contact me:
KRZYSZTOF NAWRATEK
  • Home
  • about
  • blog
  • TEXTS/RECORDINGS

735. wszystko jest polityką, czyli o pewnym nieporozumieniu

11/3/2013

0 Comments

 
W drugim tomie wykładów profesora Marka Siemka (PWN 2012), pierwszy rozdział (czyli drugi z wygłoszonych wykładów) dotyka kwestii miejskich. Na stronie siódmej znaleźć możemy takie zdanie: "Civitas to Polis"..., z którym nie mogę się do końca zgodzić. Istnieje ważna różnica pomiędzy rzymskim civitas a greckim polis (pisze o tym sporo Pier Vittorio Aureli w swej ostatniej książce). Civitas to wspólnota 'skonstruowana', natomiast Polis to wspólnota 'naturalna' - ludzie nie pochodzący z Polis, nie mieli prawa uczestniczyć w jej życiu politycznym. To jest wbrew pozorom ważne rozróżnienie, ponieważ jego istota bierze się z tego, czym dla Greków było Polis a czym dla Rzymian Urbs. Te dwa pojęcia oznaczają miasto, lecz jest to miasto rozumiane zupełnie inaczej. W wielkim skrócie - Polis dotyczy wspólnoty, która kształtuje miasto; Urbs jest natomiast przestrzenną i materialną infrastrukturą, w której funkcjonują mieszkańcy. Marek Siemiek oczywiście zdawał sobie sprawę z tej różnicy, pisze bowiem "...Państwo Boże [Civitas Dei św. Augustyna] nie jest już miastem, przypomina raczej imperium, to, co z miasta, z greckiej Polis uczynili Rzymianie",  jednak Urbs najwyraźniej go zupełnie nie interesuje - na następnej stronie znów przyrównuje te dwa rozumienia społeczności miejskiej "...grecki polites i rzymski civis to jednocześnie citoyen [obywatel] i bourgeois [mieszczanin]", pisząc (mówiąc), że dopiero w epoce nowożytnej nastąpi podział, pęknięcie na obywateli i mieszczan. Profesora Siemka interesuje relacja państwo - społeczeństwo obywatelskie, ale ja nie jestem filozofem i bardziej interesuje mnie relacja mieszkańcy miasta/obywatele a miasto w jego materialności. Z tego punktu widzenia, miasto rzymskie wydaje się dziś znacznie ciekawszym obiektem namysłu, niż miasto greckie. Urbs brało swą formę z zewnątrz, to Imperium kształtowało formę, którą następnie wypełniali treścią obywatele. Polis jest 'prostsze' - 'wyrasta' ze swoich mieszkańców - (oczywiście nie wszystkich - elitarność greckiej Polis jest powszechnie znana). Mimo tego, wciąż częściej odwołujemy się do 'greckiej demokracji', a Polis jest chętnie przywoływanym archetypem Miasta (sam oczywiście nie jestem bez grzechu). Do miasta rzymskiego chętnie odwoływał się na przykład Czesław Bielecki w 'Grze w Miasto' i trudno mu się dziwić - Urbs w pewnym sensie zdejmuje ze swoich mieszkańców odpowiedzialność za warunki gry, za strategię, pozostawia im jedynie przestawianie figur, jedynie taktyczne negocjacje. Mimo wszystko, Urbs jest formułą wartą zastanowienia, również gdy nie jest się konserwatywnym liberałem, dotyka bowiem dwu ważnych kwestii - po pierwsze zewnętrznego impulsu/ramy, która pozwala kształtować się polityczności, po drugie zaś kwestii 'funkcjonalnej (a nie politycznej) wspólnoty'. Jeśli więc przyjmiemy Polis i Urbs za dwa horyzonty w jakich myślimy miasto, mamy z jednej strony tożsamościową, ekskluzywną wspólnotę, która sama siebie kształtuje, z drugiej zaś inkluzywną wspólnotę, której odebrano 'moment założycielski', możliwość pierwotnej auto-definicji, do pewnego stopnia ją ubezwłasnowolniono.  To rozróżnienie wydaje mi się kluczowe również w kontekście walk jakie prowadzą polskie ruchy miejskie - większość z nich odwołuje się bowiem (bardziej lub mniej świadomie) do ideału Polis, podczas gdy wszystkie istnieją w kontekście Urbs.
W najnowszym Notesie na 6 Tygodni, Agnieszka Ziółkowska, miejska aktywistka z Poznania (Warszawy?) polemizuje z moim tekstem dotyczącym końca polskich ruchów miejskich. Agnieszka pisze:
"Działanie w mieście, w przestrzeni publicznej, która ze swej natury jest przestrzenią dyskursywną, z definicji jest działaniem politycznym. Krzysztof Nawratek, analizując rozpad naszego stowarzyszenia, a tym samym wieszcząc koniec ruchów miejskich w całej Polsce, stwierdził, jakoby ruchy miejskie w polskim wydaniu były „z zasady nie tylko a-polityczne, ale wręcz anty-polityczne” (dziwi taka diagnoza w ustach autora Miasta jako idei politycznej). Jakby formułowanie diagnoz dotyczących bolączek miasta, czasem oprotestowanie narzuconej odgórnie polityki, uczestniczenie w obradach komisji Rady Miasta, zgłaszanie poprawek, opracowywanie pomysłów na rozwiązanie miejskich problemów nie było kwintesencją polityczności."
Mam do tej wypowiedzi dwa zastrzeżenia - po pierwsze, Agnieszka najwyraźniej nie doczytała jak definiuję ową a- a wręcz anty-polityczność, pisałem "[Ruchy miejskie] Milcząco zakładają, że istnieje jakiś ideał miasta, jakaś cudowna homeostaza, uzyskiwana w drodze racjonalnych negocjacji - ale nie tylko negocjacji pomiędzy mieszkańcami (stąd możliwy byłby skok w polityczność), ale negocjacji oświecanych światłem prawdy o owym "idealnym mieście"."). Moja krytyka nie dotyczyła bynajmniej faktu 'protestowania' czy 'opracowywania pomysłów', lecz tego, że ruchy miejskie rościły (roszczą?) sobie prawo do posiadania (albo do możliwości osiągnięcia) absolutnej prawdy. To jest anty-polityczne, zamyka bowiem w istocie jakikolwiek spór. Po drugie, mówiąc, że 'przestrzeń publiczna jest przestrzenią dyskursywną' albo, że 'miasto jest polityczne' nie mówi się przecież nic, pozostając na poziomie bezużytecznych ogólników. Zrozumieć czym jest 'Miasto jako idea Polityczna' zamieszkiwane przez obywateli plug-in, można jedynie w kontekście nie-homogenicznego podmiotu. W 'Mieście...' pisałem o obywatelach plug-in, którzy w różny sposób się w miasto wpinają, w 'Dziurach...' rozwinąłem idee granicy-instytucji, która owo wpinanie umożliwia. To wszystko jednak jest możliwe jedynie, gdy widzi się człowieka nie jako integralną całość, lecz jako wielowymiarowy konstrukt, jako 'zbiorową podmiotowość'. To pozwala wyjść poza dychotomię Polis-Urbs, a przede wszystkim umożliwia ucieczkę z pułapki modernistycznej urawniłowki, nie popadając w post-modernistyczny błąd uwielbienia fragmentu. Co ciekawe, ta konstrukcja jest prostym wyciągnięciem konsekwencji z 'narracji konkretnej' Lecha Merglera - konsekwencji, z którymi on sam najwyraźniej nie do końca się zgadza. Widać to w generalnym poparciu poznańskich (i nie tylko) miejskich aktywistów dla klasistowskiego tekstu Filipa Springera (pisałem o tym poprzednio) - pojawiają się połajanki tych wstrętnych konsumentów i wezwania do bojkotu konsumenckiego, a więc w istocie do budowania 'wspólnoty świadomych'.  