W najnowszym Notesie na 6 Tygodni, Agnieszka Ziółkowska, miejska aktywistka z Poznania (Warszawy?) polemizuje z moim tekstem dotyczącym końca polskich ruchów miejskich. Agnieszka pisze:
"Działanie w mieście, w przestrzeni publicznej, która ze swej natury jest przestrzenią dyskursywną, z definicji jest działaniem politycznym. Krzysztof Nawratek, analizując rozpad naszego stowarzyszenia, a tym samym wieszcząc koniec ruchów miejskich w całej Polsce, stwierdził, jakoby ruchy miejskie w polskim wydaniu były „z zasady nie tylko a-polityczne, ale wręcz anty-polityczne” (dziwi taka diagnoza w ustach autora Miasta jako idei politycznej). Jakby formułowanie diagnoz dotyczących bolączek miasta, czasem oprotestowanie narzuconej odgórnie polityki, uczestniczenie w obradach komisji Rady Miasta, zgłaszanie poprawek, opracowywanie pomysłów na rozwiązanie miejskich problemów nie było kwintesencją polityczności."
Mam do tej wypowiedzi dwa zastrzeżenia - po pierwsze, Agnieszka najwyraźniej nie doczytała jak definiuję ową a- a wręcz anty-polityczność, pisałem "[Ruchy miejskie] Milcząco zakładają, że istnieje jakiś ideał miasta, jakaś cudowna homeostaza, uzyskiwana w drodze racjonalnych negocjacji - ale nie tylko negocjacji pomiędzy mieszkańcami (stąd możliwy byłby skok w polityczność), ale negocjacji oświecanych światłem prawdy o owym "idealnym mieście"."). Moja krytyka nie dotyczyła bynajmniej faktu 'protestowania' czy 'opracowywania pomysłów', lecz tego, że ruchy miejskie rościły (roszczą?) sobie prawo do posiadania (albo do możliwości osiągnięcia) absolutnej prawdy. To jest anty-polityczne, zamyka bowiem w istocie jakikolwiek spór. Po drugie, mówiąc, że 'przestrzeń publiczna jest przestrzenią dyskursywną' albo, że 'miasto jest polityczne' nie mówi się przecież nic, pozostając na poziomie bezużytecznych ogólników. Zrozumieć czym jest 'Miasto jako idea Polityczna' zamieszkiwane przez obywateli plug-in, można jedynie w kontekście nie-homogenicznego podmiotu. W 'Mieście...' pisałem o obywatelach plug-in, którzy w różny sposób się w miasto wpinają, w 'Dziurach...' rozwinąłem idee granicy-instytucji, która owo wpinanie umożliwia. To wszystko jednak jest możliwe jedynie, gdy widzi się człowieka nie jako integralną całość, lecz jako wielowymiarowy konstrukt, jako 'zbiorową podmiotowość'. To pozwala wyjść poza dychotomię Polis-Urbs, a przede wszystkim umożliwia ucieczkę z pułapki modernistycznej urawniłowki, nie popadając w post-modernistyczny błąd uwielbienia fragmentu. Co ciekawe, ta konstrukcja jest prostym wyciągnięciem konsekwencji z 'narracji konkretnej' Lecha Merglera - konsekwencji, z którymi on sam najwyraźniej nie do końca się zgadza. Widać to w generalnym poparciu poznańskich (i nie tylko) miejskich aktywistów dla klasistowskiego tekstu Filipa Springera (pisałem o tym poprzednio) - pojawiają się połajanki tych wstrętnych konsumentów i wezwania do bojkotu konsumenckiego, a więc w istocie do budowania 'wspólnoty świadomych'. W tym kontekście oczywiście ciekawym jest pytanie, kim tak naprawdę są owi 'mieszkańcy' - a jeszcze bardziej, kim NIE są - o których wciąż opowiada Agnieszka czy inni aktywiści. To napięcie, z którym ruchy miejskie - a szczególnie My Poznaniacy - najwyraźniej nie mogą (nie mogły) sobie poradzić, pomiędzy próbą myślenia Polis w realiach Urbs doskonale ilustruje kolejny fragment z wywiadu z Ziółkowską: "Najważniejsze jest jednak to, że udało nam się przejść od problemów partykularnych problemów „własnego podwórka” do ogólnomiejskiego poziomu. Kluczowy był tu moment wyborów samorządowych. Nawratek pisze, że startując w wyborach, odważyliśmy się zakwestionować swoją apolityczną niewinność. Kompletnie się z tym nie zgadzam. To było świadome wzięcie odpowiedzialności za głoszone poglądy: uważaliśmy, że mamy pomysł na fajne miasto i chcieliśmy go zrealizować, a przynajmniej pokazać, że jesteśmy na to gotowi. Chodziło o to, żeby pokazać, że nie tylko chcemy krytykować władze miasta czy w nieskończoność dyskutować o mieście, ale jesteśmy gotowi wziąć za nie odpowiedzialność." Przejście od logiki fragmentu do logiki całości jest polityczne, ponieważ - jeśli nie chce się popaść w totalitaryzm - zawsze będzie owocowało niemożliwymi do przezwyciężenia sprzecznościami. W wypowiedzi Agnieszki nie widać, by była tego świadoma, wciąż raczej mówi o 'pomyśle na fajne miasto' (zwracam uwagę na liczbę pojedyncza), zachowując niewinność/naiwność miejskiej aktywistki. W dalszej części mówi o konsekwencjach wyborów dla My-P, które sprowadziły się do przejścia na pozycje z jednej strony 'biura interwencji' a z drugiej think tanku podrzucającego władzom pomysły na miasto.
