeczeństwa na nowo (czym w odniesieniu do Chin była zafascynowana profesor Staniszkis, szkoda, że nie wyciągnęła z tej fascynacji wniosków dla Polski).
Perspektywa budowania całości jest - moim zdaniem - ciekawym i obiecującym sposobem myślenia o świecie. W kontekście miasta dotyczy na przykład momentu zassania pracowników przez miasto przemysłowe w XIX i początkach XX wieku, a dziś przejście z miasta strefowego w miasto synergii (czyli miasto przemysłowe 2.0). Gdy myślimy o zarządzaniu miastem, analiza powstawania "growth coalition" czy "urban regime" pasuje oczywiście do takiej inkluzywnej perspektywy badawczej, w kontekście Polski najciekawsze na dziś wydaje się zbadanie jak ruchy miejskie stają się częścią aparatu zarządzania współczesnymi miastami. Ta sama perspektywa może być wykorzystywana w wielu innych dziedzinach - architekturze (wielofunkcyjność, różne użytkowanie w różnym czasie, pop-us, wykorzystanie pustostanów czy budynki hybrydy), w ekonomii (przejście od ekonomi zysku do ekonomii mocy) i tak dalej.
Politycznie, w obecnej Polsce, perspektywa inkluzywna zakłada poparcie dla wszelkich prób jednoczenia lewicy ("Frontu Ludowego") - tu Syriza jest oczywistym i ważnym źródłem inspiracji. Front Ludowy może zacząć powstawać w oparciu o Zielonych i Ruch Sprawiedliwości Społecznej, ale wyzwanie jest tak wielkie, że powinna to być koalicja wszystkich, których uda się zebrać wokół podstawowych wartości dobra wspólnego i elementarnej wrażliwości społecznej. Dziś prawica i kościół robią wszystko by pomóc zbudować nam tymczasowy, funkcjonalny podmiot antyklerykalno-prekarny - prawica i kościół tworzą "wielość", lewica musi (porzucając mrzonki Hardta i Negriego) nadać tej wielości formę. To oczywiście za mało w dłuższej perspektywie, ale na rok 2014 i 2015 powinno wystarczyć.

Kacper Pobłocki (żartem) kilka lat temu nazwał mnie "papieżem polskich urban studies", ale co to za papież bez kościoła; w zeszłym roku (też żartem oczywiście) nazwano mnie "prorokiem miejskiej re-industrializacji", ale ze mnie raczej taki prorok "wołający na pustyni", bo nikt za mną nie podąża albo raczej bardzo niewielu, i jeśli już to wspominając o tym bardzo niechętnie. Nie mam ambicji by zmieścić się w te religijne metafory, chętnie jednak rozmawiałbym i dyskutowałbym o tym, co powyżej. Jeśli więc myślisz, że to jest interesujące i ma potencjał większy niż jedna blogonotka - po prostu do mnie napisz. Myślenia nigdy za wiele.
Więcej znaczy więcej.
(Ale oczywiście nie pieniędzy: "When computers and energy can substitute for productive human labor, either the energy supply will be controlled democratically for Federation-style liberal socialism, or else it will fall into the hands of some narrow clique and give us the fascistic authoritarianism of the Klingons, the Romulans, or the Cardassians. Under the circumstances, nothing resembling capitalism as we know it could survive. As Marx wrote in his Critique of the Gotha Program, the material prosperity made possible by ever-better technology is the necessary precursor to an economic system ruled by the principle, “from each according to his ability, to each according to his needs.” And that’s the principle the Federation lives by."[cytat stąd])
Taki świat chodźmy budować.
0 Comments

742. bez lęku (zamiast życzeń)

