____
Zarówno w polskiej jak światowej dyskusji o współczesnych miastach dominuje nastrój tryumfalizmu – powtarza się z fascynacją informację, że większość ludzkości mieszka w miasta (ignorując fakt, że większość mieszkańców Ziemi mieszkających w miastach mieszka w slamsach) i ta liczba wciąż wzrasta. Benjamin Barber w opublikowanej w zeszłym roku książce If Mayors Ruled the World: Dysfunctional Nations, Rising Cities, przekonuje, że polityka miejska jest substancjalnie różna (i zdecydowanie lepsza) niż polityka uprawiana na poziomie państwa narodowego. Moim zdaniem, ów tryumfalizm jest nieuprawniony, a współczesne miasta znajdują się w dramatycznym kryzysie.
By wyjaśnić moje stanowisko, musimy wrócić do XIXgo wieku, do miasta ukształtowanego w wyniku rewolucji przemysłowej i wszystkich społecznych i kulturowych konsekwencji tego procesu. Miasto ukształtowane w tamtym czasie było miastem silnej burżuazji, nieustannie negocjującej swą pozycję z masami robotników. Relacja pomiędzy kapitałem a pracą była oczywiście oparta na mocnym napięciu (a najczęściej konflikcie), była to jednak relacja stała i umiejscowiona w mieście. Kapitał potrzebował robotników i zarówno środki produkcji (fabryki), pracownicy i burżuazja dzielili tą samą przestrzeń. Ten model miasta okazał się bardzo efektywny, wymusił też rozwój infrastruktury społecznej i względną demokratyzację. Bez popadania w fałszywą idealizację, można chyba powiedzieć, że był to model światowego kapitalizmu, w którym miasta zajmowały dominującą rolę. W połowie lat 70tych, częściowo w wyniku kryzysu naftowego a częściowo w wyniku powolnych przekształceń kapitalizmu, ten model przestał obowiązywać. Najwyraźniej widać ten proces w Europie i USA, skąd od lat 80tych kapitał coraz szybciej i chętniej przenosi fabryki do krajów o tańszej i słabiej chronionej pracy. Zawieszenie broni, jakie po II wojnie światowej zapanowało pomiędzy kapitałem a pracą zostało zerwane. Upadek europejskich i amerykańskich miast przemysłowych nie był oczywiście kompletny, nie był też ostatecznym końcem modelu miasta wypracowanym w XIX wieku – wszak miasta przemysłowe nadal istniały, choć już niekoniecznie w Europie czy USA, jednak raptownie zaczęła powstawać przestrzeń post-przemysłowa i klasa nie-robotnicza.
Jeśli w mieście XIX i początków XX wieku kapitał potrzebował zdrowych i w miarę wyedukowanych robotników – stąd i opieka zdrowotna i powszechne szkolnictwo, stąd osiedla robotnicze budowane przez kapitalistów – by wspomnieć choćby Nikiszowiec - piękny przykład ze Śląska; miasto XXI wieku już tychże robotników nie potrzebuje. Po pierwsze, procesy globalizacji pozwalają na przenoszenie produkcji daleko poza miasta 'pierwszego świata', po drugie kapitał oderwał się od produkcji materialnej (na jeden dolar wymiany towarowej przypada dziś ponad 20 dolarów w obrocie finansowym), i zapotrzebowanie na pracowników raptownie spadło.
