Ponieważ zostałem nazwany 'lewicowym jungerystą', bez wstydu znów sięgnę po pojęcie 'totalnej mobilizacji', umiejscowię je jednak (jako narzędzie) gdzieś pomiędzy znaczeniem potocznym a tym, jakie nadał mu Ernst Junger by o owej lewicowej wizji polityki miejskiej podyskutować. Ale zanim do tego przejdę, trochę więcej o kontekście.
Po debacie spędziliśmy jakiś czas dyskutując scenariusz jaki przyjmują zarządzający polskimi miastami - że kryzys potrwa jeszcze 2-3 lata, a potem wszystko wróci do normy. Oczywistym pytaniem jest - a co jeśli nie? Jeśli kryzys potrwa jeszcze 10 albo i więcej lat i jeśli w tym czasie globalny układ sił się zmieni i Europa zostanie trwale gospodarczo zmarginalizowana? Załóżmy, że nie mamy wpływu na całą EU, a nawet, że w skali kraju wciąż rządzą neoliberałowie z PO-PiS-SLD-PSL-RP? Nie ma przecież w Polsce takiego ugrupowania politycznego, które w poważny sposób odrzucałoby neoliberalny konsensus. Załóżmy jednak, że udaje się wygrać wybory na szczeblu lokalnym - jakie pole manewru będzie miała lewicowa prezydentka Warszawy? Albo jakiegoś mniejszego miasta - powiedzmy Sosnowca, Dąbrowy Górniczej czy Częstochowy (gdzie obecnie prezydentem jest umiarkowany centro-prawicowiec z SLD)?
Intelektualną ramą, która może umożliwić pojawienie się 'alternatywnych' idei zarządzania miastami wydaje się (rozważana przeze mnie jako główny temat kolejnych wpisów) idea autonomii. Źródeł takiego myślenia należy szukać przede wszystkim w myśli anarchistycznej (ale można też wśród myślicieli klasycznej, konserwatywnej prawicy), natomiast w warunkach polskich swego rodzaju praktyką autonomicznego działania (oprócz oczywiście skłotów) są działające w wielu miastach lokalne stowarzyszenia mieszczańskie, angażujące się w problemy na poziomie dzielnicy (i mniejszym). Co ciekawe (i bardzo ważne) polski Kongres Ruchów Miejskich NIE jest organizacją skupiającą jedynie takie organizacje - wręcz przeciwnie, większość organizacji/grup skupionych w KRM działa na poziomie miast. W bardzo ciekawym tekście 'Visions of Autonomy: The New Left and the Neighborhood Government Movement of the 1970s' opublikowanym w Journal of Urban History w maju 2012, Benjamin Looker analizuje ewolucję (mającego wyraźnie lewicowe korzenie i silne związki z ruchem feministycznym) amerykańskiego ruchu na rzecz samorządnych dzielnic (w połowie lat 70tych przyjął on instytucjonalną formę jako Alliance for Neighborhood Government), który w pewnym momencie zaczął być postrzegany jako organizacja faszystowska, a na pewno mocno konserwatywna, wymierzona przeciwko mniejszościom etnicznym (w tym czasie mniejszości etniczne, a szczególnie Afro-Amerykanie licznie wygrywali wybory lokalne i zaczęli się liczyć we władzach miejskich). Posmak był podobny jak w RPA gdy po zniesieniu apartheidu biała mniejszość (a w zasadzie rasistowska mniejszość białej mniejszości - na przykład grupa Afrikaner Weerstandsbeweging w 2010) zaczęła mówić o swoim własnym państewku. Moment w którym progresywne myślenie o autonomii zmutowało w konserwatywny komunitarianizm intelektualnie może być łatwo zdefiniowany - stało się to wtedy, gdy autonomia stała się tożsama z miejscem. Tu możemy już spokojnie nawiązać do Carla Schmitta i jego idei, szczególnie tych z fazy powojennej, wyrażonych w książce The Nomos of the Earth in the International Law of the Jus Publicum Europaeum. Co ciekawe, niepomny na doświadczenia ANG, pisząc o nowej, postępowej polityce Saul Newman w tekście Postanarchism and space: Revolutionary fantasies and autonomous zones odwołuje się do 'lewicowego' zastosowania myśli Carla Schmitta przez Chantal Mouffe, ale w przeciwieństwie do jej przywiązania do idei państwa jako ramy dla agonistycznej demokracji, Newman proponuje politykę opartą o autonomiczne wspólnoty, kwestionujące czy wręcz odrzucające państwo i jego struktury. Niebezpieczeństwo 'myślenia Schmittem' polega - moim zdanie - na jego XIXwiecznej, 'płaskiej' wyobraźni. Dla Schmitta Ziemia jest dwuwymiarowa (stąd na przykład przeciwstawienie wojny prowadzonej na lądzie tej prowadzonej z powietrza - i odrzucenie tej drugiej), stąd agonism musi sprowadzić się do rozdzielenia terytorialnego - my tu, wy tam a między nami mur.