12/22/2013

0 Comments

 
Oglądam Star Trek: Enterprise - każdy odcinek zaczyna się wyjątkowo słodko-naiwną pioseneczką o tym, że sięgamy nieba i że wszystko jest możliwe.
Serial jest oczywiście super nieprawdopodobny - w każdym odcinku należy całkowicie zawieszać jakikolwiek sceptycyzm czy choćby resztki zdrowego rozsądku - każda przygoda powinna się skończyć całkowitą klęską załogi Enterprise, a to, że tak się nie dzieje, jest zawsze na pograniczu nieprawdopodobnego wręcz szczęścia i cudu. Nie jestem znawcą Star Trek, ale domyślam się, że to jest cecha konstytutywna tego uniwersum - wszechświat najwyraźniej kocha ludzkość. Jest w tym wszystkim ta wiara i optymizm, który pamiętam z lat siedemdziesiątych, również z fantastyki tego czasu (czy ktoś pamięta serial Kosmos 1999?) oraz wcześniejszej. Tu jeszcze nie ma tego dystopijnego skażenia polskiej fantastyki po-solidarnościowej, to jest jeszcze Zajdel 'Prawa do Powrotu' a nie 'Limes Inferior' (która swoją drogą jest moją ukochaną książką - kończy się zresztą optymistycznie, choć trochę magicznie, podobnie jak 'Arsenał' - druga z moich ulubionych książek tego czasu). To jest czas, w którym nie było jeszcze Ziemkiewicza.
Dziś niemal wszystko jest inaczej - dziś się boimy i mamy się bać. Jeśli kosmos - to inwazja, jeśli internet - to szpiegujące nas korporacje, jeśli gospodarka - to kryzys. Polityka strachu jest oczywiście silna i w Polsce - głosuj na PO by przyjdzie Macierewicz i nas zje, głosuj na PiS, bo Tusk już sprzysiągł się z Merkel i Putinem i dni ojczyzny są policzone. Kościół katolicki i narodowa prawica straszy nas 'dżenderem' i 'końcem cywilizacji białego człowieka' i tylko gdzieś z daleka dobiegają nieśmiałe słowa papieża Franciszka, któremu jednak i tak niemal nikt nie wierzy. Kościół i religia znalazły się zresztą znów w centrum uwagi, za względu na wyniki badań opinii publicznej w Polsce, które wskazują, że prawdziwych katolików, takich, którzy wierzą we wszystko co kościół do wierzenia podaje jest mniej niż jedna trzecia. Ateistów i polityczną lewicę te wyniki zdają się bardzo cieszyć, co niestety świadczy o jej naiwności i pewnym ideologicznym (zrozumiałym, swoją drogą) zacietrzewieniu... To, że Polacy wierzą wybiórczo wcale nie przybliża nas do lepszej Polski i lepszego społeczeństwa - wręcz przeciwnie, polscy katolicy nie mają już za bardzo wiary w miłującego boga, pozostaje im więc jedynie kulturowa, plemienna nienawiść do wszystkiego co inne. Prawica ma obsesję kary i represji (co widać przy okazji dyskusji o aborcji) - gdybym wierzył w psychoanalizę wysłałbym ich do terapeuty, gdybym wierzył w kościół, wysłałbym ich do księdza. Niestety ani ja, ani oni nie mają już wiary... Wojna z 'dżenderem' nie bierze się bowiem z głębokiej i żarliwej wiary, lecz z próby zastąpienia wiary katolicko-narodową ideologią. Co to mówi o hierarchicznym kościele? Że wiary w nim tyle co i w wiernych? Być może jeszcze mniej. Wiara, a nawet religia mają w sobie potencjał emancypacyjny - to co dziś głosi w Polsce katolicki kościół jest już jedynie opresyjną, reakcyjną ideologią.
Wszystko wygląda więc źle i przyszłość rysuje się w czarnych barwach - jedyne co nam zostaje, to schronić się pod skrzydła rodziny, narodu i kościoła (jakikolwiek by on nie był) i razem - przeciw wszystkim obcym i nie-prawdziwym Polakom - czekać z drżeniem co przyniesie przyszłość.
Czy rzeczywiście nie ma innego wyjścia?
Oczywiście jest i sam fakt, że w jakąś wspólnotę - choćby i ułomną i chorą - usiłujemy się schronić powinien dawać nadzieję. Technologia wciąż się rozwija i wiele naszych problemów mogłoby zostać stosunkowo łatwo rozwiązanych. Kłopot w tym, ze nikt już nie szuka rozwiązania problemów, lecz tego by zarobić. Logika Misia działała w PRLu, ale jeszcze mocniej działa we współczesnym globalnym kapitalizmie.
Ja wciąż wierzę, że wbrew wszystkim przeciwnościom, możemy się z tego dna bagna podnieść. Również w Polsce.
Elektorat lewicy (kulturowej i społecznej) w Polsce oceniam na jakieś 20-35%, paradoksem jest, że ten elektorat nie ma swojej partii. Próba budowy Frontu Ludowego wokół Ruchu Sprawiedliwości Społecznej i Zielonych jest godna poparcia, ale bez wsparcia innych grup i osób, to kolejna inicjatywa skazana na porażkę - zbyt mało czasu, zbyt mało pieniędzy i struktur. Tu już naprawdę nie ma żartów - wszystkie ręce na pokład!
Być może źle mi robi oglądanie Star Treka, ale wciąż mam nadzieję i coraz mniej we mnie lęku. Świat w 2014 roku może być lepszy i wierzę, że taki będzie. Są struktury zła, lecz są też struktury dobra i milości. Jest religia która degeneruje się w ideologię, ale jest też wiara czysta, która ma w sobie emancypacyjny żar mesjańskiej przemiany. Uniwersytety się degenerują, ale są tacy, którzy wbrew wszystkiemu podejmują pracę naukową (nawet udaje im się z dziwnych źródeł dostać na nią fundusze!), budując fundamenty innowacyjnej, demokratycznej i inkluzywnej gospodarki. Policzmy się, popatrzmy na siebie wzajemnie z życzliwością. Nie musimy się kochać, ale możmy wspólnie pracować dla lepszej przyszłości.
Jak może wyglądać taki dobry rok 2014?
Uda się zbudować Front Ludowy, który wprowadzi swoich parlamentarzystów do Parlamentu Europejskiego, co da siłę i struktury, by w 2015 wprowadzić mocną grupę do Sejmu. W wyborach lokalnych Ruchy Miejskie wybiorą jasną stronę mocy i będą walczyć - i zwyciężać - o demokratyczne, egalitarne i inkluzywne miasta. W Krakowie ruch sprzeciwiający się Igrzyskom w tym mieście ukonstytuje się w komitet wyborczy, który będzie się liczył w przyszłej radzie miasta, a prezydentem Krakowa zostanie ktoś, kto będzie na pro-społeczne argumenty otwarty, w Warszawie kandydatka Zielonych dostanie poparcie pozostałych ugrupowań lewicowych oraz ruchów społecznych na lewo od centrum i (wraz z zaskakującym poparciem Ryszarda Kalisza, który wbrew temu co dziś się mówi, postanowi na prezydenta Warszawy nie kandydować, wybierając walkę o Sejm) i zostanie prezydentką Warszawy, w Poznaniu cudownie zostaną zaleczone rany po rozpadzie My-Poznaniacy i zjednoczona koalicja ruchów społecznych zmiecie prezydenta Grobelnego i 'bandę trojga' (PO/PiS/SLD). Podobnie będzie w innych miastach i miasteczkach. Front Ludowy odniesie też zaskakujące zwycięstwo na wsi i w małych miastach, których mieszkańcy ostatecznie zniechęcą się do cynizmu PSL czy PO i ideologicznego fanatyzmu PiS.
Tego nam wszystkim życzę, bo choć to wydaje się niemal nieprawdopodobne, to nie jest przecież niemożliwe.
A prywatnie? Powoli chyba kończy się moja przygoda w UK, może w 2014 a może rok później myślę, że przeniosę się w bardziej przyjazne nauce rejony. Wydawcy obiecałem nową książkę do końca przyszłego roku i to będzie zamknięcie 'cyklu miejskiego'. Potem pozostaną tylko dwie drogi - albo mocniej w teorię (ostatnio napisałem tekst o Schmitt'cie i Taubesie, który znalazł uznanie u filozofów), albo mocniej w architekturę. To pierwsze jedynie we współpracy z filozofem/ekonomistą; to drugie jedynie w mocnym powiązaniu z nauczaniem i ewentualną praktyką. Zobaczymy. Jedno i drugie może być bardzo ekscytujące! Gdzieś tam na horyzoncie majaczy lepszy świat - trzeba mocniej wyciągać nogi, by dojść tam na czas. Ruszajmy!
0 Comments

