Pojawiło się ostatnio szereg artykułów (na przykład niemal cały blog tekstów na portalu Kultury Liberalnej), które w mocno protekcjonalny sposób dezawuują miejskich aktywistów, którzy zdecydowali się wystartować w zbliżających się wyborach samorządowych. Z drugiej jednak strony, media głównego nurtu - szczególnie Gazeta Wyborcza, ale również do pewnego stopnia Polityka, Wprost i kilka stacji radiowych - o zbliżającej się "miejskiej rewolucji" piszą i mówią z nieukrywaną fascynacją, ledwo skrywając wsparcie. Kto więc boi się miejskich aktywistów i dlaczego?
Wydaje się, że diagnoza Śpiewaka jest - co najmniej częściowo - poprawna. Jest spora grupa "bezpartyjnych ekspertów", którym bardzo odpowiada sytuacja w której znajdują się polskie miasta - mogą oni stanowić "konstruktywną opozycję", używającą języka podobnego do tego, który wypracowali przez ostatnie lata miejscy aktywiści, nie stanowią jednak dla rządzących miastami grup żadnego zagrożenia, a wręcz przeciwnie - są wsparciem i dostarczają (a przynajmniej próbują dostarczać) intelektualnej i eksperckiej legitymizacji. To właśnie oni moją powody by obawiać się autorów Anty-bezradnika przestrzennego i innych, których wiedza o mieście, demokratyczna z genezy i funkcji, została wypracowana "w walce" ze skostniałymi strukturami miejskiej władzy.
Jeśli jednak krytykuje się ów BBWR, to czy krytyka ta obejmuje również łódzkich aktywistów, którzy stali się częścią miejskiej administracji i zmieniają Łódź w miasto o (chyba) najbardziej innowacyjnej polityce miejskiej w Polsce? A jeśli nie, (bo z mojego punktu widzenia łódzcy aktywiści-urzędnicy zasługują na wszelkie poparcie i wielki szacunek) to jak wyznaczyć granicę? Wydaje mi się, że jest to dość proste - granicę wyznacza moment wzięcia odpowiedzialności za miasto, za swoje słowa, poglądy i działania. Z jednej więc strony mamy ludzi, którzy na zlecenie miast przygotowują raporty, którzy burmistrzom i radnym doradzają, a z drugiej zaś tych, którzy w zarządzanie miastem chcą się zaangażować. Granica jest więc wyraźna - nie jest to jednak granica na poziomie polityki, lecz znajduje się znacznie głębiej, w miejscu gdzie decydujemy by działać a nie tylko myśleć, że działamy. Jeśli przejdziemy jednak do świata polityki, sytuacja stanie się bardziej skomplikowana.
Czy rzeczywiście miejscy aktywiści są realną alternatywą i czy to właśnie ich boją się rządzący polskimi miastami? Wątpię. Który z aktywistycznych kandydatów na prezydenta rzeczywiście liczy na wygraną? Który aktywistyczny komitet wyborczy liczy na przejęcie władzy w swoim mieście? Jeśli nawet takie komitety i kandydaci istnieją, to nie w największych polskich miastach. Nie jest to jednak zarzut (choć na pierwszy rzut oka tak może wyglądać), lecz diagnoza. Mało który bowiem kandydat partii głównego nurtu występujący przeciwko urzędującemu prezydentowi/prezydentce jest kandydatem na serio. Niektórzy posuwali się przecież do tego, że niedwuznacznie sugerowali objęcie stanowiska wice-prezydenta po przegranych przez siebie wyborach.
Zagrożeniem dla BBWR, o którym pisze Śpiewak nie są więc ani miejscy aktywiści, ani większość kandydatów głównego nurtu. Są nim raczej kandydaci PiSu, gdy rządzący są związani z PO (tam, gdzie rządzi PiS nic im nie grozi). Są nim również - wbrew temu co pisze Śpiewak - działacze KNP i - być może - Ruchu Narodowego (nie tyle ze względu na program - co widać tutaj - lecz na kulturową i społeczną antysystemowość niektórych działaczy). Oczywiście Śpiewak ma rację, sugerując, że prawica jest intelektualnie niezdolna do zaproponowania prawdziwej zmiany, wróćmy jednak do jego tekstu i zobaczmy o jakiej to konkretnie zmianie on pisze. No więc... nie mam pojęcia! Jedyny fragment, który jakiś program pozytywny sugeruje brzmi: "...wielkomiejski elektorat oczekuje sprawnego i zrównoważonego zarządzania miastem, poprawy jakości życia, a nie arogancji, kumoterstwa i zastępczych wojen o tęcze." Pod takim programem podpiszą się nie tylko działacze PO, PiS ale pewnie i - z zaciśniętymi zębami - SLD, PSL, KNP czy RN. Szczególnie te "zastępcze wojny o tęczę" brzmią jak z wypowiedzi Jarosława Gowina, który zadeklarował, że jeśli prawica wygra w Warszawie, tęcza po prostu zniknie. To jest chyba najbardziej przekonujący program skończenia z "zastępczymi wojnami o tęczę" jaki słyszałem... Na stronie Porozumienia Ruchów Miejskich też wiele więcej się o postulatach PRM nie dowiemy (wciąż czekamy na program).
