Wyniki dwu najważniejszych politycznych wydarzeń na Zachodzie w mijającym roku - referendum w Wielkiej Brytanii oraz wybory prezydenckie w USA - mimo tego, że miałem nadzieję na inne rozwiązania, nie były dla mnie zaskoczeniem. W USA nigdy nie byłem, więc wybór Trumpa na prezydenta był potwierdzeniem stereotypów i wyobrażeń, jakie mam na temat tego kraju. Wynik referendum w Wielkiej Brytanii wydawał mi się przesądzony, gdy najważniejszym wątkiem nieodwołalnie stała się imigracja. Jestem przekonany, że to nie powody ekonomiczne (oczywiście ważne) lecz podskórna ksenofobia i rasizm brytyjskiego społeczeństwa zadecydowały o takim a nie innym wyniku tego referendum.
Demokratyczny regres wydaje się jednak trendem światowym - to nie tylko USA, ale i Fili[piny czy Chiny zdają się wybierać 'silnych przywódców' - wszak nawet lewica (?) szukała zbawcy w Sandersie (w tym kontekście strategia Razem stawiająca na kolektywne przywództwo jest - znów - osobna). Chińscy przywódzcy wprost używają prezydenta Trumpa jako przykładu na słabość 'zachodniej' demokracji. Kojin Karatani (trochę wbrew temu co obowiązywało w głównym nurcie lewicowej dyskusji w ostatnich kilku latach) pokazuje, że istnieje związek pomiędzy rynkiem a demokracją. Odwołuje się tu do Grecji, wskazując, że w tym samym czasie sąsiedzi Greków handlowali w sferze prywatnej, a nie publicznej. Że to w gestii państwa (władcy) było ustalanie cen poszczególnych produktów. Jeśli więc ten związek istnieje, to podobnie jak nie istnieje (ze względu choćby na niesymetryczny dostęp do informacji) idealny rynek, tak i nie istnieje idealna demokracja. Wydaje się się, że ustrój demokratyczny nigdy nie stawiał efektywności na pierwszym miejscu - jego znaczenie jest raczej etyczne, jako rozpoznanie każdej mieszkanki i mieszkańca (obywatelki i obywatela) jako równoprawnego w swych prawach i potencjale. Celem demokracji jest więc nie tyle sprawne rządzenie (to jest raczej produkt uboczny) co wykształcenie w miarę spójnego zbiorowego podmiotu politycznego. Polityczna inkluzja jest warunkiem wstępnym społecznej inkluzji, wyrównywania szans, budowania inkluzywnego społeczeństwa (niekoniecznie egalitarnego, ale w miarę równo dystrybuującego poczucię godności). W tym kontekście, Trump czy Brexit są oczywistym efektem porażki demokracji parlametarnej (co ciekawe - zarówno w przypadku USA czy UK mamy do czynienia z archaicznym modelem dwupartyjnym, nastawionym na konfrontację a nie mediację). Jak wielokrotnie pisałem - demokracja bezpośrednia czy radykalna nie rozwiążą problemu efektywności i bardzo wątpię by rozwiązała problem nierównej dystrybucji poczucia godności. Są to bowiem modele wymagające olbrzymiego zaangażowania obywatelskiego - 'upadek' budżetu partycypacyjnego w Porto Alegre pokazuje słabość takiego myślenia o demokracji. Zarówno za Brexitem jak i Trumpem nie stoi lud jako wyempacypowany podmiot polityczny, lecz jako bierna 'masa', oddająca swoją podmiotowość w ręcę 'antyestabliszmentowych elit'. Choć brzmi to paradoksalnie - tak przecież się stało. Lud wybrał jedne elity przeciw innym. To samo stało się i w Polsce - środowiska okołoPiSowskie czy okołoKUKIZowe są zarówno pod względem pozycji społecznej, kapitału kulturowego jak i pozycji finansowej co najmniej w podobnym miejscu jak elity PO czy Nowoczesnej (znów - Razem jest tu zupełnie inne, no ale Razem nie jest w parlamencie...). Czym więc różnią się owe prawicowe elity od elit liberalno-lewicowych? Moim zdaniem przede wszystkim tym, że niczego od 'ludu' nie wymagają. Jaki jest przekaz prawicy? Nienawidzić jest OK, pogardzać jest OK, być rasistą to nie jest problem, seksizm jest 'naturalny'. To odwołanie się do tego co w nas słabe, niskie, podłe przyniosło prawicy sukces. Moment w którym Trump mógł być pewny zwycięstwa, to moment w którym zostały upublicznione taśmy z jego obrzydliwie seksistowskimi komentarzami. W paradoksalny sposób sukces prawicy bierze się z anty-intersekcjonalizmu. Język przekazu rozpadł się na bardzo wiele różnych narracji, adresowanych do różnych grup społecznych, obiecując dystrybucję godności _kosztem_ innych grup społecznych. I nagle bycie kobietą przestało mieć znaczenie, jeśli było się białą przedstawicielką klasy średniej.