Nie chciałbym jednak, by to co piszę było odebrane jako pochwała cynicznej, schmittianskiej polityczności opartej na napięciu pomiędzy przyjacielem a wrogiem. Tu w odsieczy przychodzi perspektywa Urbs, która pokazuje, że choć sam fakt decyzji oraz wybudowania tramwaju jest bez wątpienia polityczny w schmittianskim sensie, to już użytkowanie tego tramwaju - niekoniecznie. Jeśli w Polis przestrzeń publiczna była 'przestrzenią dyskursywną', to w Urbs staje się również techniczną infrastrukturą. Pisałem o tym więcej w poprzedniej notce, pokazując w jaki sposób można przezwyciężać politykę opartą na tożsamościowych podziałach, czyli jak działać w kierunku polityki inkluzywnej.
Nie znaczy to oczywiście, że musimy wciąż wybierać albo Polis albo Urbs, wręcz przeciwnie, idea 'inkluzywnej opowieści' jaką zarysowałem w 'Dziurach...' pozwala zachować indywidualne i grupowe tożsamości, pozwala myśleć 'fragmenty Polis', których nieprzezwyciężalne sprzeczności nie są rozwiązywane ani w konflikcie ani w podziale, lecz w swego rodzaju 'zakryciu'. Poglądy i interesy nie opisują człowieka w całości - na tym przecież polega błąd marksistów i 'problem z Kansas' (a w PL do pewnego stopnia problem z PiS), gdy biedni wbrew swym interesom popierają rozwiązania sprzyjające bogatym. Okazuje się bowiem, że istnieje taka narracja, która stawia obok siebie dwu fundamentalistycznych chrześcijan, nie patrząc im w portfele (na drugim biegunie jest Twój Ruch, który jest przede wszystkim antyklerykalny, stawiając w jednym szeregu gospodarczych liberałów i ludzi znacznie bardziej społecznie wrażliwych). Można się na to oburzać, a można z tego wyciągnąć wnioski, które podważą nasze dotychczasowe przekonania.
Horyzont inkluzywnej polityki to nadzieja wypracowania takiej narracji, w których zmieszczą się wszyscy mieszkańcy w stopniu umożliwiającym im poczucie i praktykę przynależności. Idea 'inkluzywnej opowieści' jest jednak również ideą respektującą skalę i przestrzeń (również dlatego NIE sieci i NIE asamblaże), pozwala bowiem istnieć 'opowieściom w opowieściach'. Dopiero z takiej perspektywy 'Miasto jako idea Polityczna' jest projektem uniwersalistycznego inkluzywnego pluralizmu, przestrzenie publiczne są przestrzeniami dyskursu równocześnie będąc techniczną infrastrukturą, która ma fundamentalne znaczenie jako rama tworząca funkcjonalne wspólnoty. To jest również modus operandi tego jak piszę i jak należy czytać moje teksty - powtórzę słowa Grahama Harmana: "You can actually do more justice to an author if instead of trying to find mistakes, you exaggerate it to the point where they've achieved total victory." Ale oczywiście takie czytanie zakłada chęć wejścia w dyskusję, a dyskusja zakłada minimalny poziom wzajemnego szacunku. Niestety, również ci, którzy dziś w Polsce uważają się za lewicę, są przesiąknięci schmittiańskimi ideami konfliktu i wrogości i jedyne czego produkują naprawdę dużo, jest nienawiść. Ich tożsamość, którą z takim uporem pielęgnują jest zbudowana na resentymencie, a sposób dyskusji jest dokładnym przeciwieństwem rady Harmana - to czepianie się słów i fragmentów, ignorowanie kontekstu, interpretowanie niejasności zawsze przeciw autorowi. Potraktujcie to jako deklarację respektowania waszej przestrzeni i waszej skali - szanuje was i nie walczę z wami, po prostu coraz częściej przestaję was zauważać.