W tym kontekście oczywiście ciekawym jest pytanie, kim tak naprawdę są owi 'mieszkańcy' - a jeszcze bardziej, kim NIE są - o których wciąż opowiada Agnieszka czy inni aktywiści. To napięcie, z którym ruchy miejskie - a szczególnie My Poznaniacy - najwyraźniej nie mogą (nie mogły) sobie poradzić, pomiędzy próbą myślenia Polis w realiach Urbs doskonale ilustruje kolejny fragment z wywiadu z Ziółkowską: "Najważniejsze jest jednak to, że udało nam się przejść od problemów partykularnych problemów „własnego podwórka” do ogólnomiejskiego poziomu. Kluczowy był tu moment wyborów samorządowych. Nawratek pisze, że startując w wyborach, odważyliśmy się zakwestionować swoją apolityczną niewinność. Kompletnie się z tym nie zgadzam. To było świadome wzięcie odpowiedzialności za głoszone poglądy: uważaliśmy, że mamy pomysł na fajne miasto i chcieliśmy go zrealizować, a przynajmniej pokazać, że jesteśmy na to gotowi. Chodziło o to, żeby pokazać, że nie tylko chcemy krytykować władze miasta czy w nieskończoność dyskutować o mieście, ale jesteśmy gotowi wziąć za nie odpowiedzialność." Przejście od logiki fragmentu do logiki całości jest polityczne, ponieważ - jeśli nie chce się popaść w totalitaryzm - zawsze będzie owocowało niemożliwymi do przezwyciężenia sprzecznościami. W wypowiedzi Agnieszki nie widać, by była tego świadoma, wciąż raczej mówi o 'pomyśle na fajne miasto' (zwracam uwagę na liczbę pojedyncza), zachowując niewinność/naiwność miejskiej aktywistki. W dalszej części mówi o konsekwencjach wyborów dla My-P, które sprowadziły się do przejścia na pozycje z jednej strony 'biura interwencji' a z drugiej think tanku podrzucającego władzom pomysły na miasto.
Nie chciałbym jednak, by to co piszę było odebrane jako pochwała cynicznej, schmittianskiej polityczności opartej na napięciu pomiędzy przyjacielem a wrogiem. Tu w odsieczy przychodzi perspektywa Urbs, która pokazuje, że choć sam fakt decyzji oraz wybudowania tramwaju jest bez wątpienia polityczny w schmittianskim sensie, to już użytkowanie tego tramwaju - niekoniecznie. Jeśli w Polis przestrzeń publiczna była 'przestrzenią dyskursywną', to w Urbs staje się również techniczną infrastrukturą. Pisałem o tym więcej w poprzedniej notce, pokazując w jaki sposób można przezwyciężać politykę opartą na tożsamościowych podziałach, czyli jak działać w kierunku polityki inkluzywnej.
Nie znaczy to oczywiście, że musimy wciąż wybierać albo Polis albo Urbs, wręcz przeciwnie, idea 'inkluzywnej opowieści' jaką zarysowałem w 'Dziurach...' pozwala zachować indywidualne i grupowe tożsamości, pozwala myśleć 'fragmenty Polis', których nieprzezwyciężalne sprzeczności nie są rozwiązywane ani w konflikcie ani w podziale, lecz w swego rodzaju 'zakryciu'. Poglądy i interesy nie opisują człowieka w całości - na tym przecież polega błąd marksistów i 'problem z Kansas' (a w PL do pewnego stopnia problem z PiS), gdy biedni wbrew swym interesom popierają rozwiązania sprzyjające bogatym. Okazuje się bowiem, że istnieje taka narracja, która stawia obok siebie dwu fundamentalistycznych chrześcijan, nie patrząc im w portfele (na drugim biegunie jest Twój Ruch, który jest przede wszystkim antyklerykalny, stawiając w jednym szeregu gospodarczych liberałów i ludzi znacznie bardziej społecznie wrażliwych). Można się na to oburzać, a można z tego wyciągnąć wnioski, które podważą nasze dotychczasowe przekonania.
Horyzont inkluzywnej polityki to nadzieja wypracowania takiej narracji, w których zmieszczą się wszyscy mieszkańcy w stopniu umożliwiającym im poczucie i praktykę przynależności. Idea 'inkluzywnej opowieści' jest jednak również ideą respektującą skalę i przestrzeń (również dlatego NIE sieci i NIE asamblaże), pozwala bowiem istnieć 'opowieściom w opowieściach'. Dopiero z takiej perspektywy 'Miasto jako idea Polityczna' jest projektem uniwersalistycznego inkluzywnego pluralizmu, przestrzenie publiczne są przestrzeniami dyskursu równocześnie będąc techniczną infrastrukturą, która ma fundamentalne znaczenie jako rama tworząca funkcjonalne wspólnoty. To jest również modus operandi tego jak piszę i jak należy czytać moje teksty - powtórzę słowa Grahama Harmana: "You can actually do more justice to an author if instead of trying to find mistakes, you exaggerate it to the point where they've achieved total victory." Ale oczywiście takie czytanie zakłada chęć wejścia w dyskusję, a dyskusja zakłada minimalny poziom wzajemnego szacunku. Niestety, również ci, którzy dziś w Polsce uważają się za lewicę, są przesiąknięci schmittiańskimi ideami konfliktu i wrogości i jedyne czego produkują naprawdę dużo, jest nienawiść. Ich tożsamość, którą z takim uporem pielęgnują jest zbudowana na resentymencie, a sposób dyskusji jest dokładnym przeciwieństwem rady Harmana - to czepianie się słów i fragmentów, ignorowanie kontekstu, interpretowanie niejasności zawsze przeciw autorowi. Potraktujcie to jako deklarację respektowania waszej przestrzeni i waszej skali - szanuje was i nie walczę z wami, po prostu coraz częściej przestaję was zauważać.
0 Comments

