Znaczącym jest, że w obu przypadkach ci, którzy za używanie mechanizmu skapywania nienawiści są odpowiedzialni, usiłują te tragiczne wydarzenia wykorzystać by sam mechanizm wzmocnić. W przypadku Orlando opis mordercy skupia się na jego etniczności, a nie na otoczeniu kulturowym, które pozwoliło mu pielęgnować nienawiść i zamiłowanie do przemocy (mówiąc wprost - pojawia się tu narracja rasistowska - fakt, że rodzice mordercy pochodzili z Afganistanu jest ważniejszy niż to, że wychował się on w Ameryce), z drugiej strony opis ofiar stara się pomniejszyć znaczenie faktu, że był to atak na klub LGBT (nie jestem kompetentny by się na ten temat z pozycji eksperta wypowiadać, wielu przedstawicieli środowisk LGBT, również moi znajomi/znajome zwracają uwagę na niemal 'sakralny' charakter takich klubów. Wbrew więc narracji mówiącej, że był to atak na ludzi, którzy "chcieli się dobrze bawić", bliższa byłaby narracja porównująca klub LGBT do szpitala czy świątyni).
Podobnie w przypadku Jo Cox, prawicowe media skupiają się mentalnych zaburzeniach sprawcy, podkreślając jego osobność / wyjątkowość równocześnie starając się umniejszyć znaczenie spraw, którymi brytyjska parlamentarzystka się zajmowała.
Mechanizm skapywania nienawiści jest oczywiście bardzo mocno rozwinięty w Polsce - to nie przypadek, że mąż Jo Cox pisząc o tym, jak politycy kompletnie nie radzą sobie z populistyczną narracją antyimigracyjną posłużył się przykładem Polski, jako kraju w którym uchodźców i imigrantów jest jak na lekarstwo (jak pisze "...urzędnik imigracyjny prawdopodobnie pamięta nazwiska wszystkich aplikantów...") a równocześnie jest to jeden z głównych tematów debaty publicznej. Słowa, które dziś w przestrzeni publicznej w Polsce padają, byłyby nie do zaakceptowania jeszcze 15-20 lat temu (w 1999 roku minister Kapera został odwołany za słowa o 'białej rasie'). I nie ma co ukrywać - za skapywanie nienawiści w Polsce odpowiada w zasadzie cała polska klasa polityczna - oczywiście PiS i Jarosław Kaczyński mają tu szczególnie miejsce, ale bez udziału Gazety Wyborczej i innych 'mediów liberalnych', bez 'występów' Palikota i tekstów Adama Michnika taki poziom nienawiści byłby jednak chyba nieosiągalny.
Emocje i słowa mają konsekwencje. Oczywiście można powoływać się na sprawdzone recepty mistrza manipulacji Hermana Goeringa o tym jak wywołać przyzwolenie na wojnę w każdym kraju (i to jest naprawdę rozpaczliwie smutne, że niczego ludzkość się nie nauczyła po stuleciach wojen i masakr), można zastanawiać się do jakiego stopnia cyniczni są siewcy pogardy (których bez wątpliwości umieszczam wśród 'górnych 3%') i ich klakierzy; z drugiej strony można wzywać (i w tym akurat nie ma nic złego) do jednostkowych nawróceń i etycznej rewolucji. Ja jednak z obsesyjnym uporem, będę wracał do kwestii politycznych i społecznych - do pytania o model i wizję społeczeństwa, która nie wytwarza 'struktur grzechu', lecz 'struktury miłości' (a przynajmniej 'struktury przyjaźni i współ-odczuwania'). Obsesyjnie będę wracał do Radykalnego Inkluzywizmu, do mechanizmów łączenia, budowania tego co wspólne i ograniczania tego co jednostkowe (przy ochronie tego co intymne). Walka klas nie jest odpowiedzią - to jest diagnoza, nie program. Diagnozą jest jednak również zwracanie uwagi na sojusze i instytucje, na budowanie więzi - na proces wzrostu nie oparty na dialektycznym konflikcie, co na dialogicznej eksploracji tego co nieznane / obce / inne.
Nie ukrywam, że jestem pesymistą - najbliższe dziesięciolecia to będą 'wieki ciemne'. Wygrana Trumpa może oznaczać wojny (z wojną nuklearną włącznie), wygrana Clinton podobnie - szczególnie na Bliskim Wschodzie, co dla Europy oznacza miliony uchodźców. Te miliony uchodźców - w obecnym paradygmacie politycznym - oznaczają wzrost ksenofobii i sukcesy partii nacjonalistycznych w Europie. Brexit (wciąż bardzo prawdopodobny) oznacza radykalne osłabienie EU, wikłając zarówno UK jak i EU w lata negocjacji (rozwód nigdy nie jest przyjemny - szczególnie gdy mamy do czynienia z 28ma partnerami), Europa południowo-wschodnia (od Polski po Rumunię, z Rosją na czele) będzie się pogrążała w swoich ksenofobicznych obsesjach, próbując budować silne podmioty polityczne (narody) w kontraście do wszelkich (istniejących i wydumanych) mniejszości. Te próby są skazane na klęskę - to sojusze dają siłę, nie plemiona.
W tym oceanie pesymizmu, paradoksalną nadzieją na przetrwanie ludzkości widzę w Chinach, ale jest to nadzieja słaba i oparta bardziej na chciejstwie niż na faktach (choć trzeba przyznać, że Chiny mimo wszystko jawią się jako oaza stabilności, spokoju i rozsądku). Chciałbym zobaczyć ziarna nadziei bliżej, w Europie, ale nie przychodzi mi to łatwo (Grecja, mimo wszystkich problemów z jakimi się zmaga, zdaje się zachowywać - a szczególnie jej społeczeństwo - szlachetność i humanistyczne wartości). Nie ma jednak co załamywać rąk - świat albo zginie, rozniesiony wojnami i katastrofą nuklearną - albo za jakiś czas (10? 50? 500? lat się 'ogarnie'). To już nie będzie za mojego życia, ale do tego nowego, lepszego świata każdy z nas może dołożyć cegiełkę - budujmy sojusze przyjaźni i współ-czucia; niech staną się ziarnami lepszego świata.