Może jednak przeceniam 'diabelski geniusz' Kaczyńskiego i w działaniach PiS nie ma wyrafinowanej strategii lecz rozpacz i bezradność.
Jak pisałem w tekście dla Praktyki Teoretycznej, struktura polskiego społeczeństwa w ostatnich stu latach została kilkakrotnie dramatycznie przeorana. Najpierw odzyskanie niepodległości w 1918 wprowadziło nowe, piłsudczykowskie elity na salony, ale również - częściowo dzięki pracy endecji i ruchu ludowego - zaczęło powoli i fragmentarycznie rosnąć znaczenie i świadomość chłopstwa, potem wojna fizycznie wyeliminowała wielkie grupy społeczne (przede wszystkim Żydów, ale również elity polskiej inteligencji) a po jej zakończeniu, ustalenia mocarstw przesunęły Polskę w granicach ('przy okazji' dokonując masowych relokacji ludności). PRL dokonał kolejnych przetasowań, deklasując jednych, a umożliwiając społeczny awans innym. Odwołując się do doświadczeń mojej rodziny - ze strony ojca: przedwojenna niemiecka/śląska burżuazja+chłopstwo, po wojnie robotnicy (górnictwo, zakłady przetwórstwa mięsnego), usługi (praca w sklepach), zdeklasowane chłopstwo (5ha) oraz inteligencja techniczna (architekt). Ze strony mamy: przedwojenna inteligencja szlacheckiego pochodzenia (sędzia Sądu Najwyższego, oficerowie wojska, weteran powstania styczniowego) plus małomiasteczkowa drobna inteligencja (prawnik, urzędnicy) oraz rzemiosło (kowal), a po wojnie inteligencja techniczna, drobni urzędnicy oraz robotnicy.
Podejrzewam, że moja rodzinna historia klasowych przemieszczeń nie jest jakaś wyjątkowa - macie pewnie podobnie. Jak wobec takich przetasowań można budować jakąkolwiek klasową tożsamość? Czy w tym kontekście rzeczywiście tak dziwnym jest, że większość Polaków uważa się za potomków husarii oraz tymczasowych nie-milionerów?
Zagubienie, alienacja, atrofia więzi społecznych (również wbrew pozorom rodzinnych) skutkują polską nie-wspólnotą, która nie daje oparcia, nie daje poczucia bezpieczeństwa ani przynależności. Przy słabości i obojętności państwa na los swoich obywateli pojawia więc rozpaczliwa potrzeba odbudowania jakichkolwiek więzi, jakiejkolwiek struktury społecznej. Jedyną mocną instytucją społeczną we współczesnej Polsce jest kościół katolicki (oraz organizacje przestępcze, ale one mają wciąż lokalny charakter) - ma pieniądze, wpływy, ideologię oraz tradycję, do której może się odwoływać. Nie powinno więc nikogo dziwić, że inteligent z Żoliborza, ostrzegający przed laty przed ZChNem jako siłą mogącą doprowadzić do 'dechrystianizacji Polski', stoi dziś na czele partii ultra-katolickiej.
Jeśli jednak w okresie 'karnawału Solidarności' ów katolicyzm łączył się z socjalizmem - wszak narodził się w fabrykach, które produkowały relacje społeczne oparte na współpracy i współdziałaniu - to dziś, gdy zabrakło mechanizmów budowania solidarności i współ-życia na poziomie zakładów pracy czy wspólnot lokalnych, katolicyzm łączy się z darwinizmem społecznym. Nie łagodzi go jednak, lecz z nim rezonuje i go wzmacnia.
W jaki sposób zatomizowane jednostki próbują radzić sobie z tą sytuacją? Poprzez rozpaczliwe próby odbudowania hierarchii społecznych. I tu dochodzimy do kluczowej tezy mojej dzisiejszej (mało świątecznej, przyznaję) notki - podstawowym mechanizmem odbudowującym hierarchię społeczną jest pogarda. To, że pogarda jest w Polsce emocją niemal powszechną nie jest chyba zbyt ryzykowną tezą. Nieprzyjemną i z tego powodu budzącą sprzeciw, ale jeśli będziecie ze sobą uczciwi, myślę, że przyznacie mi rację. Owa pogarda nie jest wcale przynależna jedynie jednej - 'nie naszej' - stronie politycznego i ideologicznego sporu. Pamiętacie hasło 'zabierz babci dowód'? Pamiętacie śmiechy ze starszych pań tańczących na Krakowskim Przedmieściu? Bo że pamiętacie pogardę z jaką mówiono o 'wykształciuchach' czy lemingach to jestem pewien. Pogarda jest w Polsce wszędzie i w większym lub mniejszym stopniu możemy ją znaleźć w niemal każdym tekście, w dyskusjach w sieci i w autobusie. Czym jest pogarda? Jest próbą odbudowania hierarchii - pogarda jest albo próbą potwierdzenia, że jesteśmy w hierarchii społecznej wyżej, niż osoby, którymi pogardzamy; albo też próbą zakwestionowania tej hierarchii wyrażonej w statucie materialnym czy w relacji zależności. Przedsiębiorcy więc pogardzają swoimi pracownikami, pracownicy pogardzają przedsiębiorcami; Petru krzyczy do Pawłowicz by ta się 'nie waliła w łeb', poseł Pięta wyzywa przeciwników politycznych od kretynów i zdrajców. Przykłady można mnożyć bez specjalnego wysiłku.
Pogarda daje jednak jedynie złudzenie odbudowy struktury społecznej, w rzeczywistości rozwala tkankę społeczną jeszcze bardziej - być może przekroczyliśmy już punkt, poza którym jakakolwiek odbudowa Polaków jako wspólnoty jest niemożliwa. I obawiam się, że wzywanie do opamiętania, do tego by ten proces zatrzymać, jest już po prostu nieskuteczne.
We wspomnianym tekście dla Praktyki Teoretycznej pisałem, że lewicowa polityka (czy raczej zmierzająca do budowy tego co wspólne) nie powinna szukać podmiotu politycznego, 'wokół którego' miałaby się obudować (kiedyś proletariat, dziś prekariat), lecz powinna szukać mechanizmów i budować instytucje pozwalających budować relacje społeczne oparte na współ-pracy i współ-działaniu. Ignorując tożsamości i narosłe wokół nich konflikty, powinna próbować tworzyć więzi społeczne - na każdym możliwym poziomie, w każdym możliwym miejscu. Stąd .Nowoczesna nie powinna być widziana jako 'wróg absolutny', choćby z powodu działających w niej (byłych?) aktywistów miejskich. Gdzieś tam głęboko w (niemal) każdym z nas, tkwi dobry człowiek - niewielu (mam nadzieję) jest wśród nas psychopatów, którzy chcą krzywdzić drugiego człowieka, choć tacy oczywiście się zdarzają i szczególnie w obecnym parlamencie jest ich chyba nadreprezentacja. To odwołanie się do etycznego fundamentu 'dobra', szacunku i miłości bliźniego (bez znaczenia czy inspirowane religijnie czy nie) jest być może ostatnim bastionem chroniącym nas przed absolutnym chaosem i barbarzyństwem.
Chciałbym myśleć, że jeszcze nie jest za późno...