734. kto nie skacze...

10/27/2013

0 Comments

 
Naszą wizytę w Cieszynie zakończyliśmy warsztatami i prezentacją ich wyników mieszkańcom (i elitom) miasta. Zadanie, jakie sobie postawiliśmy brzmiało: czy można szybko i tanio zbudować tymczasowy dworzec autobusowy, tak by te dziesięć tysięcy pasażerów dziennie, które dziś z Placu Hajduka korzysta, nie musiało w zimie sterczeć na mrozie. Bezpośrednią inspiracją dla tego zadania, było nasze spotkanie z uczniami cieszyńskich szkół, którzy z komunikacji autobusowej korzystają. Większość propozycji moich studentów oprócz odpowiedzi na postawione wyżej pytanie, starała się wypracować takie rozwiązanie, w którym budowa i funkcjonowanie dworca stałyby się elementem budowy / wzmocnienia więzi społecznych i wsparciem dla budowy podmiotowości miasta. Warsztaty jako takie można chyba uznać za udane - pomysł by nie czekać kolejne lata na "bogatego inwestora", który zbuduje "dworzec z prawdziwego zdarzenia", lecz spróbować rozwiązać problem jak najszybciej, stał się elementem debaty w Cieszynie i być może (mamy oczywiście taką nadzieję) doprowadzi do powstania tymczasowego dworca może jeszcze tej zimy. Ambicje moich studentów by potraktować interwencję architektoniczną jako część szerszego projektu społeczno-kulturalnego spotkały się jednak z całkowitym niezrozumieniem. Idea, by zastosować wycofane z użytku wagony kolejowe spotkała się z zainteresowaniem, ale już pomysł by dworzec zbudować w ramach "akcji społecznej" (aż strach pomyśleć, że komuś by się mogło z czynem społecznym skojarzyć) spotkał się z niechęcią, a nawet pogardą. Komentarze w rodzaju "...ja nie chcę z nikim współpracować" lub "...od budowy dworca są władze i specjaliści, a nie ludzie" dobrze oddają mur niezrozumienia z jakim się zderzyliśmy. Dla moich studentów było to doświadczenie przykre i frustrujące, dla mnie jednak - przepraszam, za ten brak złudzeń - coś, czego się oczywiście spodziewałem. (Podkreślę jednak to jeszcze raz - uważam sam fakt wprowadzenia idei budowy tymczasowego dworca do debaty za wielki sukces.) Elementem tej frustracji i rozczarowania był również fakt, że uczniowie cieszyńskich szkół, których zaprosiliśmy na warsztaty, mimo obietnic jednak się nie zjawili. Nie pojawiła się ani jedna uczennica, ani jeden uczeń (jakimś wytłumaczeniem, może być to, ze warsztaty odbyły się w dzień nauczyciela, gdy uczniowie mieli wolne... ale czy to rzeczywiście jest usprawiedliwienie?), co oczywiście rodzi podejrzenie, że młodzi mieszkańcy Cieszyna i okolic rosną na malkontentów, którzy chętnie ponarzekają, że nikt ich nie traktuje poważnie i nikt ich nie słucha, ale gdy ktoś chce ich wysłuchać i potraktować poważnie, wtedy odwracają się na pięcie. Mam oczywiście nadzieję, że się mylę, ale generalny anty-społeczny klimat w Cieszynie pozostawił nas lekko rozgoryczonymi.
Ten brak zrozumienia dla społecznego wymiaru architektury czy generalnie działań miejskich - mimo rozkwitu ruchów miejskich - jest chyba w Polsce wciąż silny. W opublikowanym na portalu Instytutu Obywatelskiego tekście o reindustrializacji starałem się wyjaśnić właśnie owe społeczne jej konteksty, starałem się pokazać, że przemysł w mieście to tylko jeden z elementów znacznie większego i bardziej skomplikowanego projektu. Większość czytelników to zrozumiała, ale zdarzyli się i tacy, którzy w tajemniczy sposób (czy to z ignorancji, czy z powodu niechęci do mnie) okazali się na 80% tego co napisałem zupełnie ślepi. Ostatnio bardzo popularny reporter na swoim blogu z klasistowską pogardą opisywał otwarcie centrum handlowego w Poznaniu i też nie spotkało się to z reakcją, najwyraźniej większość czytelników wyżej ceni eteryczne piękno przestrzeni, architektury czy języka, niż ich społeczny wymiar i znaczenie.
Tym, co w tej dyskusji jest - moim zdaniem - najważniejsze, to pytanie o polityczny podmiot. Michał Bilewicz w świetnym tekście pokazuje, jak podziały na plemiona służą politykom niszcząc społeczeństwo i państwo. Mocne, oparte na tożsamości podziały (plemię PiS, plemię PO, plemię katolików, plemię ateistów, plemię młodych liberałów etc.) mogą prowadzić jedynie do (miejmy nadzieję - zimnej) wojny domowej. Ucieczką przed takimi tożsamościowymi narracjami jest indywidualizm. Nie należę do plemienia, jestem osobny. Pomijając fakt, że ta ucieczka nigdy się nie udaje (czym innym są hipsterzy, jak nie plemieniem indywidualistów?), wzmacnia ona mechanizm destrukcji tego co wspólne, tego co uniwersalne, tego, co mogłoby nas połączyć (politycznie jedynie Zieloni w Polsce chcą o to dobro wspólne naprawdę zawalczyć. Choćby tylko z tego powodu, należy im dać szansę). Bilewicz jako szansę na przezwyciężenie podziałów proponuje z jednej strony "uniwersalizujący autorytaryzm" (to oczywiście moje określenie i trochę jednak z przymrużeniem oka) czyli powszechne i publiczne szkolnictwo, z drugiej zaś integrację funkcjonalną zamiast tożsamościowej, czyli rozbudowany transport publiczny. Publiczna szkoła jest postulatem ze wszech miar słusznym i jej lekko autorytarny charakter, który kwestionuje (albo mówiąc bardziej delikatnie - zawiesza) to skąd uczniowie przychodzą, jakie wykształcenie mają ich rodzice, ile mają pieniędzy - jest moim zdaniem niezbędny. Napięcie pomiędzy tym co w uczniach indywidualne a tym co uniwersalne, napięcie, które jest niezbędne zarówno dla dobrej szkoły jak i dla dobrze funkcjonującego państwa i społeczeństwa, jest jednym z fundamentów, na których szkoła musi być budowana. W tym miejscu szkoła spotyka się z transportem publicznym. Postulat integracji poprzez autobusy zakłada bowiem, że istnieje zewnętrzna wobec osób rama/płaszczyzna, która umożliwia im spotkanie i integracje. To jest oczywiście coś, co jest trudne do opowiedzenia w języku sieci, asamblaży i tym podobnych modnych pojęć, zakłada bowiem przerwania ('dziury') i istnienie zewnętrza. Oczywiście, owo zewnętrze zostało wyprodukowane przez jakieś wnętrze - autobus jest produktem określonego splotu technologii i procesów społecznych, ale podział wnętrze-zewnętrze jest kluczowy. Co jednak najważniejsze, owa zewnętrzna rama (autobus, tymczasowy dworzec autobusowy etc.) istnieje w sposób przekraczający istnienie, interesy i możliwość kontroli przez poszczególnych aktorów. Gdy na placu grupa nacjonalistów krzyczy "kto nie skacze..." buduje tożsamościową narrację, wykluczającą wszystkich, którzy do ich skakania nie chcą się przyłączyć. W żaden jednak sposób nie są w stanie zmienić samego placu na którym skaczą. Placu, który nadaje wszystkim go używającym "funkcjonalną tożsamość". Użytkowników autobusów łączy fakt ich używania, mieszkańców Górnego Śląska fakt tego, że tam mieszkają (o tym był mój tekst w Nowych Peryferiach). Temu służy moje ciągłe gadanie o instytucjach, w tym kierunku musiałaby zmierzać reforma terytorialna Polski, by operować jednostkami funkcjonalnymi, których potencjał w momencie styku z inną jednostką terytorialną był podobny (granica pomiędzy miastem a gminami podmiejskimi przebiega pomiędzy różnymi potencjałami i to jest ze wszech miar szkodliwe). Temu w końcu służyć miałaby reindustrializacja.
Dlatego projekt dworca tymczasowego w Cieszynie jest czymś znacznie więcej, niż tylko budową schronienia przed deszczem i chłodem, gdyby powstał, samo jego istnienie miałoby znaczenie społeczne i polityczne. Można jednak owe dodatkowe konteksty uzyskiwać 'mimochodem', lub też starać się na nich właśnie cały projekt zbudować. Do takiego rozumienia architektury w Polsce trudno jednak przekonać użytkowników, polityków i architektów. Będziemy jednak nadal próbować.

