"Ostatnia dekada obecnego stulecia bez zbędnej przesady może być nazwana dekadą mas. Ruch „Occupy”, arabska wiosna, opór przeciwko narzuconym restrykcjom ekonomicznym w Hiszpanii i Grecji, demonstracje w Turcji, ukraiński Majdan to najbardziej znane i nagłaśniane przykłady ruchów masowych, które czasem zmieniły historię, a niekiedy, choć przegrane, otwierały nowe możliwości dla polityki."
W 'Robotniku', Ernst Junger pisał, że pluton z karabinem maszynowym więcej dziś znaczy, niż tłum na ulicy - moim zdaniem, teza Jungera pozostaje w mocy.
Masy wróciły nie jako podmiot polityki, lecz jako przedmiot. Wciąż, a może nawet bardziej niż kiedyś, pluton z karabinem maszynowym (właściciel największych tabloidów w Wielkiej Brytanii, amerykański miliarder, reżimy powiązane z CIA, 'troika') ma decydujące znaczenie. Bernie Sanders przegrał z aparatem Partii Demokratycznej, a ta z kolei przegrała z instytucjami skrajnej amerykańskiej prawicy; Jeremy Corbyn uczynił Partię Pracy najliczniejszą (albo jedną z najliczniejszych) partią lewicową Europy lecz przegrał referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii a notowania jego partii nie dają żadnych szans na wygraną w następnych wyborach. Corbyn przegrał (i przegrywa) nie tyle z inną partią, lecz z mediami Ruperta Murdocha. Grecka Syriza niechcący wygrała referendum odrzucający 'troikę' i plany finansowych elit EU, tylko po to, by te plany przyjąć. Arabska Wiosna doprowadziła do powrotu wojska do władzy w Egipcie oraz powrotu proxy-wojny pomiędzy USA a Rosją na Bliskim Wschodzie. Przykładów na odrzucenie tezy Koczanowicza jest bez liku - teza o powrocie ludu do polityki jest fałszywa. Powrócił tłum zombiaków, ale nie lud, nie 'masy'. Wystarczy zresztą spojrzeć na ekonomiczne statystyki dochodów po 2008, najbogatsi bynajmniej na tym kryzysie nie stracili - dokładnie przeciwnie. Patrzcie gdzie są pieniądze, gdzie jest prawdziwa siła.
Z tego też powodu, próba wyjaśnienia Brexitu czy wygranej Trumpa czynnikami jedynie (lub przede wszystkim) ekonomicznymi - narracją 'odrzuceni się zbuntowali', jest fundamentalnie błędna. Owszem, czynnik ekonomiczny ma tu znaczenie, ale w zupełnie innej konfiguracji - to najbogatsi poczuli się zagrożeni, rzucili więc trochę kasy by skierować gniew ludu jak najdalej od siebie. Najlepszym potwierdzeniem tej tezy jest przykład Hiszpanii, gdzie narracja ksenofobiczna jest śladowa, a Podemos jest stosunkowo najbardziej antykapitalistyczny ze wszystkich wymienianych powyżej 'ruchów masowych'. Związek postawy pro-kapitalistycznej z ksenofobiczną jest uderzający.
Pytanie jakie jednak należy postawić, jest fundamentalne - czy demokracja jest w ogóle możliwa w erze 'echo chambers' i profilowanych strategii marketingowych? Czy demokracja jest możliwa w świecie radykalnie nierównomiernego dostępu do wiedzy?
Beata Anna Polak napisała na fb, że 'mój' radykalny inkluzywizm (RI) jest w zasadzie wersją niekonsensualnej demokracji (ND). ND oraz 'to co wspólne' (comons) to chyba dwa najważniejsze tematy we wspólczesnym postępowym namyśle nad polityką i ekonomią. 'Mój' RI jest sceptyczny wobec obu tych tematów. Zarówno ND jak i 'commons' stoją na dwu nogach. Jedną jest powrót do namysłu nad mechanizmami, procedurami (również instytucjami) - i tu RI podąża podobną ścieżką; drugą nogą ND i narracji związanej z 'commons' jest radykalny egalitaryzm. I tu się drogi ND/commons oraz RI rozchodzą. Esencją RI nie jest bowiem demokracja.
Gdy Leszek Koczanowicz pisze o Bachtinie, używa jego refleksji nad powieścią by mówić o polityce. Gdy ja powołuję się na Bachtina, zostaje w świecie opowieści jako racjonalizacji życia. Gdy Bachtin pisze o wielości narracji, nie czytam tego jako wstępu do niekonsensualnej demokracji (demokracji, czyli władzy ludu), lecz jako opisu mechanizmu inkluzji poprzez nie (lub nie-pełne) uczestnictwo. Trochę na podobej zasadzie, gdy Franciszkanie uzasadniali swój stosunek do własności pomniejszając swój status, 'usus moderatus', uznany przez Papieża Mikołaja III w bulli Exiit qui seminat (1297), który rozróżnił użycie od posiadania. Ów specjalny status był możliwy tylko kosztem 'przesunięcia' statusu Franciszkanów bliżej ich 'braci mniejszych'. Jak zwięrzęta korzystają z natury nie posiadając jej, tak i 'ludzie boży' mają do tego prawo.
W tym różni się również perspektywa RI od dyskusji wokół tego co wspólne - RI skupia się na 'infrastrukturze', jako raczej mediującej (a nie podlegającej mediacji) 'drugiej naturze' (Murray Bookchin). Dobrze widać (mam nadzieję) tę różnicę gdy spróbujemy nazwać język - Hardt i Negrii widzą język jako 'to co wspólne', ale wychodząc z analiz Elizabeth Ostrom takie ujęcie wydaje mi się nieuzasadnione. Język istnieje poza tym co wspólne a czego status musimy negocjować. Negocjujemy użycie języka - po to by się porozumieć lub by nim manipulować. Język jednak istnieje jedynie w relacji komunikacyjnej. Jego status jest więc zupełnie inny, niż status lasu pełnego grzybów i jagód.
RI jest więc postawą namysłu nad procesem wytwarzania zewnętrza jako zasobu oraz odstępu jako inkluzji. Upierał się więc będę, że ('moja') RI idzie w innym kierunku, niż główny nurt namysłu nad niekonsensualną demokracją oraz tym co wspólne.