Problem z lokalną autonomią, jak pokazuje przykład ewolucji ANG, ale również przykłady oddawania kontroli nad danym terytorium 'lokalnej wspólnocie', choćby opisane w Planecie Slamsów przykłady wyzysku w 'samo-zarządzających się wspólnotach', polega na tym, że jest to odrzucenie pluralizmu miasta na rzecz przed-miejskiego rozumienia wspólnoty jako homogenicznej całości. Tekst Saula Newmana jest dziwnie ślepy na to niebezpieczeństwo, dziwnie, ponieważ dostrzega on niebezpieczeństwo całościowej, totalizującej narracji, jednak najwyraźniej oślepia go bezkrytyczny stosunek do postmodernistycznych guru (gdy czytam zdanie rozpoczynające się od: “We know from Lacan that...” odechciewa mi się czytać dalej). Tu zresztą pojawia się znacznie poważniejszy problem - totalitarnego wymiaru demokracji. Demokracja (bez znaczenia, czy przedstawicielska czy bezpośrednia) opiera się na przemocy większości nad mniejszością. Zagonionym do kąta przedstawicielom środowisk liberalno-lewicowych w Polsce nie muszę wyjaśniać jak działa ten mechanizm. Co ważniejsze, demokracja ma zawsze wymiar cząstkowy - znane są powszechnie mechanizmy manipulacji granicami okręgów wyborczych w taki sposób by określona partia miała większe szanse wygranej, nawet przy mniejszym poparciu. Poszukiwania alternatywnych rozwiązań - na przykład te z okolic demokracji konsensualnej - mogą usprawniać demokrację przedstawicielską (system proporcjonalny, blokujący powstanie silnej większości) bądź być mutacjami demokracji bezpośredniej; ale ich słabością (?) jest niższa efektywność (choć oczywiście pytanie czym owa efektywność powinna być mierzona...) oraz wspomniana wcześniej fragmentaryczność - skłonność do grupowania się podobnie myślących i wykluczania Innych. Agonism odtwarza bardzo mocne granice. Zaletą demokracji konsensualnej jest mobilizacja i polityzacja społeczeństwa. Dlaczego jest to zaletą i co to wszystko ma wspólnego z lewicową polityką miejską? Zanim o tym, krótko o 'innej demokracji' i o 'przestrzennym schmittianizmie'.
Miejska ontologia, której projekt starałem się zarysować w 'Dziurach w Całym' opiera się na przekonaniu, że osoba ludzka nie powinna być traktowana jako nierozerwalna całość. Że - do pewnego stopnia oczywiście - kontekst warunkuje kim jesteśmy i jak się zachowujemy. Że tak jak istnieją 'struktury grzechu', które z 'porządnego' człowieka są w stanie zrobić świnie (nic do świń nie mam), tak i mogą istnieć 'struktury dobra', które słabemu człowiekowi pomagają być dobrym. Ta wielowymiarowość osoby ludzkiej powoduje, że praktycznie zawsze jesteśmy w stanie znaleźć taką perspektywę, w której ludzie coś ze sobą pozytywnego będą dzielić, albo odwrotnie - jesteśmy w stanie z każdym znaleźć pole sporu. Mówiąc wprost - jesteśmy oddzieleni pustką i mamy trzy możliwości - albo budujemy most by rozmawiać, albo by walczyć, albo... nie budujemy mostu wcale. Prawo do braku relacji na określonej płaszczyźnie nie oznacza, że na innej nie możemy współpracować. Ja mam sporo ludzi, z którymi lubię pracować, ale wcale nie chcę się z nimi spotykać prywatnie. I odwrotnie. Ta wielowymiarowość i istnienie pustek powoduje, że możemy mówić o narracji która jest totalna, ale nie jest totalitarna.
Zdobycie władzy w mieście może się przydarzyć (niemal) każdemu. W sytuacji mocnego kryzysu (a zakładam - że on polskie miasta w perspektywie 3-5 lata czeka), niemal 'przypadkiem' władza może trafić w ręce 'radykałów'. Może się zdarzyć, że to będą radykałowie 'z naszego obozu'. Ja nie mam nic przeciwko 'autorytarnemu impulsowi' (powoływałem się często na przykłady burmistrzów miast południowo-amerykańskich, szczególnie na Jaimego Lernera), uważam, że nadal 'klasycznie umocowana' władza w mieście ma sporo narzędzi, które może użyć, by miasto zmienić na lepsze. Jak jednak (bardzo miło z jej strony, że nawiązała do mojej ostatniej książki, mówiąc o 'porowatej władzy') słusznie w piątek mówiła Joanna, ważne jest jak zostanie zaprojektowany cały system zarządzania miastem. Władza sprawowana z wysokości ratusza nie będzie w stanie poradzić sobie z wyzwaniem kryzysu - potrzeba szerokiego poparcia i zaangażowania społecznego, 'totalnej mobilizacji' mieszkańców miast.