0 Comments

731. albo katolicyzm albo barbarzyństwo

9/22/2013

4 Comments

 
Mam znajomego, który mieszka w jednej z podwarszawskich wsi. "Trochę tam duszno" mówi, mając na myśli wszechogarniający wpływ kościoła. Pozwalamy sobie więc pomarzyć, jak cudownie mogło by tam być, gdyby tego kościoła nie było... i wtedy budzę się przerażony.
Kościół i prawica bardzo poważnie traktują ideę grzechu pierworodnego - ludzie z natury są grzeszni i słabi, jak się ich zostawi na chwilę bez kontroli, to na pewno coś złego zrobią. Tak zwani "wolnościowcy" (czy z lewa czy z prawa) zdają się stać po dokładnie przeciwnej stronie antropologicznej barykady - to właśnie kontrola wyciąga z ludzi co najgorsze, jeśli zostawić ich w spokoju, to ujawni się w ludziach to, co najlepsze. Generalnie, (i tu widać mój postkatolicki ślad) nie bardzo wierzę w nieskalaną szlachetność natury ludzkiej, choć sama idea grzechu pierworodnego jest jedną z najbardziej diabelskich idei, które głosi Kościół. Jak już wiele razy pisałem, bliska mi jest narracja "struktur grzechu", która w istocie zakłada po prostu brak autonomiczności ludzkiego podmiotu i niemożliwość abstrahowania go od kontekstu w dyskusjach o ludzkich wyborach. Tak, jak istnieją struktury zmuszające ludzi do wyboru pomiędzy złym a gorszym, tak muszą też istnieć "struktury dobra", które stawiają człowieka przed wyborem pomiędzy dobrym a lepszym. Człowiek jednak nigdy nie istnieje poza kontekstem, jego życie i wybory są przez zewnętrze, nawet jeśli nie warunkowane, (ponieważ pewna ograniczona autonomia przecież istnieje) to stymulowane.
Fantazja o zniknięciu Kościoła z polskiego życia społecznego jest na pierwszy rzut oka myślą miłą i słoneczną, obawiam się jednak, że po pierwsze, myśl ta pozostanie (przynajmniej przez jeszcze dwa - trzy pokolenia) tylko fantazją; po drugie jednak, jeśli nie Kościół to co? Co będzie miało dominujący wpływ na kształtowanie kontekstu społecznego w Polsce? To pytanie zadał sobie kilka lat temu Jarosław Kaczyński (którego ultrakatolicyzm jest stosunkowo świeży) i najwyraźniej przeraził się odpowiedzi, jaką zobaczył. Uznał więc, że "...albo katolicyzm albo barbarzyństwo" i z dość niewinnych, chadeckich i propaństwowych pozycji zdryfował w rejony, w których skutecznie może odbierać elektorat chłopakom z ONR, NOP czy RN. Podobne pytanie zadał sobie Donald Tusk i po latach nieformalnego związku wziął ślub kościelny, a choć nie ma już w partii Gowina, to wciąż ma Libickiego. Do pewnego stopnia podobnie odpowiedział sobie i Leszek Miler, choć dziś stara się o tamtej odpowiedzi zapomnieć - a będąc w opozycji można zapomnieć i wyprzeć wszystko.
Obserwując czym stała się Polska po ponad dwudziestu latach transformacji, wiemy już, że odpowiedź, jakiej udzielili sobie ci wszyscy politycy była błędna, że zaprowadziła kraj i społeczeństwo tam, gdzie prawdopodobnie nigdy nie chcieli się znaleźć. W miejsce, w którym poważnie traktuje się rojenia o bruzdach po in vitro, w których redaktor poczytnego tygodnika zachwyca się dyskryminacją i przemocą wobec mniejszości seksualnych w Rosji, a Terlikowski jest traktowany jako poważny dziennikarz. Kraj, w którym pracodawca obcina palce pracownikowi domagającemu się zapłaty za pracę, a emeryci tracą mieszkania niszczeni lichwą. Przekonanie, że "...albo katolicyzm albo barbarzyństwo" okazało się więc koszmarnym błędem (o czym powinni wiedzieć wcześniej, słuchając choćby jednego z liberalnych biskupów, który bredził coś o polewaniu feministek kwasem solnym), to właśnie polski katolicyzm okazał się drogą, którą przy dźwięku radosnych pieśni Polacy wyszli na pustynię, opuszczając może i lekko cuchnące, ale cywilizowane miasta Babilonu. Okazało się, że wejście w naturę nie oczyszcza, lecz degeneruje.
Czy można było udzielić innej odpowiedzi? Czy dziś takiej alternatywnej drogi można jeszcze szukać?
Myślę, że nie jest nią prosty liberalny antyklerykalizm - Ruch Palikota głosujący (w zdecydowanej większości) za podwyższeniem wieku emerytalnego nie jest przypadkiem, droga RP prowadzi w inny krąg - ale jednak - piekła. Zwykła negacja i odrzucenie to za mało. Czy są jednak w Polsce takie struktury symboliczne, które pomogłyby zbudować instytucje działające jak "struktury dobra"? Odpowiedź jest, obawiam się, dość pesymistyczna - nie istnieje sfera symboliczna, do której można by się odwołać by zbudować lepszą Polskę. Nie ma mitu, który dałby nam emancypacyjną i egalitarną wizję lepszej Polski. Ci, którzy poświęcili lata na próbę reaktywacji wizji lewicowej, zaangażowanej inteligencji (która to wizja sama w sobie jest zbyt elitarna, zbyt paternalistyczna, by mogła mieć realne polityczne znaczenie) co rusz okazują się tylko śmieszną, nieudaną repliką modelu do którego się odwołują.
Wydaje się, że w kraju w którym dominuje barbarzyński darwinizm i plemienny katolicyzm jesteśmy na zawsze już skazani na wybór pomiędzy dżumą PiS, a cholerą PO. Mimo tego jednak, pojawiają się jaskółki nadziei i wielkie manifestacje związkowców są zdecydowanie jedną z nich. Mit Solidarności / solidarności, czerpiący z "jedni drugich brzemiona noście" gdzieś tam wciąż się tli. To jednak jest - czy nam się to podoba czy nie - mit czerpiący z katolicyzmu. Nie ma w Polsce bowiem innej wyobraźni, niż chrześcijańska.
Dlatego tak ważny może się okazać pontyfikat Franciszka, który w pierwszym długim wywiadzie (obszernie komentowanym na całym świecie) kreśli wizję kościoła oczywiście paternalistycznego i oczywiście nie rezygnującego ze swej pryncypialności, ale równocześnie mówi o kościele jako "szpitalu polowym", mówi o dobrym samarytaninie, o miłosierdziu, o tym wreszcie, że miłość jest większa niż grzech. W pamiętnym wywiadzie, który GW udzieliła żona Terlikowskiego mówiła o tym, jak starają się oni ochronić swoje dzieci przed złym, grzesznym światem. Franciszek mówi o sobie "jestem grzesznikiem" i że Kościół otwartych drzwi, który czeka na ludzi by do niego przyszli, to zbyt mało, Franciszek chce Kościoła, który znajduje nowe ścieżki, Kościoła, który przekracza sam siebie.
Istnieją w Polsce i polskim społeczeństwie mniejszościowe sfery symboliczne - czy to czerpiące z innych, niekatolickich religii czy też z postępowych, świeckich wizji świata, które wciąż pozwalają przetrwać oazom dobra i altruizmu. Istnieją środowiska, grupy, idee, które są jak klasztory w wiekach ciemnych, pielęgnujące współczucie i miłość wzajemną. To jednak tylko małe kwiatki na łące katolickiej/kapitalistycznej barbarii. Być może urosną, być może to do nich należy przyszłość. Tak jak jednak Kościół ucywilizował barbarzyńską Europę, tak dziś to Kościół trzeba ucywilizować, trzeba nam z powrotem wejść do Babilonu, z powrotem udać się do Egiptu. Nie jako do miejsc zniewolenia, lecz cywilizacji i miejskiej, antyplemiennej i antyindywidualistycznej wyobraźni i praktyki. Czy nam się to podoba czy nie, wciąż jedyną politycznie skuteczną odpowiedzią na barbarzyństwo w Polsce jest katolicyzm. Dlatego pytanie "jaki kościół" dotyczy nie tylko wierzących, dlatego wszyscy musimy trzymać kciuki za Franciszka. Groza indywidualistycznego, dzikiego, nieludzkiego kapitalizmu, groza wojny jaką prowadzi on z tymi, którzy wierzą w społeczeństwo, w miłość wzajemną i dobro (jedni drugich ciężary noście) jest zbyt straszna, by zwracać uwagę na drobne różnice. Franciszek mówiąc o tym, ze kościół zbyt obsesyjnie zajmuje się kwestiami takimi jak aborcja* czy homoseksualizm być może jest tylko wilkiem przebranym w owczą skórę; ja jednak skłonny jestem mu zaufać. Wróg jest zbyt potężny, a groźba zbyt wielka byśmy mieli tak naprawdę jakikolwiek wybór. Każdy sojusznik, nawet wątpliwy czy trudny, jest dziś bezcenny.
____
*Również w kontekście kolejnego głosowania w Sejmie projektu zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, przypominam mój tekst dla Znaku, pod którym wciąż się podpisuję.
4 Comments