741. strategia partyzanta

12/15/2013

3 Comments

 
Kilku moich lewicowych znajomych oburza się na znanego przyjaciela kapitalistów oraz bezwzględnego zwolennika 'wojny z terrorem' (w końcu LM to prawdziwy polski maczo jest), że nagle zaczął posługiwać się lewicową retoryką. No cóż, nie on jeden przecież. Zarówno nasz drogi były jak i obecny premier zdecydowanie w retoryce przesunęli się na pozycję centrowe z leciutkim socjalnym przechyłem. Co oczywiście w przypadku DT jest czystą retoryką - wystarczy spojrzeć na przyszłoroczny budżet, JK również udowodnił, gdy był premierem, że kapitalistom krzywdy nie zrobi.
Zupełnie niespodziewanie więc, trzy główne partie (o TR wydaje mi się, ze już możemy zapomnieć - Janusz Palikot okazał się jeszcze gorszym politykiem, niż się spodziewaliśmy i raczej pogrzebał szanse swojego ugrupowania na powtórne wejście do parlamentu, PSL jest związkiem zawodowym obszarników oraz urzędników gminnych i powiatowych, a nie partią polityczną) deklarują się jako  centro-lewicowe w kwestiach gospodarczych. Ba, z mniejszych partii, również Solidarna Polska do tego 'lewicującego' trendu mogłaby zostać zaliczona. Na fundamentalistycznie neoliberalnych pozycjach pozostają różne odłamy korwinowców wraz z nową partią Gowina. Nie będę więc zdziwiony, jeśli przynajmniej jedna z tych partii przekroczy próg i znajdzie się w Sejmie. 
Rozumiem niepokój Bartka Kozka możliwością ziszczenia się tego scenariusza, wydaje mi się jednak, że zarówno niebezpieczeństwo jak i szansa tkwią gdzie indziej. Kozek słusznie zauważa, że Gowin (podobnie jak kiedyś PO, dziś PiS, RN) odwołuje się do antypolitycznego sentymentu Polaków. Ten anarchizujący nurt jest obecny zresztą w całym polskim społeczeństwie - od skrajnego lewa do skrajnego prawa; przekonanie, że sam (wraz z rodziną/przyjaciółmi) sobie poradzę najlepiej i nie potrzeba mi państwa ani żadnych instytucji, jest prawdopodobnie jednym z mocniejszych resentymentów konstytuujących Polaka. Pozostaje pytanie, czy manewr zakładający zbudowanie politycznego ruchu opartego o anty-polityczny resentyment może się po raz kolejny udać. W polskich warunkach zwolennicy skrajnie wolnorynkowej prawicy to raczej przyszczaci studenci ekonomii i politechnik, oraz ludzie tacy jak Leszek B., którzy nigdy nie pracowali w warunkach wolnorynkowych ani tym bardziej 'na swoim', mogą więc snuć swoje absurdalne, inteligenckie fantazje. Myślę, że polscy przedsiębiorcy (a przynajmniej zdecydowana ich większość) zdają sobie sprawę, że realizacja takiej polityki byłaby dla nich katastrofą (nagroda BCC dla Leszka Millera nie jest przypadkiem). Obecność Korwina-Gowina w parlamencie nie wydaje mi się więc specjalnie groźna, ich skuteczność polityczna będzie podobna jak posłów Palikota.
Większym wyzwaniem - ale i szansą - wydaje się próba przejęcia (a przez to i zdyskredytowania) lewicowej (czy po prostu pro-społecznej) retoryki przez partie prawicowe (wliczam tu - choć oczywiście z pewnym zawahaniem - również SLD). Wyzwanie jest oczywiste - gdy brak partii rzeczywiście lewicowej, istnieje niebezpieczeństwo, że część wyborców albo da się nabrać, albo kierowana desperacją postanowi uwierzyć SLD/PiS/PO raz jeszcze. Jednak ten 'socjalny zwrot' wydaje się również szansą (małą, ale zawsze), pokazuje bowiem, że wszystkie trzy główne partie wyczuły nastroje Polaków, które zdecydowanie przechylają się na lewo. To daje szansę 'zhakowania' retoryki partii głównego nurtu, przez - hipotetyczny - blok lewicowy, daje szansę 'podczepienie' się pod tematy, które będą poruszane w mediach i na plakatach przez te partie, które mają pieniądze by w telewizji i na ulicach się reklamować. Mój wymarzony Front Ludowy (który w tej chwili ma szansę zacząć powstawać wokół RSS Piotra Ikonowicza i Zielonych) nie ma pieniędzy, struktur ani czasu. Ma jednak (a w każdym razie mam nadzieję, że ma) szansę zgromadzić wokół siebie grupę osób z jednej strony 'autentycznych', potwierdzających swoim życiem lewicowe ideały (Piotr Ikonowicz czy Józef Pinior - którego obecność na listach PO jest oczywistym nieporozumieniem - są tu najbardziej rozpoznawalnymi nazwiskami. W tym kontekście Ryszard Kalisz - którego doświadczenia i wiedzy, ale też popularności oczywiście nie warto marnować musiałby się włączyć w tę inicjatywę z drugiego, czy wręcz trzeciego szeregu), a z drugiej strony znających się na rzeczy. Działacze i działaczki ruchów lokatorskich, związkowych (przede wszystkim ZNP oraz położne) musiałyby stanąć w pierwszym rzędzie. 
Wejście 'bandy trojga' w socjalną retorykę daje szansę udowodnienia hipokryzji i kłamstw tych partii, na NASZYM polu. Plan SLD/PiS/PO jest oczywisty - zapuścić się na lewicowe terytorium (które się powiększa) i porwać zdesperowanych wyborców by potem ich okłamać i porzucić na łaskę Chevronu i innych globalnych korporacji. Ten plan jednak może zaprowadzić 'bandę trojga' w śmiertelną pułapkę. Lewica nie ma środków by wygrać w bezpośrednim starciu, jeśli jednak prawica wchodzi w nasze bagna i lasy - nasze szanse raptownie rosną. Najbliższe wybory to dla lewicy wojna obronna Finlandii przeciwko ZSRR - siła lewicy tkwi w determinacji i znajomości terenu. Nie wygramy, ale możemy uchronić się przed porażką. Warto spróbować.
___
Reasumując w dwu zdaniach (bo nie jestem pewien, czy napisałem to wyraźnie i jasno): taktyka Frontu Ludowego powinna - moim zdaniem - polegać na atakowaniu 'bandy trojga' tam, gdzie zgłaszają oni pro-społeczne postulaty, wykazując ich kłamstwa / sprzeczności w ich programach / niewiedzę. Należy całkowicie ignorować 'pro-rynkową' część ich programów (z wyjątkiem sytuacji, w których można o nich wspominać w kontekście 'pro-społecznych' postulatów), pozostawiając korwinowcom-gowinowcom atakowanie PiS/PO/SLD jako nie dość wolnorynkowych.
3 Comments