Wzrosło za to zapotrzebowanie na konsumentów i pojawiły się nowe obszary wyzysku. Jak pokazuje to David Harvey w książce Bunt Miast, wyzysk przeniósł się (a raczej – rozszerzył się) z fabryki i miejsca pracy do miasta i tam gdzie ma miejsce 'zwykłe życie'. Najmocniejszym składnikiem tej zmiany jest kryzys mieszkaniowy. Jeśli jeszcze na początku lat 80tych średni koszt domu w Wielkiej Brytanii wynosił około 20 tysięcy funtów, na początku XXI wieku wynosił już około 160 tysięcy. Ten dramatyczny wzrost nie ma uzasadnienia wynikającego ze wzrostu kosztów pracy czy materiałów, jego uzasadnieniem jest jedynie chciwość kapitału. Jak widać więc, zmiany w globalnym kapitalizmie mają bezpośredni wpływ na funkcjonowanie miast i nie jest to wpływ dla mieszkańców miast korzystny. Zniknięcie przemysłu w europejskich miastach był tylko początkiem powolnego procesu 'dematerializacji' i 'od-miejscowienia' kapitału, procesu którego konsekwencje stały się jasne w 2008 roku. Dzisiejszy kryzys miast, jest więc ściśle związany z faktem, że kapitał już się w nich nie znajduje. Owszem, używa ich, inwestując w nieruchomości (przypadki Londynu czy Dubaju, w których nowo zbudowane budynki przez lata stoją puste, czekając na wzrost cen są malowniczą ilustracją tego procesu), miasta stały się jednak jednym z zasobów, pól eksploatacji, a nie podmiotem procesów gospodarczych. Choć zabrzmi to zapewne prowokacyjnie w uszach polskich czytelników, należy jasno powiedzieć, że kryzys miasta jest związany z kryzysem kapitalizmu. Próby ignorowania tego związku – bez przesądzania w tej chwili, czy kapitalizm nadaje się do korekty czy już nie - prowadzą do błędnych strategii i błędnych decyzji dotyczących przyszłości miast.
Sytuacja miast w Polsce jest do pewnego stopnia jeszcze gorsza, choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jest odwrotnie. Jedynie około 10% nieruchomości w Polsce jest obciążonych kredytem hipotecznym (w krajach 'starej Unii' to ponad 50%) i choć ten procent rośnie, to barierą są dochody Polaków. W pewnym sensie można powiedzieć, że kogo było stać na kredyt, to już go wziął. Duża liczba młodych ludzi pracujących na tzw. 'umowy śmieciowe' powoduje, że nie są oni w stanie wziąć kredytu i kupić mieszkania. Jeśli więc nie otrzymają pomocy rodziny, skazani są na wynajem. Koszty wynajmu mieszkań stanowią bardzo często większą część dochodów, spychając tych ludzi w kategorię 'pracujących biednych'. Na ten problem nakłada się niemal całkowite porzucenie przez miasta budownictwa komunalnego – liczba oddawanych mieszkań nie równoważy mieszkań prywatyzowanych czy też traconych ze względu na śmierć techniczną budynków; oraz poważne zadłużenie polskich miast. Wszystko to być może nie byłoby aż tak groźne, gdyby nie kryzys demograficzny i raptowna de-industrializacja po 1989 roku.
Jeśli bowiem mechanizm outsourcingu przemysłu zastosowany w zachodnioeuropejskich miastach wydawał się mieć pewne uzasadnienie w silnej pozycji pozostałych w tych miastach centrów finansowych, badawczych i związanych z zarządzaniem firmami, to polskie miasta tej pozycji (którą moglibyśmy określić jako węzłową w sieci globalnej gospodarki) nie posiadały, a wiara, że będą ją w stanie 'od zera' zbudować, okazała się na wyrost. Proces deindustrializacji przebiegał w Polsce również znacznie raptowniej i w warunkach głębokiego kryzysu całego państwa. Miasta w Polsce – do 1989 roku w większości oparte na przemyślę proces deindustrializacji przeżyły więc wyjątkowo boleśnie – zasilany europejską kroplówką rozwój miasta opartego na usługach, turystyce, wielkich i mniejszych imprezach czy – od początku XXI wieku – 'przemysłach kreatywnych', nie był w stanie zastąpić modelu poprzedniego. Owszem, miasta rosną, ale rosną również długi, maleje też liczba mieszkańców większości polskich miast – a więc liczba ludzi płacących podatki.