730. into darkness

9/7/2013

5 Comments

 
W końcowych minutach Into Darkness słyszymy słowa o tym, że choć pierwszą, naturalną reakcją na doświadczone zło i przemoc jest szukanie zemsty, to powinniśmy przezwyciężyć tę reakcję, w przeciwnym razie upodobnimy się do tych, na których chcemy się zemścić. W filmie Captain America jest podobna scena, w której na pytanie o to, czy główny bohater chce zostać super-żołnierzem by zabijać nazistów, pada odpowiedź, że on nie chce nikogo zabijać, uważa po prostu, że zawsze trzeba się przeciwstawiać przemocy większych i silniejszych (bullyingowi). Oglądając te filmy stawał mi przed oczami jeszcze-nie-prezydent Obama z czasów pierwszej kampanii wyborczej, który w porywających przemówieniach odwoływał się do tego mitu Ameryki, który wciąż najwyraźniej bywa obecny w Hollywood. Ameryki w którą i my w Polsce wierzyliśmy w czasach PRLu - ojczyzny wolności, demokracji, walki o sprawiedliwość. Wierzyliśmy w zapewnienia prezydenta Reagana, że Ameryka to kraj, który przeciwstawia się Imperium Zła.
Oczywiście nie wszyscy, ci którzy wiedzieli jaką politykę (?) prowadzą USA w krajach Ameryki Południowej, nie mieli złudzeń, że mit o Dobrej Ameryce jest zwykłym propagandowym kłamstwem. Tak jak i dziś, gdy laureat Nagrody Nobla ściga po całym świecie człowieka, który ujawnił niekonstytucyjne działania amerykańskiego rządu, gdy wciąż ludzie podejrzani o terroryzm przetrzymywani są bez sądu, gdy tortury są metodą prowadzenia śledztwa a bombardowania wiosek są sposobem by zaprowadzić ład i porządek, wiemy, że przemówienia Obamy są pustym gadaniem, niemającymi nic wspólnego z realną polityką.
Gdy jednak oglądam hollywoodzkie produkcje, które wciąż i na nowo odwołują się do tego samego mitu, gdy uświadamiam sobie, że Obama wygrał wybory właśnie dlatego, ze Amerykanie chcieli dobrego, uczciwego i sprawiedliwego prezydenta, gdy widzimy wybuchające na całym świecie protesty, niemal wszystkie odwołujące się do poczucia sprawiedliwości, uczciwości i empatii, zastanawiam się jak to się dzieje, że etyczny odruch tak łatwo ulega korupcji, że dobrzy ludzie godzą się na kompromisy (w imię skuteczności? realizmu?) i lądujemy wszyscy dokładnie tam, gdzie jest wszystko przeciwko czemu się buntujemy.
W dyskusji o ujawnionych materiałach z fb wodza Ruchu Narodowego pojawiają się dwa rodzaje argumentów - z jednej strony, że to nieetyczne i nieestetyczne grzebać ludziom w prywatnej korespondencji; z drugiej natomiast, że tu nie ma co ulegać sentymentom, że to jest wojna, i nie ma tu miejsca na kompromisy. Narodowcy 'wypowiedzieli ją społeczeństwu' więc społeczeństwo ma teraz prawo używać wszelkich metod,  by wroga unicestwić (no i znów wracamy do naszego starego przyjaciela Carla Schmitta). Oczywiście nie mam prawa wypowiadać się w imieniu tych, którzy mieszkają w Polsce i którzy 'są jak straż', którzy 'na pierwszej linii frontu' walczą z brunatnym zagrożeniem. Z mojego fotela za wodą, mogę sobie spokojnie obserwować wojny, walki i dyskusje, choć to nie ja lubię stroić się w togę lewicowego arbitra elegancji. Prowadzący heroiczną walkę z nazizmem i wszelkim prawactwem od lat stosują te same metody - internetowego donosu, ośmieszania czy glanowania przeciwnika. Czasem dostaje się przypadkowym obserwatorom, ale kto by się tym przejmował - bojownicy o lepszy świat nie spoczną, póki nie zwyciężą. Wyciąganie prywatnej korespondencji publicznej osoby jest tylko kolejną wersją tej samej taktyki. Ale ponieważ prywatność tak naprawdę już dawno przestała istnieć i wszyscy jesteśmy publicznymi osobami, wydaje mi się, że Ewa Siedlecka nie histeryzuje, gdy pisze 'dziś on, jutro ty'. Nie chciałbym jednak stawać po tej samej stronie, co Gazeta Wyborcza (choć ta strona jest dość pluralistyczna - są i inne wypowiedzi), mieszczański, liberalny sentymentalizm nie jest i moją bajką, aż tak bardzo mi pana H. nie szkoda (choć oprócz niego ucierpiały i inne, zupełnie niepubliczne osoby).
Dwie kwestie wydają mi się tu zastanawiające - po pierwsze, zadziwiająca wiara, że skompromitowanie jednego człowieka, jest skutecznym środkiem w wojnie przeciwko prawicowemu ekstremizmowi; po drugie (i ważniejsze) przekonanie, że to nie państwo i jego służby powinny zająć się panem H. (a z ujawnionej korespondencji widać, że są ku temu przesłanki) lecz dziennikarze i blogerzy. To, że państwo polskie jest przerażająco słabe widać na każdym kroku, czy jednak dalsze go osłabianie i wychwalanie internetowego linczu jest na pewno drogą, którą chcemy iść? Nie bronię pana H., bronię państwa i zasad.
Puśćmy się na chwilę poręczy - a co jeśli to wszystko jest ustawioną przez polityków i służby manipulacją? Co jeśli za tym nagłym a niespodziewanym wyciekiem nie stoją hakerzy, lecz służby specjalne, które chcą zastąpić niespecjalnie rozgarniętego wodza, kimś bardziej cywilizowanym? W otoczeniu rządzącej w Polsce partii (której przewodniczący znany jest ze swego fanatycznego wręcz umiłowania demokracji) można znaleźć przynajmniej kilka osób (ba, nawet w samym rządzie by się pewnie ktoś taki znalazł), które mają i nacjonalistyczne poglądy i mocno prawicową przeszłość. Postawienia 'swojego' człowieka na czele RN (jeśli na chwilę mogę zanurzyć się w odmęty teorii spiskowych) byłoby świetnym rozwiązaniem w świetle malejących słupków poparcia... Czy jednak nawet gdyby ta zupełnie fantastyczna i nieprawdopodobna hipoteza miała choć posmak prawdy, czy to wystarczający powód by odrzucić państwo i załatwiać sprawy własnymi rękami?
W Into Darkness kapitan Kirk dostaje zadanie by zabić zamachowca. Sprzeciwia się jednak rozkazowi, aresztuje złoczyńce i chce postawić go przed sądem - czego za wszelką cenę, chce uniknąć spiskujący admirał. Obie strony (admirał i zamachowiec) są złe, ratunkiem jest 'trzecia strona' - państwo, aparat sprawiedliwości. Może to tylko hollywoodzki mit, może to właśnie jest prawdziwą naiwnością, obawiam się jednak, że odrzucenie instytucji i branie sprawiedliwości w swoje (dziennikarskie i blogerskie) ręce to droga w ciemność.
5 Comments