No dobrze, ale to wszystko już wiemy. Mijający rok był kolejnym etapem powolnego gnicia zachodniej liberalnej demokracji, nic w sumie nowego się nie zdarzyło, wzmocnieniu uległy trendy obecne już od co najmniej kilku lat. Pytanie więc dotyczy 'światełka w tunelu' (i żeby to nie był nadjeżdżający pociąg...).
Wiemy, że liczba ludzi żyjących (w skali świata) w skrajnej biedzie spada, podobnie śmiertelność niemowląt. Długość życia rośnie, rośnie również liczebnie klasa średnia zarówno w Azji jak i w Afryce. To niekoniecznie jednak jest dobry znak - klasa średnia jest w tych regionach świata (jak zresztą caraz bardziej w skali świata) przede wszystkim drobną burżuazją, a więc raczej będzie pchała swoje społeczeństwa w stronę faszyzmu, niż socjaldemokracji...
Znikąd ratunku?
Ponieważ jak pisałem powyżej, jestem daleki od ekonomicznego determinizmu, myślę, że nadzieja jawi się tam, gdzie jej się najmniej spodziewamy. Kapitalizm jest mechanizmem monopolistycznej akumulacji sprawczości, kapitalizm pozwala na kontrolę przepływów mocy - kapitalizm transferuje władzę i moc od biednych do bogatych. Wytworzona nierównowaga musi być w jakiś sposób stabilizowana - dzieję się to na poziomie kultury poprzez religię i nacjonalizm, na poziomie mechanizmów biologicznego funkcjonowania społeczeństwa poprzez mechanizmy kontroli - zapewnianej przez państwo przejętę dziś przez lokalne ekonomiczne elity (Brexit i Trump to również zwycięstwo państwa nad globalnymi korporacjami). Te lokalności będą wytwarzały podmiotowości, które jednak nie będą w stanie utrzymać swoich cząstkowych tożsamości - zarówno ze względu na globalny wymiar kapitalizmu i jego kryzysu, ze względu na kryzys ekologiczny jak i na globalną kulturę będą pojawiały się mechanizmy 'nowego uniwersalizmu'. Ów uniwersalizm będzie miał rdzeń wywodzący się z 'transcedentnego odruchu', będzie globalny i być może - przynajmniej w części - posthumanistyczny. To nie jest perspektywa najbliższego roku, choć myślę, że w 2017 zaczniemy dostrzegać przebłyski 'etycznej rewolucji'. Ziarna już istnieją, ale być może już w nadchodzącym roku pojawią się pierwsze mechanizmy synergii - cząstkowe 'ziarna dobra i nadziei' zaczną pracować nad wytworzeniem mechanizmów współpracy (interfejsów), pozwalających omijać totalizujący mechanizm kapitalistycznej komodyfikacji. Te mechanizmy z jednej strony będą dotyczyły akumulacji sprawczości (przeciw kapitalistycznej akumulacji kapitału, która blokuje sprawczość), z drugiej strony muszą działać w horyzoncie globalnej i uniwersalnej inkluzji. Wciąż liczę na odrodzenie chrześcijaństwa i przebudzenie islamu - obie te religie posiadają potężny zasób mechanizmów emacypacyjnej inkluzji.
W perspektywie najbliższego roku liczę na konsolidację (i radykalizację) amerykańskiej post-Sandersowskiej lewicy, na sukcesy na poziomie miast lewicy w Hiszpanii, na umocnienie lewicy w Portugalii. W Niemczech wygra Merkel (Grecji nie zapominajmy - Merkel jest katechonem, nie przynosi nadziei, jedynie blokuje apokalipsę), we Francji Le Pen pokona Villona (co nie jest wcale taką tragedią jak by się mogło wydawać - szczególnie, że inywidualny sukces Le Pen nie przełoży się na sukces FN), choć wciąż mam (irracjonalną, wiem...) nadzieję na przebudzenie się lewicy i wejście kogoś z lewego skrzydła PS do drugiej tury. Mam nadzieję na pojawienie się uniwersalistycznego (wychodzącego poza etniczność i religię) ruchu politycznego w Malezji (choć nie jest to zbyt duża nadzieja), na stabilizację Chin, osłabienie Modiego w Indiach oraz Saudów w Arabii Saudyjskiej. Liczę na powolne przebudzenie uniwersalistycznego Islamu w Afryce Północnej - być może źródłem będzie Tunezja, być może Kurdowie. Turcja z Rosją raczej będą pogrążały się w autorytarnym konserwatyzmie, ale - przynajmniej w przypadku Turcji - siły antyautorytarne będą się również umacniać.
W Polsce mam nadzieję, że Razem osiągnie punkt krytyczny gdy przestanie być uważana za ciekawostkę i stanie się poważną alternatywą (liczę bardzo na wyjście Dziemianowicz-Bąk na liderkę Razem, wspieraną przez 'komitet centralny', ale jednak wyraźną liderkę). Polsce grożą jednak (moim zdaniem) przedterminowe wybory, które mogą skończyć się zwycięstwem PiS, choć raczej nie większym niż ostatnim razem.
Jeśli więc Trump nie naciśnie czerwonego guzika, 2017 będzie bardzo trudnym rokiem, ale rokiem w którym zaczniemy opędzać się z tłamszącej nas beznadziei. Będzie lepiej, choć jeszcze nie teraz.