Niemal powszechnie obowiązujący dziś w Polsce model zarządzania miastami porównałbym do strategii łowcy posagów. Już nie tacy młodzi, ze sporymi długami starają się jednak dobrze ubrać, oblać perfumami by skusić właścicielki większych pieniędzy. Tu jakaś fontanna, tam muzeum, od czasu do czasu jakiś festiwal. Nic z tego ani nie poprawia standardu życia mieszkańców miast (a często wręcz przeciwnie), nie przynosi też zysków (a nawet wręcz odwrotnie – zwiększa tylko koszty funkcjonowania miast), wciąż jednak nasi panowie (w większości prezydentami miast są mężczyźni, więc ta metafora wydaje mi się lepsza niż metafora panny na wydaniu) mają nadzieję, że znajdą kogoś z pieniędzmi kto ich zechce. Czym dłużej czekają, tym stają się bardziej natrętni i agresywni. Fontanna nie pomogła? To może wybudujmy stadion? Zorganizujmy festiwal, weźmy udział w jakiejś wystawie. Ta strategia jest w pewnym sensie potwierdzeniem, że włodarze polskich miast zdają sobie sprawę z pozycji w globalnej strukturze władzy i gospodarki, w jakiej znalazły się polskie miasta – ponieważ jesteśmy słabi, nie mamy nic na czym moglibyśmy oprzeć nasz rozwój, musimy przypodobać się innym i liczyć na to, że ich zysk będzie i naszym zyskiem. Czy jednak rzeczywiście polskie miasta nie mają nic, oprócz ładnego wyglądu i kapki kultury?
Czytając programy pretendentów do stanowisk radnych i prezydentów (prezydentek) polskich miast możemy zauważyć bardzo ciekawe i napawające otuchą elementy zmiany myślenia. Ci którzy dopiero idą po władzę zaczynają mówić innym – niż obecni włodarze – językiem. Co ciekawe, nie dotyczy to jedynie tak zwanych 'miejskich aktywistów' (Kraków Przeciw Igrzyskom na odrzuceniu postawy łowcy posagów zbudował swój program), ale również niektórych polityków partii głównego nurtu. Czytając program wyborczy kandydatki PiS na prezydentkę Wrocławia przecierałem oczy ze zdziwienia – tu niemal nie ma śladu z modelu 'łowcy posagów', a podobny program mógłby napisać ktoś związany z Kongresem Ruchów Miejskich. W tych programach rzucają się w oczy dwie fundamentalne kwestie – po pierwsze dostrzeżenie jakości życia mieszkańców, po drugie demokratyzacja. Co ważne, postawienie jakości życia ma miejsce w kontekście budowania miejskiej wspólnoty mieszkańców, budowania miasta jako podmiotu. Nie chodzi tu jedynie o dostrzeżenie – oczywistej wydawałoby się kwestii – że w miastach mieszkają ich mieszkańcy (już Szekspir pisał: „Miasto to ludzie”), ale, że ci ludzie nie są jedynie zadowolonymi pracownikami korporacji, spędzającymi swój wolny czas (którego mają oczywiście w nadmiarze) na piciu cappuccino i chadzaniu na wystawy sztuki współczesnej. Pojawia się w tych programach swego rodzaju powrót do idei Polis – miasta jako emanacji samo-zarządzającej sobą wspólnoty. Ten nacisk na budowanie inkluzywnej wspólnoty, na poszukiwanie i wzmacnianie synergii pomiędzy różnymi aktorami miejskimi jest mocno widoczny w programie na przykład Joanny Erbel, kandydatki Zielonych na prezydentkę Warszawy. Jej program jest obszernym dokumentem pokazującym, że inne miasto jest możliwe. Założenia programowe przedstawione przez Porozumienie Ruchów Miejskich idą w nieco innym kierunku. Jeśli Zieloni mocno usiłują zdefiniować się jako ugrupowanie lewicowe, PRM stara się za wszelką cenę dystansować się od jakichkolwiek deklaracji ideowych. Na pierwszy – niechętny – rzut oka przypomina to strategię Komitetów Obywatelskich w początku lat 90tych lub populizm z początków Platformy Obywatelskiej, jednak deklaracje programowe PRM idą w innym – napawającym znacznie większym optymizmem i sympatią – kierunku. PRM stara się przedstawić jako coś, co przypomina trochę projektowaną przeze mnie w mojej ostatniej książce 'granicę/instytucję' – działacze PRM obiecują, że otworzą urzędy i rady miast na głos mieszkańców, obiecują wspierać lokalne inicjatywy, referenda i inne elementy demokracji bezpośredniej. Zakładając, że zdobędą władzę i dotrzymają słowa, można założyć, że pierwszy chyba raz w polskiej polityce po 1989 roku pojawi się siłą, dla której 'neutralność ideologiczna' nie jest próbą oszukania wyborców, lecz szczerą deklaracją 'demokratycznych państwowców', którzy pomogą wreszcie zbudować w Polsce społeczeństwo obywatelskie, emancypując i działając na rzecz podmiotowości rzesz mieszkańców. Te dwa elementy – podmiotowość i demokratyzacja idą oczywiście ze sobą ręka w rękę. Możemy sobie co prawda wyobrazić autorytarną podmiotowość, ale taki model – tu oczywiście przychodzi na myśl Singapur – również musi być – przynajmniej częściowo - 'społecznie inkluzywny', musi opierać się na mocnym poparciu i zaangażowaniu społecznym. Programy wielu tych nowych uczestników miejskiej polityki można więc zawrzeć w jednym krótkim haśle – budujmy siłę miasta na mieszkańcach, a nie na globalnych korporacjach.