Znacznie więcej konkretów, ba! bardzo poważny i rzeczywiście progresywny program przygotował natomiast sztab Joanny Erbel. Program spotkał się oczywiście z natychmiastową krytyką wychowanych w TINA mistrzów "niedasię", nie powinno to jednak nikogo dziwić, ponieważ - jak słusznie pisze Justyna Samolińska - odwraca on radykalnie perspektywę z której na miasto patrzy neoliberalna (to oczywiście jest już tylko pusty epitet) władza. Zamiast widzieć miasto jako niespecjalnie zadbaną pannę na wydaniu, a może nawet bardziej jako łowcę posagów, który swą biedę pokrywa kłamstwem, blichtrem i pozorem (fontanny, muzea, igrzyska etc.); Joanna Erbel szuka siły miasta przede wszystkim w nim samym i jego mieszkańcach. To nie jest program rozdawnictwa, jak twierdzą krytycy, to jest program mobilizacji. Dużo złej woli lub/i ignorancji trzeba, by tego nie dostrzec.
Jednak program to nie wszystko, co sprawia, że kandydatura Joanny jest ciekawa. PRM odżegnuje się od polityki partyjnej (partyjne = złe, samo BBWR Śpiewak nazywa "nową partią"), podczas gdy Joanna Erbel jest kandydatką Partii Zielonych. To powoduje, że jej kampania jest częścią większej całości, każdy zdobyty przez nią głos stanie się (potencjalnie) głosem oddanym na przyszłość nowej polityki - zarówno na szczeblu miejskim, jak i państwowym. To powoduje, że ten sam procent uzyskanych głosów dla Joanny (i do pewnego stopnia również dla Tomka Leśniaka w Krakowie) może być sukcesem, podczas gdy identyczne poparcie dla - na przykład - Macieja Wudarskiego w Poznaniu będzie klęską.
W owej bezpartyjności czy wręcz anty-partyjności PRM widziałbym również powód, dla którego "lepszy" BBWR (bo taki oczywiście też istnieje - wszak PRM nie jest całkowicie anty-systemowy, prawda?) tę grupę miejskich aktywistów popiera. W manifeście PRM nie mogę bowiem dostrzec radykalizmu, niczego, czego działacze PO nie mogliby wziąć na swoje sztandary. W Poznaniu kandydatem PO na prezydenta jest kandydat My Poznaniacy z poprzednich wyborów, co pokazuje potencjalną łatwość takich transferów. PRM jawi się (i znów - piszę to zanim pojawił się program, więc mam nadzieję, że będę mógł to odszczekać) jako trochę lepsza, trochę bardziej cywilizowana Platforma Obywatelska. Nie ma w tym oczywiście (piszę to szczerze - żadnego mrugania okiem) niczego złego - bardzo bym sobie życzył ewolucji PO w cywilizowaną chadecję - pytanie tylko, dlaczego w takim razie nie zadeklarować wprost, że jest się 'prawdziwą' Platformą, taką jaka powstawała gdy po Polsce jeździło jeszcze trzech tenorów? Szansa na zmianę w zakresie zgłoszonego przez Śpiewaka postulatu radykalnie by wzrosła, gdyby PRM po prostu z PO zawiązało koalicję. Rozumiem jednak, że szczególnie dziś, po aferze taśmowej jest to praktycznie niemożliwe. Jest w tym pewien dramat - i kolejny dowód na to, ze polityka to nie tylko wartości i programy, ale dynamika społecznych (również pokoleniowych) relacji.
To bliskość PO i PRM dostrzegam nie tylko ja - zarówno Gazeta Wyborcza jak i inne media bliskie rządzącej partii starają się stwarzać wrażenie, że to PRM i inni miejscy aktywiści są alternatywą dla PO i panującego establishmentu, a nie partie prawicowe, nie KNP, PiS czy RN*. Mam jednak przekonanie graniczące z pewnością, że to partie właśnie zatrzęsą zabetonowanymi układami polskich miast, a nie miejscy aktywiści. W tym rozdaniu będą to (najprawdopodobniej) partie prawicowe, ale w następnym (mam wielką nadzieję) wahadło odbije w dokładnie przeciwnym kierunku. By tak się stało, trzeba już dziś wziąć odpowiedzialność zarówno za swoją dzielnice, miasto jak i za cały kraj. Tę odpowiedzialność mogą wziąć jedynie ludzie, którzy nie boją się partyjnej polityki - choć musi to być zupełnie nowa polityka, czerpiąca z idei radykalnej demokracji, samokrytyczna i otwarta.
___
* tu dygresja - ostatnio w rozmowie z JM, który pytał o to jak "klikalność" i fb aktywność miejskich aktywistów przełoży się na głosy w realu, zwróciłem mu uwagę, na radykalną dysproporcję pomiędzy "lajkami" strony Korwina czy Marszu Niepodległości, a nawet najbardziej znanych i aktywnych miejskich aktywistów. Aktywność w sieci więc przekłada się na realną politykę, jednak porównanie skali tej aktywności w obozie prawicy z aktywnością młodych miejskich aktywistów nie pozostawia złudzeń...