Efrat Eizenber, w tekście 'Actually Existing Commons: Three Moments of Space of Community Gardens in New York City' opisuje powstanie i walkę o przetrwanie tytułowych miejskich, wspólnotowych ogrodów w sercu kapitalistycznego świata. Ogrody te powstawały w latach 70tych, na terenach 'uwolnionych' spod zabudowy (również zabudowy, która nie doszła do skutku) w wyniku ówczesnego kryzysu. W połowie lat 90tych ich liczba w NY sięgnęła tysiąca. Prawicowa administracja burmistrza Gulianiego uznała jednak, że to są tereny bezużyteczne i postanowiła na nich zarobić. To spowodowało społeczne protesty i (przynajmniej częściowo) się z tego pomysłu wycofano. Ogrody te nie miały żadnego prawnego umocowania - funkcjonowały, bo nieużywany teren ktoś (najczęściej dyskryminowane wspólnoty imigrantów, bądź z Afryki bądź też z Ameryki Południowej) postanowił zagospodarować. Pojawił się więc problem, w jaki sposób w kapitalistycznym systemie, w którym własność ma fundamentalne znaczenie, można te ogrody uratować. Przyjęto trzy ścieżki: w pierwszej (ponad 400 z nich) uznano je za parki, które podlegają specjalnej ochronie - bardzo trudno jest odebrać status parku i coś na tym terenie zbudować. Dwie pozostałe polegały na zakupie tych terenów przez organizacje nie działające dla zysku. Nie będę się tu wgłębiał w techniczne różnice i efekty tych działań, nie to jest tematem tej notki.
Gdy jakiś czas temu rozmawiałem z kilkorgiem polskich skłotersów, usiłowałem zrozumieć trzy kwestie - po pierwsze, jak to jest w ogóle możliwe, że skłoty istnieją i są w stanie przetrwać; po drugie - czy wewnętrzna struktura skłoterskiej społeczności jest odmienna od tej powstającej w innych warunkach lokalowo-własnościowych, po trzecie wreszcie - czy skłoting jest końcem, czy raczej etapem w ich życiu. Odpowiedź na pierwsze pytanie jest dość oczywista (choć wcale nie klarowna) - istnieją takie dziury w prawie, które pozwalają się zmieścić tam skłotom; do drugiej kwestii wrócę później, natomiast odpowiedzi na trzecie pytanie były dość interesujące - choć nie powszechnie, ale pojawiało się marzenie o zakupie ziemi i próbie stworzenia bardziej trwałego (ponieważ wszyscy mieli świadomość pewnej tymczasowości skłotu) siedliska - które jednak strukturą funkcjonowania zbliżone byłoby do modelu skłoterskiego. Ciekawą ścieżkę wybrał nasz drogi polski anarcho-pozytywista, który nie skłotuje, lecz korzysta z gościny dobrych ludzi. Petros w ogóle działa w bardzo konsekwentny sposób w formule crowdfundingowego NGO ;)
Wrócę tu na chwilę do moich poprzednich notek - starałem się w nich pokazać pewien model funkcjonowania na obrzeżach systemu, jako partyzant walczący o lepsze jutro, ale nigdy od pewnych materialnych, infrastrukturalnych elementów systemu zupełnie oderwany. To zresztą jest dość oczywiste - nie można funkcjonować całkowicie poza systemem i chcieć ten system zmienić (lub obalić). Wspomniany tu wcześniej Petros jest świetnym na to przykładem - przyjmując bardzo klarowną ideologiczną opcję - świat się rozpada, musimy przygotować ludzi na moment, gdy system się rozleci, by byli w stanie przetrwać. Jest to bardzo mocna anty-systemowa deklaracja. A równocześnie Petros jest od tego systemu, od ludzi w nim funkcjonujących (niemal) całkowicie zależny. Podobnie ogrody w NY - udawało im się przez pewien czas istnieć w cieniu systemu, lecz w pewnym momencie system dał im (a przynajmniej części z nich) umocowanie i ochronę. Również marzenie o wynajmie skłotu 'za złotówkę' czy o kupnie ziemi i stworzeniu 'neo-skłotu' powtarza ten sam mechanizm - potrzeba zewnętrznej ramy, która pozwoli na drobno-skalowy eksperyment. We wspomnianym wczoraj i dziś na wstępie tej notki artykule o NGOsach bardzo ciekawy jest fragment mówiący o podejmowanych przez 'dobre' NGOsy prób zmniejszenia transparentności wydatków, tak by _wbrew_ darczyńcom, byli w stanie robić dobre rzeczy. Czy nie mogłyby istnieć 'struktury dobra', w których tego typu zabiegi nie byłyby konieczne? To wszystko są przykłady działania pewnego rodzaju granicy/instytucji, rozrywającej homogeniczność kapitalistycznej logiki zysku by uratować inne wartości. O stosowaniu zasady wyjątku w drugą stronę - by wprowadzać jeszcze bardziej neoliberalne rozwiązania już kiedyś wspominałem czy to na przykładzie Chin, czy naszych swojskich stref specjalnego wyzysku... to znaczy specjalnych stref ekonomicznych.