Czy jednak taka zmiana jest w ogóle realna? Czy w kontekście globalnego kapitalizmu, możemy poważnie mówić o wykrojeniu sobie małego skraweczka w którym 'inne miasto jest możliwe'? Wbrew zniechęcającym głosom teoretyków – i tych z lewicy i z prawicy – wydaje mi się, że odpowiedź jest prostsza i bardziej oczywista niż to by się mogło wydawać. Tu jednak muszę zakwestionować (na chwilę tylko, jako podstawę intelektualnego eksperymentu) jedno z podstawowych haseł polskich ruchów miejskich (mające swe źródła w Poznaniu, z okolicach skłotu Rozbrat) mianowicie „Miasto to nie firma”. Załóżmy na chwilę, że miasto jednak jest firmą i do namysłu nad nim zastosujmy starą teorię o granicach przedsiębiorstwa, sformułowaną przez Ronalda Coase w jego artykule The Nature of the Firm w 1937 roku. Teoria jest dość zdroworozsądkowa, mówi o tym, że istnieją takie mechanizmy gospodarcze, które bardziej efektywnie weryfikuje rynek, oraz takie, które taniej i lepiej jest weryfikować w inny sposób. To co lepiej weryfikuje rynek może/powinno znaleźć się na zewnątrz firmy, to co nie – w jej wnętrzu. Ta teoria, którą o jakikolwiek radykalizm przecież posądzać nie sposób mówi nam, że zawsze istnieje granica i zawsze istnieje jakieś wnętrze i jakieś zewnętrze. Jeśli więc zasada ta dotyczy przedsiębiorstw, to tym bardziej dotyczy bytów, które przedsiębiorstwami – jak miasta (bo oczywiście ja się z hasłem „Miasto to nie firma” zgadzam) – nie są. To jednak jedynie pierwszy krok – pokazujący nam, że kapitalizm nie jest jednorodny, że istnieją w nim różne logiki i sposoby organizowania gospodarczych aktywności. To pękniecie możemy teraz wzmocnić odwołując się do innych – przede wszystkim przedkapitalistycznych – struktur i systemów w jakich funkcjonujemy. Emanuel Wallerstein w książce Historical Capitalism pokazuje na przykład – idąc wyraźnie tropem Róży Luksemburg – jak kapitalizm korzysta z niepełnej proletaryzacji (a więc włączenia w system wymiany kapitałowej) rodziny, przerzucając koszty utrzymania jej przy życiu poza system. Mechanizm ten polega przede wszystkim na utrzymywaniu w krajach peryferiów silnej struktury samopomocowej rodziny (znamy to przecież doskonale z naszego podwórka), z mocną rolą kobiety-żony-matki istniejącej poza rynkiem pracy (w Irlandii do lat 70tych XX wieku zamężne kobiety nie mogły pracować), lecz zaangażowanej w prace opiekuńcze oraz w wymianę barterową (zacerowane skarpetki za koszyk jabłek). Wszystko to pozwala na utrzymywaniu niskiego pułapu płac przy utrzymywaniu zdolności reprodukcyjnych społeczeństwa.
