"W rzeczywistości Lenin twierdzi, że pytanie o organizacje jest mniej ważne, niż te dotyczące programu i taktyki" Antonio Negri
Thomas Pikkety w najważniejszej (jak twierdzą niektórzy) książce ekonomicznej ostatnich lat argumentuje za wprowadzeniem globalnych podatków od dochodów oraz od bogactwa - dla ludzi których dochody przekraczają pięćset tysięcy dolarów rocznie, a majątek przekracza milion dolarów. Podatek od dochodu powinien - jego zdaniem - wynosić ponad 80%, a podatek od bogactwa (w zależności od wielkości tego bogactwa) 1% lub 2%. Pamiętam, jak kiedyś dawno na swoim starym blogu argumentowałem za podatkami w wysokości 90% i jak większość to strasznie oburzało. Z etycznej i społecznej perspektywy, pomysł Pikkety'ego jest jednak oczywiście słuszny, Pikkety dowodzi również jego niezbędności dla prawidłowego funkcjonowania gospodarki - i ja mu wierzę. Problem polega jednak, z czego wszyscy zdają sobie sprawę - na niemożliwości wprowadzenie takich rozwiązań w skali globalnej. Wracamy więc do starego pytania - czy możliwy jest nie-neoliberalizm (pozostańmy na razie w takiej negatywnej formule, zamiast używać strasznych słów takich jak 'socjalizm' czy - bogini broń - 'komunizm') w jednym państwie? A nawet (w świetle zbliżających się wyborów samorządowych w Polsce) w jednym mieście? Czy Joanna Erbel, gdy zostanie prezydentką Warszawy, będzie mogła rzeczywiście coś zmienić, czy - jak argumentują niektórzy nasi przyjaciele z radykalnej lewicy - będzie ubezwłasnowolniona globalnym systemem, który nie pozwala na żadne eksperymenty? To, że wszyscy jesteśmy przez wielki kapitał szantażowani jest oczywiste - 'bądźcie grzeczni, bo pójdziemy sobie gdzie indziej', pytanie brzmi - czy ten szantaż musi być skuteczny?
Na poziomie państwa najprawdopodobniej nie - przykład Chin (przy wszystkich oczywistych zastrzeżeniach) pokazuje, że zamiast się zadłużać (co zrobiła na przykład PRL), można pozwolić kapitałowi działać na własnym terytorium, trzymając jednak 'palec na cynglu'. Chiny w każdej chwili mogą znacjonalizować wszystko co się w Chinach znajduje, a niewymienialność Juana daje temu państwu trochę łagodniejsze narzędzie by nie dać się globalnemu kapitałowi (tak do końca) szantażować. Przykład chiński jest o tyle ważny, że pokazuje - mimo wszystko - ważność polityki i jej dominację nad ekonomią. To polityka i państwo tworzą warunki, w jakich działa gospodarka. Jak pisał Polanyi: "Droga do wolnego rynku została otwarta i utrzymywana przez olbrzymi wzrost i ciągłe zaangażowanie centralnie zarządzanego i kontrolowanego interwencjonizmu". Nawet działania rządu Orbana na Węgrzech również - przy pełnej świadomości, że usiłuje on budować 'narodowy neoliberalizm', na dodatek najwyraźniej pod protektoratem rosyjskich oligarchów, nie jest to więc model którego byłbym zwolennikiem - pokazują częściową skuteczność tego typu działań.
Tu dygresja - pieniądze dają władzę. To jest oczywiste i fakt, że nawet w 'ojczyźnie światowej demokracji", możemy raczej mówić o rządach oligarchii, niż o prawdziwej demokracji, tylko ten fakt potwierdza. Jednakże, ta zależność nie jest wcale bezpośrednia - szczególnie w dzisiejszym globalnym świecie, łatwo możemy sobie wyobrazić model, w którym bogacze tego świata zostają 'zaduszeni', bo 99% zaczyna funkcjonować w sieci wymiany produktów i usług tworzonych etycznie i z poszanowaniem praw i zysków pracowników - czyli w rodzaju światowej eko-spółdzielni. Wszystkie pieniądze w bankach świata są bezużyteczne, jeśli nie można ich użyć. Sednem neoliberalizmu, jest zniesienie wszelkich zabezpieczeń przez swobodnym przepływem globalnego kapitału - po to, byśmy nie mogli się ukryć na chronionym terytorium, w przepisie broniącym standardu życia czy poszanowanie kulturowych wartości. Dlatego najpierw ACTA a dziś TTIP są tak groźne. Dlatego marzący o 'prawdziwym kapitalizmie' wyznawcy i wyborcy Krula są typowymi 'pożytecznymi głupcami', którzy sami budują sobie drogę do niewoli.
Czy można więc z kapitałem wygrać?
Czy istnieje jakakolwiek szansa, by oprzeć się temu szantażowi globalnego kapitalizmu na poziomie miasta?
