Najbliższe tygodnie przyniosą wybory nowego szefa Labourzystów oraz generalne rozliczenie z przeszłością. Spór pewnie będzie się koncentrował na tym czy partia ta poszła za bardzo na lewo, czy za mało. Moi zdaniem, odpowiedź leży po skosie.
W piątek miałem wielką przyjemność brać udział w sympozjum poświęconemu oszczędności (thrift) i myślę, że politykom Partii Pracy wysłuchanie kilku wystąpień bardzo by pomogło w zrozumieniu powodów swojej klęski. Zaczął Alan Bradhsaw rysując szerokie tło kultury długu i jej psychologicznych konsekwencji – przede wszystkim w budowanie poniżającego obrazu tych, którzy sobie nie radzą. Ta kultura poniżania słabszych jest zinternalizowana przez samych poniżanych. Dług ustanawia hierarchię, na którą wszyscy się dobrowolnie godzą. Idea równości leży w gruzach. Ten wątek znalazł bardzo ciekawe (i niezwykle depresyjne) rozwinięcie w badaniach przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii i we Włoszech dotyczących matek w rodzinach z niższej klasy średniej z trudnością radzących sobie z kryzysem, o których opowiadała Benedetta Cappellini. Dwa wnioski z tych badań wydają mi się szczególnie ważne – po pierwsze, że matki wyznają swego rodzaju 'kult radzenia sobie', który ma swoje święte – celebrytki prasy kolorowej. W trudny do pojęcia na pierwszy rzut oka sposób kobiety, które w codziennych zakupach zwracają uwagę na różnice cen w wysokości jednego pensa uważają, że celebrytki i milionerki mają takie same jak one problemy. Ten mechanizm utożsamienia jest możliwy poprzez abstrakcyjny obraz 'rodziny'. Mamy więc przyjęcie za pewnik, że bycie żoną i matką jest zawsze takie samo i że to właśnie bycie żoną i matką są najważniejszymi cechami definiującymi kobietę. Konserwatywna narracja całkowicie wyparła narrację klasową. Co gorsza, owo 'bycie kobietą' nie buduje więzi czy solidarności w kłopotach – kobiety (wciąż mówię oczywiście jedynie o przebadanej grupie) uważają za całkowicie naturalne, że same muszą radzić sobie ze wszystkimi problemami. Ze swej heroicznej zaradności czynią cnotę, która pozwala im całkowicie odpolitycznić swoją sytuację. Nie ma mowy o tym, by winić rząd czy 'kapitalizm'. Istnieje też bardzo jasny model – kreowany w mediach masowych i powszechnie przyjmowany przez ich czytelniczki – jak ma wyglądać i jak ma się zachowywać matka. To jest niemal religijny kult, pozytywna religia, dyktująca jak myśleć i jak postępować.
Jedna z uczestniczek sympozjum sama jest matką, pracująca na kontrakcie (bez stałego kontraktu), wraz z mężem i dzieckiem mieszkając w jednopokojowym mieszkaniu i generalnie odrzucająca model 'idealnej matki'. Zawiązała razem z innymi matkami rodzaj spółdzielczego przedszkola, w którym każda rodzina opiekuję się dziećmi 'spółdzielni' przez pół dnia w tygodniu. Swoją alternatywną strategię radzenia sobie z biedą tłumaczyła tym, że jest doceniania w pracy, ma więc stosunkowo wysokie poczucie własnej wartości, co pozwala jej bronić się przed dyscyplinującymi matki mechanizmami kontroli społecznej (rodzina i dzieci są najważniejsze – wszystko musi być im podporządkowane).
Wydaje mi się, że sukces Torysów – i generalnie neoliberalnej ideologii, również (a może przede wszystkim w Polsce?) należy więc tłumaczyć zinternalizowaniem winy z własnej słabości. Słabość i problemy z jakimi sobie musimy radzić nie budują poczucia solidarności z innymi cierpiącymi (co chyba stało się w Grecji), lecz powodują skrajną indywidualizację i wstyd, że nie jesteśmy tacy, jak wzorcowi obywatele. Powszechnie używana w Polsce fraza 'roszczeniowi' (np. górnicy lub nauczyciele) ukrywa fundamentalną manipulację, polegającą na ignorowaniu głębszych mechanizmów i struktur społecznych uprzywilejowujących określone (i nie są to ani nauczycielki ani górnicy) grupy społeczne, budując niechęć czy wręcz nienawiść słabych wobec słabych. Charakterystyczne jest również przeciwstawianie grupy (np. pielęgniarze) indywidualnym sukcesom tzw. przedsiębiorców.
Jeśli więc Partia Pracy poważnie myśli o wygraniu następnych wyborów, powinna przedstawić strategię opartą o budowaniu wspólnoty i solidarności - w Polsce nieźle robi to PiS. Jest to co prawda wykluczająca wspólnota 'prawdziwych Polaków' i solidarność w nienawiści wobec liberałów/homoseksualistów/lewaków, trudno więc by dawać ją za wzór, jednak intuicja jest oczywiście słuszna. Dziś podobnie jak przed miesiącem, rokiem i pięcioma latami będę się upierał, że najważniejsza walka toczy się o zdefiniowaniu fundamentu etycznego, który wyborcy przyjmą za swój. Torysi przekonali do konserwatywnej etyki winy i samoponiżenia słabych (nauczyli się tego w szkołach, bijąc i prześladując słabszych kolegów – bullying jest w Wielkiej Brytanii powszechny) swoich wyborców. Bez odbudowania poczucia własnej wartości słabych i bez zbudowania fundamentów solidarności i empatii lewica nigdy tu nie zwycięży.
Projekt lewicowy jest przede wszystkim projektem etycznym – polityka zawsze idzie później.