740. polityka tożsamości czy polityka praktyki życia

12/7/2013

0 Comments

 
Mam znajomego, który pochodzi z dość opresyjnego, homofobicznego państwa/społeczeństwa. Po kilka latach mieszkania w UK w końcu postanowił wyjść z szafy i ujawnić swój homoseksualizm. Większość znajomych przyjęła to z życzliwością i wsparciem, wyjątkiem był jeden kolega, który oświadczył, że on w to nie wierzy i że mój znajomy _na pewno_ gejem nie jest. Pikanterii temu stwierdzeniu dodaje fakt, że ów kolega sam jest homoseksualistą.
Ta historia przypomniała mi się, gdy polski Sąd Najwyższy odmówił uznania narodowości śląskiej. Kraj, w którym tożsamość narodowa przenika politykę, kulturę i praktykę życia społecznego do samego rdzenia, odmówił innemu narodowi prawa do własnej tożsamości. Polska tożsamość narodowa jest uprawniona, śląska nie. Zachowując wszelkie proporcje, również w przypadku rejestracji w Polsce pastafarianizmu, uznano, że nie spełnia on warunków, by zostać uznany jako religia. Kościół katolicki oczywiście spełnia i na dodatek - co się będziemy czarować - gdy obserwuje się praktykę polityki w Polsce, można by uznać, że według władzy jest jedynym kościołem, który powinien w Polsce istnieć. Tak jak częściowo prawdą było stwierdzenie Miłosza, że 'Jest ONRu spadkobiercą Partia', tak dziś - w czasach kretyńskiego i skrajnie bezrefleksyjnego kultu II RP - można powiedzieć, że  w zasadzie cała polska scena polityczna głównego nurtu jest 'spadkobiercą OZONu'. 
Uznanie przez polski sąd, że Ślązaków nie ma, jest nie tylko głupie i złe, ale w dłuższym horyzoncie czasowym może mieć bardzo nieprzyjemne skutki. Wzburzony decyzją sądu, Szczepan Twardoch napisał (na fb) trzy słowa, które z kolei zdenerwowały polskich patriotów (nacjonalistów? mam coraz większy problem z rozróżnieniem jednych od drugich...). W artykule dla Dziennika Zachodniego Twardoch tłumaczy dlaczego napisał, co napisał. Pod tezami tego artykułu w zasadzie nie miałbym problemu się podpisać, szczególnie ważny - moim zdaniem - fragment brzmi tak: 
"Tożsamość śląska dopiero buduje się w nowoczesnej formie. Im więcej wrogiego nastawienia Polski, tym silniejszym elementem tej tożsamości będzie antypolski resentyment. Jestem związany z polską kulturą, z polskim językiem i wolałbym, aby Polska była raczej opiekunką śląskości, niż jej wrogiem. Zamiast tego spotykamy się z połączeniem ignorancji i arogancji, w którym zwykle dominuje ignorancja. To całkowita nieznajomość Śląska, centralno-polskie niezrozumienie kwestii narodowościowych. Polakom wychowanym w świecie homogenicznym etnicznie wydaje się, że narodowość jest przyrodzona jak kolor oczu." 
Twardoch pisze wprost, że narodowość NIE jest przyrodzona, jest kulturowym (?) wyborem (Twardoch pewnie nie napisałby 'wyborem', raczej 'konstruktem'). Niestety, wśród komentarzy widać, że jego przewidywania o narastającym antypolskim nastawieniu wśród Ślązaków już się ujawniają, co gorsza, tożsamość śląska zaczyna się budować jako odbicie polskiego nacjonalizmu - odwołania do 'prawdziwej, etnicznej śląskości' stają się coraz mocniejszą narracją, pojawiają się nawet homofobiczne komentarze, w zupełnie absurdalny sposób sugerujący, jakoby ta 'zepsuta moralnie Polska' miała za chwilę zalegalizować związki partnerskie, a nie chce zalegalizować narodu śląskiego... Nie jestem specjalnym wielbicielem polskiego nacjonalizmu/patriotyzmu, nie bardzo więc rozumiem, dlaczego miałbym polubić nacjonalizm śląski, jeśli będzie on różnił się od polskiego jedynie kolorem flagi?
Jak już jesteśmy przy coming outach, to ujawnię moje własne etniczne pochodzenie. Jestem pół-Ślązakiem (mama była Polką), z tego co wiem, część mojej śląskiej rodziny przybyła w XVIII z Czech, reszta mieszkała w okolicach Tarnowskich Gór w tym czasie. Znaczy - jestem kundel. Mój tata był Ślązakiem i za takiego się uważał - gdy na początku lat 80tych znajomi wyjeżdżali do RFNu, ojciec zdecydowanie odmówił, mówiąc "ani Niemcy, ani Polacy mnie z mojej ziemi nie wyrzucą". Jego śląskość była skrajnie apolityczna - nigdy nie należał do PZPRu, ale też nie zapisał się do Solidarności, była też inkluzywna (w końcu ożenił się z Polką). Mój ojciec myślał o Śląsku w kategorii ziemi, nigdy krwi. Ziemi, na której mieszkają wspólnie różni ludzie, których łączy praktyka życia na danym terytorium. Śląskość jaką przeżywał mój ojciec była oparta o terytorium i rodzinę - moją ulubioną opowieścią (pewnie trochę podkolorowaną), jest historia wujka Huberta, który zaczął wojnę w mundurze wermachtu (jak wszyscy mężczyźni ze śląskiej strony mojej rodziny), skończył w mundurze armii Andersa, ale po drodze przechodził kilka razy z jednej strony na drugą. Powód? Jak sam mówił - "miałem w domu młodą żonę, przyłączałem się do tych, którzy szli w tamtym kierunku". 