729. radość bycia obcym

9/5/2013

0 Comments

 
Jednym z pytań, na które szukano odpowiedzi w najnowszym, jubileuszowym numerze Miesięcznika 'Znak' było pytanie o różnicę pomiędzy innością a obcością (ale także znaczenie i wagę inności i obcości). Ciekawe, że zarówno odpowiedź z 2004 roku (udzielona przez Ryszarda Kapuścińskiego) jak i (bardzo ciekawy) wywiad z Aldo Vargas Tetmajerem z 2013 raczej unikają precyzyjnej odpowiedzi, kluczą i lawirują. Dla ludzi zajmujących się miastami, pytanie o inność i obcość ma fundamentalne znaczenie (nie jest też pytaniem, na które nie udzielano ciekawych odpowiedzi), dlatego poproszony przez 'Znak' chętnie i ja kilka uwag na ten temat dorzucę.
Kapuściński z jednej strony zauważa 'naturalne' rozpoznanie Innego jako warunek kształtowania się własnej tożsamości- starożytne greckie Polis było oparte na geście wydzielenia, mamy więc przeciwstawienie: cywilizacja i Grecy przeciw chaosowi i barbarzyńcom;  z drugiej jednak nawiązuje do Tischnera i filozofii dialogu. Dialog może tu być jednak widziany jako opresyjne narzędzie, którego celem jest "wzajemne zrozumienia, celem zrozumienia - wzajemne zbliżenie". Obcość i inność są traktowane jako problem, jako zło. Tu wojenne doświadczenie Levinasa, doświadczenie getta, obozów, drutów kolczastych i napiętnowania jest oczywistym powodem strachu przed obcością. Aldo Vargas Tetmajer opowiadając o sobie również zwraca uwagę na swoje zanurzenie w dwu kulturach i dwu tradycjach (europejskiej i indiańskiej), a nie na swoją (choćby częściową) obcość w nich. Przynależność jest dobra, obcość jest niebezpieczna - powołując się na swą 'indiańską tożsamość' mówi: "...w tradycyjnych społecznościach (...) członkowie nie postrzegają siebie w oderwaniu od wspólnoty. Oderwanie takie często traktowane jest jako kara albo przekleństwo."
Zupełnie inaczej do obcości (a wręcz wrogości) podchodzi Carl Schmitt, gdy w cytowanym przez Jacoba Taubesa (pięknym!) zdaniu pisze: "Wróg jest uformowanym pytaniem, jakie sami sobie stawiamy". Tu nie mamy jedynie niechętnej konstatacji trudnej rzeczywistości (jak w komentarzach Kapuścińskiego na temat starożytnych Greków czy Rzymian), lecz radość z bycia obcym, innym, radość z wrogości. Nie należy się dziwić, że Levinas stoi dokładnie po przeciwnej stronie niż Schmitt - wszak w obozie koncentracyjnym stanęliby oni po dwu różnych stronach płotu.
Myśl Carl Schmitta jest ufundowana na idei podziału i przeciwieństwa, na celebracji różnicy i oddzielenia i choć sama idea zdefiniowania polityki na przeciwieństwie przyjaciel-wróg wydaje się niebezpiecznym uproszczeniem, to wolność by NIE być przyjacielem, by NIE wchodzić w dialog wydaje się wartą rozważenia, szczególnie dziś, w świecie "polityki miłości" i tysięcy "znajomych" na facebooku. Myślenie Schmitta zakłada kształtowanie własnej tożsamości poprzez zetknięcie z Obcym i Innym, wróg dla Schmitta jest pojęciem politycznym (w przeciwieństwie do wroga "teologicznego", którego należy unicestwić) a cała jego myśl stawia sobie za cel utrzymanie Ładu. Jak pokazała jednak historia, dla polityków III Rzeszy subtelności interpretacji myśli Schmitta nie miały znaczenia, a najłatwiejszym sposobem zbudowania nowego ładu wydawało się całkowite unicestwienie ludzi uznanych za wrogów. Znaczenie Obcego dla kształtowania naszej własnej tożsamości wciąż jednak wydaje się atrakcyjne - Aldo Vargas Tetmajer mówi o zachodnich turystach, których podróże do "egzotycznych miejsc" często inspirowane są właśnie chęcią doświadczenia obcości i poprzez to doświadczenie odkrycie w sobie czegoś nowego, ważnego, jakiejś "głębi". Jest w takich podróżach coś strasznie smutnego, jeśli bowiem bez zewnętrznej stymulacji nie jesteśmy w stanie sami się odnaleźć, czy nie znaczy to, że po prostu nic w nas nie ma? Zostawmy takie dywagacje na inną okazję...
Wydaje się, że fundamentalnym błędem Schmitta jest zafiksowanie na "płaskim" (a nie wielowymiarowym) widzeniu świata i relacji społecznych. Podziały i granice są nieprzezwyciężalne, linia na płaszczyźnie rozdziela nie pozostawiając szans na inną konfigurację, tożsamość jest integralną całością. Takie myślenie wydaje się wyrastać z doświadczeń Pierwszej Wojny Światowej, z doświadczenia wojny pozycyjnej i okopu. Jacob Taubes ze swoim żydowskim mesjanizmem i obsesją czasu/historii stanowić może ciekawą próbę rozszerzenia takiego myślenia, ale przezwyciężenie następuje dopiero w feministycznej geografii Doreen Massey, definiującej miejsce ('place') jako konstrukt społecznych interakcji, w myśli podkreślającej efemeryczność i tymczasowość wszelkiej geometrii czy też u Leonie Sandercock z jej ideą "Mongrel City" ("mongrel" to kundel, mieszaniec, w książce Sandercock ma to jak najbardziej pozytywne, admiratywne znaczenie). Myśl Massey a szczególnie Sandercock staje w oczywistej opozycji wobec rozdzielającego gestu Polis.
Postmodernizm transkulturowego miasta czy domaganie się dialogu (na przykład w przypadku "wymuszanej partycypacji") może być tak opresyjny, jak groźne może być kawałkowanie społecznej i przestrzennej tkanki miasta (choćby w postaci niesławnych zamkniętych osiedli). Ziarna prawdy znajdują się i u Schmitta i u Levinasa. Perspektywa inkluzywna nakazywałaby budować taką narrację, która pozwalałaby zachować odrębność, radość bycia Innym i Obcym, otwierałaby jednak możliwości by budować mosty i połączenia. Nie da się tego zrobić pozostając w świecie homogenicznych tożsamości i dwuwymiarowej geometrii. Jeśli jednak zobaczymy człowieka jako "opowieść obudowaną na pustce", jako byt fundamentalnie pluralistyczny, wtedy Obcość i Inność nie są już pojęciami totalizującymi ludzkie tożsamości, lecz stają się przygodnymi właściwościami, które mogą w zależności od kontekstu pojawiać się i zanikać, spełniając dowolne funkcję.  Idea granicy/instytucji (która "mediuje pomiędzy fenomenami, a nie całościami") którą wprowadziłem w "Dziurach w Całym"  w oparciu o taką właśnie, pluralistyczną wizją świata i człowieka jest oparta.