W najnowszym numerze Environment and Planning D: Society and Space jest zamieszczony bardzo interesujący artykuł 'The right to infrastructure: a prototype for open source urbanism'. Kilka wątków tego tekstu wydaje mi się interesujących w kontekście tej notki. Po pierwsze, Alberto Corsin Jimenez używa pojęcia 'prototyp', które można przecież przyjąć do opisu miasta jako takiego. Pisałem o tym w 'Miasto jako idea polityczna', ale nie jest to żadna wiedza tajemna - miasto jest zawsze niedokończonym projektem, zawsze jest w wersji beta. Miasto jako prototyp z jednej więc strony wprowadza ciągłe poczucie niepewności (co znów nie jest niczym niezwykłym), z drugiej znosi z autorki/autorek 'projektu' częściową odpowiedzialność. "Nie działa? Wciąż przecież jesteśmy w fazie testów...". Jimenez tworzy bardzo interesującą teoretyczną konstrukcję, pisząc, że prototyp to "więcej niż wiele, ale mniej niż jedno" - tworzony jest bowiem przez wszystkich, którzy chcą, a co ważniejsze prototyp może otwiera wciąż nowe ścieżki rozwoju ("więcej niż wiele"), lecz nigdy nie staje się skończonym produktem ('beta wersja' - "mniej niż jedno"). Ta otwartość prototypu wiąże się z operowaniem w swego rodzaju 'szarej strefie' - na poziomie miasta czy dzielnicy mamy do czynienia z działaniami, które albo są wprost nielegalne, lecz są tolerowane przez władze (Jimenez wspomina o powstających w Madrycie ogrodach organizowanych i zarządzanych wspólnie - co jest w tym mieście nielegalne), albo istnieją na pograniczu legalności - jak wiele skłotów czy efemerycznych interwencji miejskich. Jakiekolwiek eksperymentowanie odbywa się właśnie w tej epistemologicznej szarej strefie - musimy zakładać nieoczekiwany wynik, by rzeczywiście móc mówić o eksperymencie. Mechanizm tworzenia strefy eksperymentu opiera się więc na 'naturalnej' wolności, którą posiadają miejscy aktorzy (zarówno pojedynczy ludzie jak i organizacje) oraz na powstawaniu swego rodzaju 'błony ochronnej' (czyli zaproponowanej w 'Dziurach..." granicy/instytucji), która wyłącza - do pewnego stopnia i na jakiś czas - dane terytorium czy dane działania - z tego co legalne, przewidywalne i 'normalne'. Stworzenie enklawy nie jest jednak wystarczającą przesłanką by można było mówić o rzeczywiście istniejącym polu eksperymentu.
Można zadać pytanie - jaka jest różnica pomiędzy Majdanem a Occupy? Dlaczego Tahrir Square obalił (przynajmniej na chwilę) tyranię, a miliony oburzonych na ulicach i placach Hiszpanii - nie? Myślę (i wiem, że to straszne uproszczenie), że istniały dwie podstawowe różnice - Majdan i Tahrir miały (wypracowały) klarowny przekaz i polityczny cel - obalić tyrana. Ten 'liberalno demokratyczny' cel znacznie łatwiej powoduje rezonans mediów niż cel, który podważałby fundamenty naszego liberalno-demokratycznego świata, cel, którego bali się sformułować sami protestujący. Drugą różnicą jest kontekst - słabość lub siła 'wroga'. Mubarak czy Janukowycz byli słabi - neoliberalny kapitalizm ma się wciąż bardzo dobrze. Istnieje jeszcze jeden powód - związany częściowo z dwoma wymienionymi - strach przed organizacją, mit 'kłącza' czy 'emergencji'. Jak słusznie pisze Moises Naim: "W ostatnich latach byliśmy świadkami ulicznych demonstracji, organizowanych bez planu co ma się stać potem i w jaki sposób włączyć protestujących w procesy polityczne. Jest to najnowszy przykład iluzji, że może istnieć demokracja bez partii politycznych." Oczywiście doceniam ambicje tworzenia 'nowych' struktur demokratycznych, ale jak na razie, jedynie Syriza podjęła ryzyko, by to rzeczywiście zrobić i włączyć się w istniejące pole demokratycznej polityki.
Owo podjęcie ryzyka tworzenia i wypróbowania 'wersji beta', prototypu, 'Partyzanta' czy 'Przestrzeni Taubesa", tego punktu w którym styka się to co regularne z tym co 'wolne', dzikie, nieujarzmione, jest najważniejszym obecnie programem politycznym, jest wyzwaniem i szansą zbudowania 'przestrzeni eksperymentu', która będzie budowała po-kapitalistyczną rzeczywistość. Tak jak w Lublinie, tworząc Autonomiczne Centrum Społeczne Cicha4 jedna osoba wzięła na siebie ryzyko stania się taką 'granicą/instytucją', tak w każdym mieście w którym będzie rządzić lewica muszą powstawać granice/instytucje otwierające i wspomagające 'przestrzenie eksperymentu', przestrzenie wolności. Prawdziwym sensem każdej władzy jest sprawczość, jest "władza do...", a nie "władza nad...", jest wspieranie emancypacji i wolności. Prawdziwa, 'doskonała' (w sensie etycznym) władza to taka, która się sama znosi. Nigdy jednak nie zniesie się do końca, zawsze pozostaje owa przestrzeń pomiędzy tym co już znane i oswojone a tym co dzikie, nieznane i wolne. Granica/instytucja jest ulokowana właśnie w tym miejscu. Ulokowana jest tam by chronić wolność przed zakusami kapitału (i autorytarnej władzy z kapitałem związanej), ale również by wolność wspierać i inicjować. Lewicowe (czy po prostu nie-neoliberalne) władze miasta działać więc muszą przynajmniej w dwu skalach (które w rzeczywistości rozszczepiają się na wiele) - w skali miasta jako podmiotu polityczno-gospodarczego, oraz w skali 'aktywności kapilarnych' - lokalnych inicjatyw w skali dzielnicy czy pojedynczego budynku.
Szantażowi kapitału można się opierać, można chronić i rozbudowywać przestrzenie, które będą mu się wymykać, które będą tworzyć sieci zależności budujące lepszy świat. Ten lepszy świat (przynajmniej trochę lepszy), zachowujący - przynajmniej częściową - niezależność od globalnego kapitału można (i trzeba!) budować w skali miasta. Dlatego o władzę w mieście warto walczyć, dlatego w Warszawie warto głosować na Joannę.