Fakt, że wychowałem się na Śląsku ma dla mnie znaczenie, jest częścią tego kim jestem. Wychowałem się w polskim języku, a polsko-śląskiej kulturze, w mocnym śląskim systemie wartości. Nie mam ze swoją tożsamością problemu, gdybym uważał kwestię narodową za istotną, pewnie bym się jako Ślązak określał (zrobiłem to zresztą w ostatnim spisie powszechnym). Oczywistym jest jednak fakt, że na to kim jestem wpływa mnóstwo innych czynników (to że od ponad 11 lat nie mieszkam w PL też ma tu oczywiście znaczenie), nie da się więc zredukować mojej tożsamości do kwestii narodowej. Ale czy kwestia tożsamości jako taka, ma / powinna mieć fundamentalne znaczenie? Od dłuższego czasu, jestem mocno sceptyczny wobec wszelkiej polityki, opartej na narracjach tożsamościowych. Krążył w internecie kiedyś taki obrazek - przedstawiał ludzi o różnym kolorze skóry, którzy mówili, że są ze swego koloru dumni - autorzy obrazka pytali, co jest złego w stwierdzenia, że 'jestem dumny, że jestem biały', jeśli można powiedzieć 'jestem dumny, że jestem czarny'. To oczywiście jest problem na poziomie gimnazjum, bo już od liceum ludzie powinni być świadomi kontekstu, hierarchii władzy i opresji w jakim padają słowa o dumie z koloru skóry. Mimo wszystko, przykład ten dobrze pokazuje niebezpieczeństwa jakie tkwią w tożsamościowych narracjach. Jak pisałem już wielokrotnie, znacznie bardziej przekonuje mnie myślenie (i praktyka polityczna) oparta na swego rodzaju 'ramie funkcjonalnej'. W przypadku Śląska byłaby to praktyka wspólnego życia na Śląsku, w określonych uwarunkowaniach przestrzennych, społecznych, ekonomicznych oraz kulturowych (pisałem o tym TU i TU i TU, a TU też pisałem też o tym jak takie myślenie łączy się z kwestiami dotyczącymi homoseksualistów. Nie można mi więc chyba odmówić konsekwencji w głoszeniu nie-tożsamościowej, 'terytorialnej' wizji polityki). 
Nie znaczy to oczywiście, że tożsamość i oparta na niej polityka jest zawsze błędna - wręcz przeciwnie, może być ważnym i efektywnym narzędziem budowania podmiotu politycznego, umiarkowanie (nigdy do końca) bezpiecznym, gdy dotyczy grup zmarginalizowanych i słabych. Pozwala 'pomyśleć' wspólnotę, pozwala wyjść poza jednostkowe doświadczenie i alienacje. Nawet jednak w takim przypadku, musi zakładać inkluzywizm i uniwersalistyczny horyzont, w przeciwnym razie łatwo degeneruje się w ekskluzywny klub 'Prawdziwków ('prawdziwych Polaków/Ślązaków/Katolików' etc). 
Decyzja Sądu Najwyższego w sprawie narodowości śląskiej jest głupia i niebezpieczna z powodów o których pisał Szczepan Twardoch. Z mojego, umiarkowanie zainteresowanego tą akurat kwestią, punktu widzenia, jest kolejnym elementem układanki pod tytułem 'państwo polskie boi się i nie lubi własnych obywateli'. Ja wiem, że o groźbie faszyzmu mówi się zbyt wiele, że to ostrzeganie już w zasadzie nie działa. Mówienie więc, że Polska weszła na anty-demokratyczną, faszystowską ścieżkę nie ma tej siły, jaką powinno mieć i nie oddaje grozy sytuacji. Polska polityka jest jednak oparta o tożsamości i emocje (katolickie, narodowe, smoleńskie, anty-pisowskie etc.) i przez te filtry mówi i dotyka praktyki codziennego życia. Co staje się coraz bardziej nie do wytrzymania. Wezwanie do budowy lewicowego Frontu Ludowego jest więc również wezwaniem do odwrócenia tej perspektywy i oparciu polityki o doświadczenie i praktykę życia codziennego mieszkających w Polsce ludzi. Dla rządu Frontu Ludowego, uznanie istnienia narodu śląskiego nie powinno stanowić żadnego problemu. To prawica ma obsesję na punkcie tożsamości, dla mnie to fragment znacznie większej struktury. Nie ma potrzeby, by państwo się w te kwestie szczególnie angażowało.
0 Comments