0 Comments

728. pozakapitalistyczna opowieść

8/31/2013

0 Comments

 
"No man, proclaimed Donne, is an Island, and he was wrong. If we were not islands, we would be lost, drowned in each other’s tragedies"
Neil Gaiman, American Gods

Nie, oczywiście to nie jest notka próbująca sformułować jakiś spójny poza-kapitalistyczny projekt, to są jedynie luźne uwagi na marginesie kilku książek, które czytam lub przeczytałem przez wakacje. Przede wszystkim dwu z nich - świeżo zakupionych esejów Ernsta Jungera (wydawnictwo Arcana 2013) oraz polecanej mi jakiś czas temu na fb 'The End of Capitalism (As We Knew It): A Feminist Critique of Political Economy' autorstwa 'hybrydowej autorki' (składającej się z dwu osób) J.K. Gibson-Graham. Tą drugą książkę powinienem przeczytać gdy pisałem 'Dziury...', dostarczałaby ona mi bowiem sporo materiału do żarliwej polemiki, mimo tego, że z punktem wyjścia całkowicie się zgadzam - gospodarka światowa jest zarówno kapitalistyczna jak i nie-kapitalistyczna:
Picture
Próba rozbicia homogenicznego obrazu kapitalizmu jest zawsze warta pochwały i zainteresowania. Problem z tą akurat książką polega jednak na tym, że (moim zdaniem) zarówno język (białego?) feminizmu ("Capitalism is the phallus or "master term" within a system of social differentiation") jak i (przede wszystkim) przyjęta za punkt wyjścia 'płaska ontologia' nie daje odpowiednich narzędzi, by tego rozbicia dokonać w sposób skuteczny i użyteczny. Błąd widać w następującym wnioskowaniu:
"It is here that anti-essentialist strategies can begin to do their work. If there is no underlying commonality among capitalist instances, no essence of capitalism like expansionism or property ownership or power or profitability or capital accumulation, then capitalism must adapt to (be constituted by) other forms of economy just as they must adapt to (be constituted by) it."
Oczywiście nie - to właśnie dlatego kapitalizm podporządkowuje sobie i "żywi się" niekapitalistycznymi aktywnościami (wspominane przeze mnie wiele razy w innych miejscach "non-market interactions" Edwarda Glaesera), że pozwala wszyskie je zredukować do prostej (prostackiej) logiki zysku. Istnieje esencja kapitalizmu. Kapitalizm dostarcza (jedynego?) uniwersalnego języka, którym są w stanie porozumiewać się ze sobą wszyscy aktorzy życia społecznego, politycznego i oczywiście gospodarczego. Świetnym przykładem jest najnowszy skandal związany z nieprzedłużeniem (a więc - de facto - zwolnieniem) nauczycielek w Warszawie i generalnie cała polityka polskiego rządu związana z edukacją. Zamiast wykorzystać niż demograficzny i potencjał nauczycieli, wydaje się 100 milionów złotych na ich przekwalifikowanie, a uczniowie nadal będą się uczyć w przepełnionych klasach (nauczani przez słabszych, mniej doświadczonych nauczycieli?). Rząd nie jest w stanie bowiem nawet pomyśleć o edukacji jako o czymś co nie może być zredukowane do rachunku ekonomicznego w perspektywie obecnego budżetu.
Oczywiście istnieje wiele narracji, które nie są 'kapitalistyczne', ale wszystkie one są cząstkowe i 'subiektywne' - edukacja jako rozwój człowieka? nauka jako poszukiwanie prawdy? kultura jako spoiwo społeczne? Żadna z tych narracji, nawet jeśli sama w sobie przekonująca, nie jest w stanie wytrzymać konkurencji z 'to się nie opłaca'.
W tym kontekście strategia przyjęta przez polskich Zielonych wydaje się wyjątkowo interesująca - z jednej strony polityczne apelowanie do 'socjalnej niższej klasy średniej' (budżetówka, niższy personel korporacyjny, etatowi robotnicy, hipsterstwo) a z drugiej oparcie przekazu o 'przetrwanie biologiczno-społeczne' (edukacja, zdrowie, środowisko) wydają się - paradoksalnie - najbardziej lewicowym i poza-kapitalistycznym programem politycznym w Polsce. Drugim politycznym środowiskiem, które potencjalnie byłoby w stanie przedstawić solidnie anty-kapitalistyczny program jest ruch narodowy. Z mojego punktu widzenia należy cieszyć się, że jest on śmiertelnie skażony korwinizmem a jego liderzy (i działacze) raczej cieszą się z aktów przemocy, niż zajmują się konstruowaniem racjonalnych i skutecznych strategii politycznych.
Jeśli nie postmodernistyczna dekonstrukcja, płaska ontologia i feministyczny język, to gdzie jeszcze można szukać źródeł po-kapitalistycznej opowieści? Oczywiście u konserwatystów (przy okazji - być może się mylę, ale śledząc fejsbukowe wpisy tych ciekawszych środowisk prawicowych - jak krakowskie Pressje - wygląda, że ugrzęźli oni na kato-frondystowskich pozycjach i już niewiele ciekawego możemy się po nich spodziewać... byłoby szkoda), szczególnie takich, którzy doświadczyli w życiu formującej traumy. Takich jak Ernst Junger.
Czytając wstęp Wojciecha Kunickiego do 'Węzła Gordyjskiego' jasnym staje się, dlaczego mogę być 'lewicowym jungerystą'. Kunicki wprost pisze o powojennym flircie Jungera z chrześcijańskim personalizmem. Czytając pierwszy zamieszczony w książce esej 'O Pokoju' nie mogłem wyjść z podziwu na widok takich zdań: "Przyjrzeliśmy się ofiarom tej wojny. W ich ciemnym pochodzie znaleźli się przedstawiciele wszystkich narodów. Wszystkie miały udział w cierpieniu i dlatego pokój winien im wszystkim przynieść obfite żniwo. Oznacza to, że wojna musi być przez wszystkich wygrana." i dalej: "Pokój nie może zasadzać się na porozumieniu". I jeszcze (mógłbym cytować ten tekst niemal w całości): "Jeśli wojnę mają wygrać wszyscy, a to tylko przyniesie zbawienne skutki, wówczas zwycięstwo zbrojne będzie miało sens zadania: wraz z nim pozyskane zostanie dobro, które należy udostępnić wszystkim. (...) Pokój nastanie wówczas, gdy moce, służące Totalnej Mobilizacji, uwolnią się jako moce stwórcze." Junger nawołuje do zjednoczenia Europy jako początku zjednoczenia świata, pisze o Totalnej Mobilizacji dla Pokoju, o współpracy, o nakładaniu kolejnych logik i porządków na logikę przestrzeni czy produkcji.
I znów, myślę, że to właśnie Ernst Junger ze swym totalizującym, inkluzywnym i głęboko ludzkim heroizmem jest lepszym przewodnikiem do post-kapitalistycznego świata, niż postmodernistyczne (czyli z wyłączeniem na przykład bell hooks) feministki czy liberalni ironiści. To Wyższy Cel, Transcendencja i Wspólnota właśnie ze względu na swą totalizującą siłę narracji (która jednakże musi być narracją bachtinowską!) może przeciwstawić się uniwersalistycznej logice kapitalizmu. Musimy chronić autonomię i intymność, ale to nie Fragment a Całość (która wciąż jest osiągana i nigdy nie osiągnięta - to ratuje nas przed totalitarnym zniewoleniem) jest drogą, prawdą i życiem.
0 Comments