No właśnie - _jakie_ inne wartości? Czego my w zasadzie chcemy - 'kapitalizmu z ludzką twarzą', czy też czegoś zupełnie innego/nowego? Czy jesteśmy więc w stanie pomyśleć nie-kapitalizm? Nie chcę pisać 'komunizm' nie tylko dlatego, że w PL to nie brzmi dobrze (a w ekstremalnym przypadku mogłoby sprowokować działania organów ścigania ;) mimo tego, że 'hipoteza/horyzont komunizmu' wcale nie umarła i ostatnie prace Jodi Dean, Alaina Badiou czy Erika Swyngedouw brzmią niezwykle interesująco; mimo tego 'przez chwilę' wolałbym trzymać się swojej deklarowanej tożsamości lewicującego post-chadeka i raczej walczyć o prawo do pluralizmu i eksperymentu niż do jednej totalnej idei. Nie znaczy to jednak, bym 'hipotezę komunizmu' odrzucał (czy - tym bardziej - potępiał), raczej wolałbym uniknąć sytuacji kolejnej katastrofalnej utopii. Lepiej otwórzmy drzwi Wielości, niż monoteistycznej Prawdzie. Skłotersi opowiadali o tym, jak formuje się we wspólnym życiu, wspólnej odpowiedzialności i wspólnych praktykach nowa wspólnota, 'nowy człowiek'; podobne ambicje ma Petros, starający się stworzyć takie struktury funkcjonowania horyzontalnej i demokratycznej wspólnoty, która będzie odporna na przywódcze zapędy silnych jednostek. Są wspólnoty religijne (nawet - wiem, że w to trudno uwierzyć!) w obrębie chrześcijaństwa, które opierają swoje funkcjonowania na nie-kapitalistycznych mechanizmach. Inny świat jest możliwy, bo jego fragmenty istnieją obok nas.
Wspomniane wcześniej mikro-kredyty (o których sam zresztą kiedyś z umiarkowanym - ale jednak - entuzjazmem pisałem) choć na pierwszy rzut oka wydają się świetnym rozwiązaniem, pomagającym (przynajmniej w założeniu) poprawić standard życia i 'wyciągnąć z biedy' wielu ludzi, w rzeczywistości jedynie oddają ich (a częściej - je) na służbę nowego, bezwzględnego pana. Musimy więc być bardzo ostrożni i uważni, by wyraźnie oddzielać to co kapitalistyczne od tego co nie. To wymaga przyjęcia specyficznej (nie-płaskiej) ontologii, uznania, że świat jest ziarnisty, a nie jest delandowskim glutem.
Moja robocza propozycja brzmiałaby więc następująco. Potrzebujemy zewnętrznych ram, które pozwolą nam utworzyć przestrzenie eksperymentu. One mogą istnieć na poziomie państwa lub miasta - musimy więc _gdzieś_ zdobyć władzę. Jeśli nie jesteśmy (jeszcze) w stanie wygrać z Tuskiem, to może możemy wygrać z HGW lub ze Zdanowską. Ba, mamy podobno w Warszawie jednego 'postępowego' burmistrza? Przestrzenie eksperymentu mogą dotyczyć działań umocowanych przestrzennie, bądź nie. Mogą to być rodzaje 'NGOsów specjalnego przeznaczenia', może to być specjalna ustawa o 'przestrzeniach poza-kapitalistycznych eksperymentów', możemy spróbować stworzyć formułę lepiej chroniącą skłoty (jak chroni się wyjątkowo cenne elementy kultury), powinny to być działania wpierania FabLabów czy innych przestrzeni 'przygody wytwarzania i produkcji'. Musimy też eksperymentować z 'inną edukacją'. Wszystkie te przestrzeni i struktury musiałyby spełniać tylko jeden warunek - podejmować próby najpierw zdefiniowania a potem implementacji (na małą skale) nie-kapitalizmu.
Moja robocza propozycja wymaga przyjęcia jednego tylko warunku wstępnego - historia się nie skończyła a kapitalizm nie jest najlepszym i ostatecznym z ustrojów. Ja wiem, że w kraju zmiażdżonym przez monoteizm przyjęcie 'hipotezy pluralistycznej' może być trudne. Ale chyba nie niemożliwe? Wszak główno-nurtowa narracja pełna jest sloganów o kreatywności, innowacyjności i otwartości - ja tylko proszę, by władza pozwoliła nam wziąć te slogany poważnie.