Kryzys, który dotyka i będzie dotykał (nie tylko) polskie miasta jest kryzysem finansów. Polskie miasta są zadłużone (szczególnie te, które szaleńczo zainwestowały w symboliczne obiekty, które są i będą dziurami wysysającymi pieniądze z miejskich kas), lecz ich największy problem polega na tym, że to w ich gestii znajduje się mnóstwo wydatków stałych, to gminy zajmują się na przykład finansowaniem oświaty czy opieki społecznej i choć oczywiście dostają na ten cel pieniądze z budżetu centralnego, to pole manewru miast w kwestiach finansowych nie jest wcale tak duże, jak byśmy chcieli. Miasta posiadają jednak wciąż (mimo trwającej obsesyjnej prywatyzacji) duże zasoby infrastrukturalne - tereny miejskie (parki, place, ulice etc.), budynki komunalne, część (coraz mniejszą) infrastruktury technicznej. Neoliberalny dogmat głosi, że to co wspólne/miejskie powinno zostać sprzedane. Problem w tym, że w ten sposób coraz większe fragmenty miasta stają się elementami kapitalizmu finansowego, stają się częścią tego co globalne, a to co lokalne, traci nad tymi fragmentami kontrolę. Służą generowaniu zysków, a nie zaspokajaniu potrzeb i rozwiązywaniu problemów. Jak słusznie pisze wspomniany w poprzedniej notce Erik Swyngedouw w tekście The Communist Hypothesis and Revolutionary Capitalisms: Exploring the Idea of Communist Geographies for the Twenty-first Century:
"Financialization (see the dotcom bubble) and direct dispossession (through violent regimes of establishing private property rights) have become the key tropes through which the common intellect of affective labour becomes incorporatedand reproduced within the circulation of capital."
Ale nie tylko 'common intellect' lecz _wszystko_ staje się częścią neoliberalej maszyny finansowego zniewolenia.
Jeśli tak, to lewicowa polityka miejska powinna zmierzać do tego, by uspołeczniać, by wytwarzać 'dobro wspólne', by wyłączać coraz większe fragmenty miasta z cyrkulacji kapitału. Park jako miejski ogród owocowo-warzywny jest najprostszym i najbardziej 'hipsterskim' przykładem w jakim kierunku powinno to zmierzać. Podstawowa logika 'lewicowego miasta' to nie generowanie zysku (miastom zresztą nie wolno stać się przedsiębiorstwami - miasta nie 'generują zysku' jako takiego) czy 'bilansowanie budżetu' (zbilansowany budżet jest oczywiście koniecznością - zaniedbanie tego spowoduje interwencje rządu i koniec 'lewicowego eksperymentu') lecz zaspokajanie potrzeb i rozwiązywanie problemów mieszkańców. A to jest możliwe i powinno być realizowane _poza_ ekonomią opartą na pieniądzu. Na przykład - jeśli dobrze rozumiem - problemy z udostępnianiem nieużytkowanych nieruchomości (których status własnościowy jest niejasny) biorą się między innymi z tego, ze nie mogą one być przez gminę wynajmowane na preferencyjnych warunkach. To musi być cena dyktowana przez rynek, albo... wynajem musi być bezpłatny. Jeśli tak, to jest argument wzmacniający moją tezę - miasto wcale nie musi czerpać zysku (który przeznaczałoby na rozwiązanie innych problemów?) z nieruchomości, może przy pomocy tej nieruchomości rozwiązywać problemy i zaspokajać potrzeby. Wspominane wielokrotnie rozwiązania z Kurytyby - owce zamiast kosiarek czy bony na komunikację miejską w zamian za zebrane odpady pokazują proste przykłady takiego wyłączonego z globalnego obiegu pieniądza systemu. To jest owo 'zabrudzanie pieniądza', o którym pisałem w 'Dziurach...'.
Taka wizja miasta zakłada jednak bardzo mocne poparcie i współdziałanie mieszkańców. Nie pojedynczych, często kierującymi się egoistycznym interesem wspólnot lokalnych, lecz całego miasta - a często aglomeracji (proponowana 'Karta Warszawiaka' na zniżkowe korzystanie z komunikacji miejskiej uderzy w najbardziej potrzebujących, tych, którzy nie mieszkają w Warszawie, lecz tuż poza jej granicami - na przykład dlatego, że ich na mieszkanie w Warszawie nie stać). Totalna mobilizacja zakłada ich lepsze/pełniejsze włączenie w życie i funkcjonowanie miasta. Mechanizmem, który na to pozwala jest re-industrializacji o której mówiłem dla Bęc! Zmiany a ostatnio dla Kontaktu.
Fundamentem mojej 'lewicowej wrażliwości' jest przekonanie, że każdy powinien znaleźć swoje szczęśliwe miejsce w społeczeństwie. Nie wszyscy muszą być fizykami teoretycznymi, można być też fryzjerem czy sprzedawać w sklepie i mieć dobre, pełne i szczęśliwe życie. Myślę, że taka wizja mogłaby być też fundamentem lewicowego miasta, miasta, w którym każda działalność ma sens, jak pisał Ernst Junger: „Każdy ruch ręką, choćby czyszczenie stajni z gnojówki, ma swoją rangę, o ile nie odczuwa się go jako abstrakcyjnej pracy, ale dokonuje się w obrębie większego i sensownego ładu”.