Jako wykładowca akademicki mówię i piszę; co więcej, oczekuję, że moi studenci będą mnie słuchać i że na moje słowa będą odpowiadać. Ta pozycja władzy w brytyjskiej akademii jest kwestionowana znacznie mocniej niż - jak sądzę - w Polsce. Na pewno nikt się nad relacjami władzy na uniwersytecie (w takim sensie o jakim piszę) nie zastanawiał gdy ja byłem studentem na Politechnice Śląskiej. Tam ta relacja dominacji (często zaprawiona obrzydliwą mizoginią) była traktowana jako coś oczywistego i oczekiwanego. Myślę (mam nadzieję), że dziś polskie uczelnie wyglądają już inaczej, choć ślady cieszenia się władzą nad studentami widać czasem (szczególnie w czasie sesji) w social mediach.
Ta kwestia 'władzy mówienia' pojawia się od czasu do czasu w różnych kontekstach. Ostatnio przy okazji tak zwanej (i to bardzo 'tak zwanej') 'cancel culture'. Gdy o byciu uciszanym mówią ludzie, którzy posiadają kapitał (zarówno w sensie finansowym jak i społecznym czy symbolicznym) nieporównywalnie większy niż ci, którzy rzekomo ich 'cancelują' można się tylko roześmiać. Oczywiście, istnieje (szczególnie na lewicy) tendencja by 'oczyszczać szeregi', w przeszłości, prowadziło to czasem do zbrodni, więc rozumiem, że komuś się może kojarzyć, ale są to skojarzenia fałszywe. Dziś, ci którzy krzyczą w obronie swojego prawa do mówienia cokolwiek im przyjdzie do głowy, to najczęściej ludzie o bardzo mocnych pozycjach społecznych, którym 'cancel culture' nie jest w stanie zaszkodzić, 'swędzenie ego' to nie jest problem, którym powinniśmy się dzielić publicznie.
Lata temu zdarzyło mi się napisać krytycznie o pracy pewnej (młodszej ode mnie) polskiej architektki. Mieszkałem już wtedy poza Polską i z mojego punktu widzenia nasz status w 'środowisku' był co najmniej równy, jeśli nie wahnięty na jej korzyść. Jednak z jej punktu widzenia, moja krytyka była osobistym atakiem starszego mężczyzny o uznanym (ha ha ha) dorobku na młodą kobietę wypracowującą sobie własną pozycję w zawodzie. Nie wiem czy 'obiektywnie' rzeczywiście tak było, czy moje słowa zostały w taki sposób odebrane przez kogokolwiek poza nią, na pewno nie taka była moja intencja, ale to była dla mnie dobra (choć bolesna) lekcja, którą staram się mieć zawsze w pamięci, gdy wchodzę w dyskusje czy spory (generalnie staram się sporów unikać, ale nie zawsze mi się udaje).
Bardzo łatwo jest zapomnieć o własnym przywileju, bardzo łatwo jest przyjąć, że wolność wypowiedzi jest absolutną wartością, którą należy chronić za wszelką cenę. Bardzo łatwo jest utożsamić wolność z tym co Ta-Nehisi Coates nazywa 'białą wolnością', wolnośią krzywdzenia innych, wolnością nie liczącą się z konsekwencjami własnych działań. Owa 'biała wolność' to po prostu obrona własnego przywileju (białych, najczęściej mężczyzn), to reprodukcja dominacji i władzy nad innymi (najczęściej nie mężczyznami i nie białymi, choć w gruncie rzeczy każda forma dominacji jest równie 'satysfakcjonująca').
Nie ma więc, moim zdaniem, mowy która byłaby całkowicie wolna od relacji władzy i dominacji. Dlatego też dyskusja o 'wolności słowa' jest dyskusją o przemocy. Wolność słowa jest bowiem całkowicie zależna od pozycji tego kto mówi. Słowa prezydenta USA nigdy nie są tym samym, co słowa pielęgniarza czy osoby sprzątającej ulice. Słowa wypowiadane na łamach największych polskich gazet i tygodników nie są tym samym co komentarze na twitterze. Zarówno wolność słowa, jak i samo pojęcie wolności odarte z dyskusji o władzy i dominacji służą jedynie reprodukcji istniejących hierarchii społecznych. Jak często skarżą się 'dyskutujący': "moje słowa zostały wyrwane z kontekstu". Problem w tym, że ci, którzy używają tej frazy w rzeczywistości wcale nie nie chcą by ich wypowiedzi były w kontekście umieszczane. W kontekście tego kim są, jaką zajmują pozycję i jakie konsekwencje ich słowa mogą mieć. 'Wolność' we frazie 'wolność słowa' dotyczy relacji władzy. To albo wolność by nie być zdominowaną/ym, albo wolność krzywdzenia innych. 'Wolność słowa' jako absolutna wartość to absolutne kłamstwo.