Można z tych rozważań wywieść – powszechny wśród wielu marksistów – wniosek, że kapitalizm podporządkował sobie to co istnieje poza nim, stając się w ten sposób – de facto - systemem bez zewnętrza, można jednak próbować trzymać się przekonania, że jeśli istnieją granice, istnieje też podział na wnętrze i zewnętrze. Doskonale gospodarczy pluralizm naszego świata pokazuje J.K. Gibson-Graham (a w zasadzie – pokazują, są to bowiem dwie osoby występujące jako jedna autorka) w książce The End Of Capitalism (As We Knew It): A Feminist Critique. Opisuje ona całe mnóstwo aktywności gospodarczych – od niewolnictwa, poprzez prace opiekuńczą po ekonomię daru, które istnieją poza oficjalnym obszarem kapitalistycznej gospodarki.
Oprócz gospodarki pozostają też takie kwestie jak wiara, miłość, przyjaźń – które, mimo wielu prób – wciąż nie dają się w całości włączyć w system wymiany kapitałowej. Jeśli więc kapitalizm jest w istocie splotem bardzo wielu logik i systemów wartości, co sprawia, że odbieramy go jako jednorodną całość? Porządkująca wszystko logika zysku, oparta na pieniądzu jako języku, którym posługują się aktorzy gospodarczy oraz rynku jako 'przestrzeni epistemologicznej'. Wszystkie trzy elementy owej kapitalistycznej ramy można w ramach miasta definiować i zmieniać. Logice zysku można przeciwstawiać czy to logikę reprodukcji społecznej i długiego trwania, ustalając w ten sposób mechanizm funkcjonowania opieki medycznej czy szkolnictwa; można również mówić językiem konserwatywnej ochrony dziedzictwa i tożsamości miejsca, by wyłączyć przestrzenie i budynki z prostej spekulacji nieruchomościami. Pieniądz podlega lokalnym podatkom, możliwe są również – podejmowane coraz śmielej na świecie – eksperymenty z walutami lokalnymi. Wreszcie rynek można przedefiniować, nakładając na niego 'filtry' odpowiedzialności, pomocy, troski (fair trade, clean clothes etc.). Z powyższego jasno widać, że – oczywiście w ograniczonym zakresie – możliwe jest takie definiowanie granic pomiędzy miastem a państwem i globalnymi przedsiębiorstwami, a także granic (różnego rodzaju) wewnątrz miasta, by działania zmierzające do odbudowy podmiotowości miast, do szukania w nich samych siły i mechanizmów wzrostu mogły się powieźć. Dopiero gdy zrozumiemy mechanizmy manipulacji granicami, możliwe stają się nowe strategie rozwojowe – jak na przykład oparta na idei ekologii przemysłowej re-industrializacja, czyli takie łączenie ze sobą różnych aktorów gospodarczych, by minimalizować odpady i straty (odpad jednego procesu staje się półproduktem innego). Bardzo dobrym przykładem jak taka strategia mogłaby wyglądać jest Cleveland, gdzie współpraca pomiędzy władzami miejskimi, szpitalem, uniwersytetem oraz spółdzielnią socjalną Evergreen Cooperative skutkuje rozwojem „Health-Tech Corridor” w oparciu – między innymi – o utrzymywanych na niskim poziomie cenach gruntów, tak by bardziej opłacało się produkować, niż spekulować ziemią i nieruchomościami. Re-industrializacja jako mechanizm budowy miejskiej podmiotowości jest jednak możliwa jedynie wtedy, gdy miasto zostaje potraktowane jako swego rodzaju „przedsiębiorstwo”, z jasno wyznaczonymi jego granicami.
Polskie – i światowe – miasta, stoją przed wyzwaniami zmierzenia się z szybko zmieniającym się globalnym systemem gospodarczym. Wydaje się, że większość rządzących obecnie włodarzy polskich miast nie jest ani intelektualnie ani mentalnie przygotowana, by wyjść z kokonu w jakim przebywali przez ostatnie 10-15 lat i spojrzeć na swoje miasto w szerszej perspektywie. Czy idące do władzy nowe siły społeczne i polityczne są w stanie to zrobić? Gwarancji nie ma, jednak dotychczasowe deklaracje, programy i dyskusje w jakich ci ludzie uczestniczą pozwalają przynajmniej mieć nadzieję. To lepsze niż nic.