738. terytorium i opowieść

11/13/2013

0 Comments

 
Po wczorajszej notce pojawiły się głosy - 'wiemy co, nie wiemy jak'. Ja oczywiście też nie wiem, ale to marzenie o Froncie Ludowym jest nie jest jedynie niejasnym rojeniem, ma kilka wyraźnych szczegółów, punktów charakterystycznych.
Z wykształcenia jestem architektem, co powoduje, że moje myślenie - również to związane z polityką czy ideami - jest znacznie bardziej przestrzenne, niż moich znajomych prawników, ekonomistów czy antropologów. Takie skrzywienie zawodowe. Myśląc o Froncie Ludowym, o którym pisałem wczoraj, widzę go oczywiście jako rodzaj projektu, rodzaj konstrukcji. Ale ponieważ jestem architektem-urbanistą, oprócz infrastruktury widzę też regulację i emocję. Stąd terytorium i opowieść.
Pisząc terytorium mam na myśli pewną egzystencjalną sytuację, w jakiej się znajduje człowiek. Pewnie powinienem pisać o klasie, ale łatwiej mi myśleć obrazem placu, na którym znajduje się grupa osób. Na Placu Wykluczenia i Olania przez Państwo, są tacy, którzy siedzą smętnie w ogródkach piwnych, patrząc z niechęcią (a może i pogardą) na tych, którzy siedzą na - wciąż publicznych - ławkach, ktoś naprawia chodnik, ktoś gra na gitarze, a duża grupa usiłuje się z tego placu jak najszybciej wydostać. Są tam też i chłopcy patrzący spode łba, komu (najchętniej jakiemuś 'Innemu') by tu spuścić łomot. Ludzi na tym placu nie łączy nic poza miejscem, poza lokalizacją. To olbrzymia rzesza - bezrobotni, prekariat, emeryci, pracujący zagrożeni zwolnieniem czy też pracujący w warunkach urągający przyzwoitości, za nędzną pensję. Błędem jest wierzyć, że terytorium na jakim się znajdują ma kluczowe znaczenie, ale błędem jest również ten fakt zupełnie ignorować. Budowa Frontu Ludowego przyjmuje więc istniejące terytorium za punkt wyjścia, stawia sobie za cel przebudowę Placu Wykluczenia i Olania przez Państwo, w Plac Współ-odczuwających Obywateli Odzyskujących Swoje Państwo, czy może krócej Plac Wszystkich dla Wszystkich(?). Dobry projekt placu zakłada, że będzie on służył różnym użytkownikom. Nie wszystkim w tym samym czasie i w taki sam sposób i na pewno nie może pozwolić na agresje jednych użytkowników przeciwko drugim. Tym, którzy dziś chcieliby bić 'lewackie k***' i 'pedałów' też trzeba jednak znaleźć jakieś zajęcie. Nie ze względu na ich 'poglądy', lecz ze względu na to gdzie się znajdują.
Plac jest ramą, która daje szanse współegzystencji. Budowa Frontu jest jak przeprojektowanie istniejącego placu w taki sposób, by jego dotychczasowi użytkownicy mieli się z czasem raczej lepiej niż gorzej i by plac jako taki, zyskał swój własny charakter, swoją własną opowieść. Dziś w radio, Joanna Erbel była mocno przyciskana, by zadeklarować, czy z nacjonalistami należy rozmawiać. Nie udzieliła odpowiedzi wprost, ale udzieliła jej pośrednio, a przede wszystkim udziela jej swoją działalnością - nie należy rozmawiać z faszystami, którzy odmawiają nam/wszystkim innym prawa istnienia (dlatego deklaracje niektórych dziennikarzy by więcej ich do mediów nie wpuszczać są jak najbardziej OK), można, a nawet powinno się wspólnie z tymi ludźmi kłaść nawierzchnie na placu czy sadzić kwiatki. Tak długo, jak oprócz bycia faszystą i nienawiścią do wszystkich innych, ci ludzie mają jeszcze jakiś fragment siebie, fragment opowieści, który możemy dzielić - należy próbować to czynić. 
Front Ludowy nie jest tworem homogenicznym (tak jak i jego użytkownicy nie są homogeniczni), to nie jest leninowska partia karnych żołnierzy, to raczej koalicja połączona terytorium - sytuacją egzystencjalną oraz 'tożsamością placu', opowieścią i marzeniem, pewnym minimum wspólnych wartości. Struktura zarządzania FL powinna - moim zdaniem - być oparta na idei granicy/instytucji (trochę o tym pisałem tu i tu, więcej z ostatniej książce), jako organu umożliwiającego i stymulującego dialog i (współ)działanie, a nie jakiegoś 'komitetu centralnego'. Aparat administracyjny w centrum - ideolodzy na skrzydłach.
Myślę, że napisałem to wczoraj wyraźnie, ale powtórzę - wydarzenia z 11.11 mogą być katalizatorem, ale to nie RN czy nacjonaliści są naszymi prawdziwymi wrogami. Nacjonaliści to symptom, do pewnego stopnia to półprodukt w produkcji neoliberalnej i 'patriotycznej' Polski, półprodukt toksyczny i niebezpieczny dla zdrowia, ale to nie nacjonaliści ten proces projektują i nadzorują (pewnie bardzo by chcieli go przejąć, ale umówmy się, jeśli intelektualną elitę nacjonalistów stanowią tacy ludzie jak Bosak, Zawisza albo Holocher, to raczej im się nie uda). W bardzo mocnym oświadczeniu skłotów 'Przychodnia' i 'Syrena' możemy przeczytać słowa, pod którymi podpisuję się obiema rękami:
"Faszyści nie są dla nas nawet partnerami do walki. Nasze codzienne działania – blokady eksmisji, demonstracje pracownicze, wsparcie strajków głodowych imigrantów – są nakierowane na zmianę opresyjnego systemu. W tym systemie paramilitarne bojówki faszystów tylko kończą, co zaczęła władza. Zamiast delegalizować maski na ulicach, niech władze ściągną swoją maskę, niech odpowiedzą, czemu nie zajmują się przyczynami biedy, tylko ją tworzą?"*
To władza IIIRP - od pierwszego rządu Mazowieckiego i Balcerowicza poczynając, przez rząd Kaczyńskiego i Giertycha, po rząd Tuska tworzą biedę. Och, oczywiście, tworzy też bogactwo - dla nielicznych, oraz ułudę bogactwa (na kredyt) dla trochę większej liczby Polaków. Bardzo wielu obywateli IIIRP, te rządy zagoniły jednak na Plac Wykluczenia i Olania przez Państwo.
Jakie jest więc to minimum tożsamości, niezbędnej, by i ci w ogródkach piwnych i ci na publicznych ławkach, mogli stanąć obok siebie? Współczucie. Najprostsza ludzka emocja, przekonanie, że ci obok mnie to ludzie, moi bracia i siostry, moi bliźni.To odróżnia nas od wyjącego tłumu, rzucającego kamieniami i chcących nas za****ć, to różni nas od tych sytych i zadowolonych z siebie facetów w garniakach i pań w garsonkach, opowiadających bzdury, że oni to własną pracą wszystko osiągnęli, a jak ktoś biedny to jego wina. Czyż to nie zabawne (a przede wszystkim niezwykle politycznie użyteczne), że te dwie bardzo proste kategorie - wykluczenie, egzystencjalne poczucie zepchnięcia na margines oraz zdolność i chęć współczucia odróżnia wyraźnie lewicę od całej rządzącej (i opozycyjnej) klasy politycznej? (Oczywiście, jak zawsze są pojedynczy posłowie, politycy, dziennikarze czy 'gadające głowy, dlatego wczoraj pisałem - drzwi Frontu Ludowego należy pozostawić szeroko otwarte). Oczywiście rozumiem zastrzeżenia, że to za mało, by zbudować blok polityczny. Moim zdaniem to jest dobry punkt wyjścia, bo opisuje potencjalny podmiot polityczny zarówno w kategoriach klasowych jak i tożsamościowych.
Budowa Frontu Ludowego, trzymając się wciąż architektonicznej metaforyki, musi zakładać użycie wielu różnych elementów, musi zakładać działania w wielu skalach. Przede wszystkim niezbędna jest chęć - duża część ludzi przebywających na placu, te wszystkie grupy, środowiska i partyjki muszą zechcieć razem ten plac przebudować. Czy nam się to podoba czy nie, musimy mieć z jednej strony elementy oddolnej działalności w małej skali - ktoś zasadzi kwiatki, ktoś zaprojektuje ławkę, ale musimy też mieć elementy 'ikoniczne', które pomogą się zorientować w topografii placu i pomogą szybciej zbudować jego tożsamość. Potrzeba więc osób, które już są obecne w przestrzeni publicznej - polityków, dziennikarzy, naukowców czy artystów. Ich rola - i powinni mieć oni tego pełną świadomość - jest instrumentalna. Front Ludowy nie szuka wodza, lecz potrzebuje sztandarów (ale to lud będzie tymi sztandarami wymachiwał). Program gospodarczy? Można przyjąć za punkt wyjścia to co pisze Paul Magnette (dzięki Piotrze za link!), ja wciąż uparcie będę mówił o re-industrializacji jako radykalnym inkluzywizmie. Program gospodarczy jest na wyciągnięcie ręki, to co najważniejsze jest chyba jasne dla wszystkich - zatrzymanie i w pewnym sensie odwrócenie procesu prywatyzacji zysków i uspołeczniania strat, 'uspołecznienie' państwa i upodmiotowienie jego mieszkańców.
To wszystko, wbrew pozorom nie jest wcale takie trudne, Palikot (a wcześniej Lepper) pokazał, że można zbudować partię i wejść do Sejmu z ulicy. Oczywiście, Palikot miał pieniądze, których lewica nie ma. Tam jednak, gdzie brakuje kapitału finansowego, trzeba - i można - korzystać z kapitału społecznego, z sieci powiązań, z tego mrowia grup i grupek a czasem pojedynczych osób, które w szerokiej formule Frontu mogłyby się odnaleźć. Dziś to nie towarzysz Edward, lecz my sami siebie musimy zapytać - pomożecie? I sami sobie na to odpowiedzieć...
---
Środowiska skłotersów ze swej - anarchistycznej - natury do Frontu Ludowego pewnie nie wejdą, ale FL powinien wpisać do swojego credo deklaracje ich ochrony i pozostawienia im przestrzeni do działania. Tutaj starałem się wytłumaczyć dlaczego.



0 Comments

736. po co nam taka Polska?

11/10/2013

0 Comments

 
No wiem, że to trochę słabe, taki tekst świąteczny, ale zbierało mi się od pewnego czasu, więc jeśli jest okazja, to czemu nie...
Za punkt wyjścia chciałbym wziąć deklarację 'Niepodległa i Socjalna', przypominającą ścisłe związki pomiędzy ruchami niepodległościowymi (w okresie Zaborów) a ideami sprawiedliwości społecznej. To bardzo dobrze, że taki manifest pojawia się w przestrzeni publicznej, choć oczywiście nie on jedyny - od dawna towarzyszki i towarzysze przywracają pamięci rewolucję 1905, pisze o związkach pomiędzy patriotyzmem a socializmem portal lewicowo.pl.
We wspomnianym wyżej manifeście autorki i autorzy piszą: "Niepodległość ma dla nas podwójne znaczenie: to podmiotowość polskich obywateli wobec swojego państwa i jego zewnętrzna suwerenność jako emanacji obywatelskiej wspólnoty."
Mimo, że w tym cytacie tego nie widać, 'lewica patriotyczna' musi prędzej czy później zmierzyć się z pytaniem o to czym jest owa 'obywatelska wspólnota' i jak się ma ona do pytania o narodowość. To przenikanie kwestii socjalnych i narodowych widać nie tylko po stronie socjalistów, ale również narodowców - jak przypomina Jarosława Tomasiewicz: "...u swego zarania ruch narodowo-demokratyczny miał charakter zgoła odmienny od formy, jaką przyjął później. Był rewolucyjno-niepodległościowy, populistyczny (z akcentami radykalizmu społecznego), antyklerykalny." I nie powinno nas to dziwić - każdy ruch polityczny, szczególnie taki, który rodzi się w czasach, gdy państwo nie istnieje, musi być inkluzywny, musi dążyć do oparcia swojej polityki o maksymalnie duży podmiot polityczny. Najczęściej jest to naród - dlatego endecja przede wszystkim starała się 'unarodowić' wszystkie warstwy społeczne. Anty-konserwatywny (przeciwny konserwatywnej arystokracji, o wciąż pochodzącym z I RP bardzo wąskim rozumieniu Polskości) charakter tej wczesnej endecji jest więc oczywisty. Socjaliści próbowali rozwiązania jeszcze szerszego, łącząc kwestię niepodległości z walkami społecznymi robotników innych narodów. Stąd (to taka moja hipoteza) w II RP piłsudczykowska 'idea Jagiellońska', która niestety - jak z kolei przypomina Jan Sowa - doskonale zrosła się z kolonialnymi sentymentami polskiej arystokracji. 
Wróćmy do 'Niepodległej i Solidarnej' - w cytowanym fragmencie mowa o 'podmiotowości polskich obywateli wobec swojego państwa' i to wydaje mi się kluczową dziś kwestią. Nigdy nie zapomnę mojej dyskusji z V. emerytowaną profesor z Finlandii, w młodości bardzo zaangażowanej w kontrkulturę, politycznie związaną z fińskimi Zielonymi. Dla V. związek pomiędzy społeczeństwem a państwem był nierozerwalny i 'organiczny', państwo to społeczeństwo. Nie jestem pewien, czy teza o 'podmiotowości obywateli wobec państwa' byłaby dla niej czymś więcej, niż banalną oczywistością. Zapewne pomysł, by umieszczać takie zdanie w manifeście wydałby jej się dziwaczny. W Polsce jednak dziwaczny nie jest. Sejm odrzucił właśnie wniosek podpisany przez ponad milion obywateli i obywatelek by rozpisać referendum dotyczące - potraktujmy to ogólnie, bo pytania były trochę od sasa do lasa - edukacji. Nie chciałbym się na temat samego faktu odrzucenia rozpisywać - zdanie mam takie, jak większość moich lewicowych przyjaciół - że to skandal i dowód (kolejny - po apelach by nie iść na referendum w sprawie odwołania HGW) na czysto instrumentalne rozumienie demokracji przez PO. Nie chciałbym też wdawać się w dyskusję na temat samej idei 'ratowania maluchów', bo uważam ją za szkodliwą - szkoła to nie jest / nie powinno być miejsce, którym straszy się dzięci. Chciałbym zwrócić uwagę na coś innego. Jak słusznie zauważyła K. te milion podpisów, to milion ludzi, którzy bojąc się o los swoich dzieci, nie ufają państwu polskiemu. I to wydaje mi się fundamentalnym problemem, bo jestem pewien, że ten milion to tylko niewielki procent tych, którzy państwu nie ufają a wręcz się go boją. Państwo Polskie jest dla znacznej części Polaków wrogim tworem, który tylko czyha by im zrobić krzywdę. Różne są oczywiście motywy tego braku zaufania, część jest zapewne dość paskudnym egoizmem, wiodącym Polaków w objęcia JKM, część to sekciarstwo czy ksenofobia. I oczywiście, to nie tylko państwo i rządzący nim są winni takiemu stanowi rzeczy (choć za największych psujów uznałbym dwie największe partie polityczne i ich liderów) - to również nasi rodacy o mentalności Sarmatów robią wszystko, by wspólnotę narodową, by społeczeństwo podzielić i zniszczyć.
Po co człowiekowi wspólnota polityczna - taka jak na przykład państwo narodowe? Po co niepodległość (która jest przecież XIXto wiecznym pomysłem, dziś nie ma niepodległości, jest jedynie bardziej lub mniej autonomiczna podległość)? Ma ona sens tylko wtedy, gdy w ramach takiego (nie)podległego państwa, istnieje wspólnota polityczna, która potrafi skonstruować dla siebie lepsze niż gdyby państwa nie było, warunki egzystencji. I oczywiście to, jak rozumiemy owo 'lepsze' jest kwestią otwartą, bo nie twierdzę wcale, że chodzi jedynie o lepsze warunki materialnej egzystencji. Jeśli jednak dziś, ponad 2 miliony Polaków (piszącego te słowa wliczając) z Polski wyjechało, jeśli część z nich albo otrzymała, albo stara się otrzymać inne obywatelstwo, jeśli - co najmniej - milion Polaków boi się swojego (?) państwa, to czy rzeczywiście niepodległość jest nam jeszcze do czegokolwiek potrzebna? Czy jeśli mamy poczucie, że państwo bardziej dba o interesy amerykańskiego koncernu, niż swoich obywateli, to nie lepiej by państwa nie było? Jak mówi w linkowanym powyżej wywiadzie Janek Sowa (a co przypominał wcześniej w swojej książce), zabory były generalnie dla wielu mieszkańców Polski czasem emancypacji społecznej i poprawy materialnej egzystencji. Popularny w czasach PRLu żart, by wypowiedzieć wojnę USA i natychmiast się poddać dziś już chyba - po PRISM i więzieniach CIA - nie jest tak nośny, ale pewnie wielu chętnie poddałoby się Szwecji, Finlandii czy Norwegii.
Być może fakt, że 11 listopada został niemal (inicjatywa 'Niepodległa i Socjalna' jest desperacką próbą by temu zapobiec) przejęty przez jeden odłam polskiego społeczeństwa - odłam narodowych sekciarzy, w których wizji Polski nie ma miejsca dla milionów 'nie-dość-prawdziwych-Polaków' - staje się symbolicznym znakiem tego, że nie ma już Polski, nie ma wspólnoty obywateli, są zwaśnione ze sobą plemiona. Jeśli nie możemy mieć zaufania do państwa, a państwo ma w nosie czy społeczeństwo mu ufa czy nie; jeśli nie chcemy albo nie potrafimy zbudować państwa w którym wszyscy, którzy za Polaków się uważają, mogą realizować swe marzenia i po prostu żyć, czy to z przyczyn światopoglądowych czy po prostu dlatego, że za 1680PLN (brutto) miesięcznie naprawdę trudno zachować godność, to po co nam taka Polska?
0 Comments
<<Previous

    Archives

    November 2022
    July 2021
    June 2021
    March 2021
    February 2021
    November 2018
    May 2018
    December 2017
    November 2017
    October 2017
    August 2017
    March 2017
    January 2017
    December 2016
    November 2016
    October 2016
    September 2016
    August 2016
    July 2016
    June 2016
    May 2016
    April 2016
    March 2016
    February 2016
    January 2016
    December 2015
    October 2015
    September 2015
    August 2015
    July 2015
    June 2015
    May 2015
    April 2015
    March 2015
    February 2015
    January 2015
    December 2014
    November 2014
    October 2014
    September 2014
    August 2014
    July 2014
    June 2014
    April 2014
    March 2014
    February 2014
    January 2014
    December 2013
    November 2013
    October 2013
    September 2013
    August 2013
    July 2013

    Categories

    All
    Marginalia
    Wyprodukować Rewolucję

    RSS Feed

Proudly powered by Weebly