726. osiemdziesięciu ośmiu profesorów

8/22/2013

0 Comments

 
"...Buber told me: Taubes, you know Sein und Zeit, you don’t know Heidegger—and he was right."

Gdy przyjaciel nie potrafi przyznać się do błędu, albo mu wybaczam, zapominając; albo przestajemy się przyjaźnić. Gdy ktoś, kto ma ambicje polityczne nie przyznaje się do błędu, oczami wyobraźni widzę kolejnego Leszka Milera. Może i skutecznego (w jakimś punkcie czasoprzestrzeni), ale czy rzeczywiście LM jest najlepszym, na co w polskiej  (lewicowej?) polityce możemy mieć nadzieję?
Kupiłem na początku wakacji 'Apokalipsę i Politykę' Jacoba Taubesa, (by potem dokupić jeszcze 'To Carl Schmitt: Letters and Reflections' - ale nie warto, wstęp nie wnosi niczego nowego, większość tekstów z tej książeczki jest w AiP). Do Taubesa dotarłem przez ABR i z dużym zainteresowaniem czytam jego teksty - dla architekta Taubesa obsesja czasu (a nie przestrzeni) jest czymś bardzo odświeżającym. AiP jest inspirującą i wciągającą lekturą, do której - jestem pewien - będę wracał, również na tym blogu. Bardzo ciekawy jest również wstęp Piotra Nowaka (właśnie z tych powodów, z których nie podoba się Mikołajowi Ratajczkowi), który przedstawia pokrótce postać Jacoba - nie tylko jako myśliciela, ale również jako człowieka. Człowieka, którego osobiście nigdy nie chciałbym poznać.
Przez ostatnie parę lat spotykałem ludzi przede wszystkim poprzez ich teksty - najpierw czytałem, potem spotykałem 'w realu'. W zdecydowanej większości przypadków 'żywy człowiek' potwierdzał to czego się spodziewałem po lekturze. Może było mi łatwiej, bo spotkanie poprzedzało jakiś rodzaj kontaktu - mejle lub czat. W przypadku Taubesa czytam jedynie jego teksty, które kierował do siebie i 'do wszystkich' (ewentualnie podglądam go poprzez list do Carla Schmitta, który jednak też pokazuje jedynie intelektualną relację i fascynację), są to też teksty, które jeśli odnoszą się do osób i wydarzeń, to są one już dla mnie historią. Ciekawe, że Taubes mocno podkreśla swą niechęć do 'czystej' myśli (przychodzi mi tu na myśl smaczny cytat z American Gods: "...college professor who (...) could not talk, could only discourse, expound, explain", choć z drugiej strony "Chesterton once said that it was not some great practical man that was needed to heal our confused and terrible times, but a great ideologist."), wymaga by myśl zawsze była osadzona w historii. Gdzieś tam (być może) pobrzmiewa to w tym co kiedyś napisał CM - że nie interesują go idee, interesują go biografie (cytuję z pamięci, więc może niedokładnie). Ale CM jest publicystą politycznym, 'cynglem', zaangażowanym w wojny tu i teraz; Taubes był jednak myślicielem, o ambicji wykraczającej (chyba) poza doraźność...
To rozróżnienie na tych co piszą (myślą) i tych, którzy działają jest jednak istotne i osobiście (temperamentem) bliżej mi jest oczywiście do tych pierwszych. Również dlatego, że politycznie działanie nie poprzedzone krytycznym namysłem łączy się często z dość prostacką prawicowością - zakłada bowiem oczywistość świata, w którym wszystko jest w zasadzie w porządku, z wyjątkiem tego, że to nie my jesteśmy u władzy, nie nasze idee i wartości dominują. Ponieważ brzmi to prostacko nawet dla prawicowców, dobrze jest wprowadzić perspektywę etyczną - podział na nas dobrych i tamtych złych ('bandyta Bauman', 'oni stoją tam gdzie stało ZOMO' etc.). Świetnym przykładem z pop-kultury na takie myślenie jest książka 'Czerwona Mgła' (którą poleca na okładce arbiter elegancji liberalno-lewicowej blogosfery), w której świata bronią Elfy i Polacy (i kilka innych nacji, ale o Polakach to piosenka, NASA tylko wynosi elfie satelity na orbitę), przeciw Złu-Nie-Z-Tego-Świata. Zło jest rzeczywiście czystym złem, nie mamy więc żadnego problemu by stanąć po 'właściwej' stronie, problem w tym, że ta 'właściwa strona' to wyidealizowana wizja II RP (z lekką domieszką Państwa Podziemnego). Nie ma więc tu miejsca na najmniejszy ślad krytyki społecznej czy politycznej, to 'piękny' wojenny, 'naturalny' kapitalizm. Oczywiście nie o tym jest ta opowieść i nie w porządku jest ją z tej perspektywy krytykować, mimo to (albo właśnie dlatego) jest to świetna ilustracją polskiej (nie tylko prawicowej) wyobraźni. Ilustracją dość do Polski zniechęcającą - przynajmniej mnie... (postać inkwizytorki 'torturującej' bezwarunkową miłością, której boją się i Elfy i ludzie w ładny sposób pokazuje pęknięcie tego świata i jego oczywistą - mimo tolkienowsko-katolickonarodowego sztafażu - niechrześcijańskość).
Bliżej mi jest więc do tych, którzy fascynują się myślą, a do działania podchodzą ostrożnie. Nie znaczy to jednak oczywiście, że działać nie należy - wręcz przeciwnie (a czasem trzeba działać w rewolucyjnej nagłości). Namysł musi być jednak podstawą działania, namysł jest ostrożnością i powinien zapewniać skuteczność i dalekosiężność działania. Bezpieczniej jest również myśleć i nie działać, niż działać i nie myśleć (mimo wszystko - sorry Lenin). Również dlatego, że z myśli i pism - nawet głupich - zawsze można wyłuskać ciekawe, inspirujące fragmenty.
Namysł ma również wymiar etyczny - ów krytycyzm czy też zdolność przyznania się do błędu od której zacząłem tę notkę dotyczy skali. Inaczej zachowuje się przyjaciel, gdy jego/jej zachowania dotyczą relacji pomiędzy kilkorgiem ludzi, a inaczej zachowuje się polityk, poświęcający przyjaźń z jednostką by zyskać poklask grupy. Kalkulacja skali jest jednak kalkulacją przestrzeni i tu przydałby się Taubes, by poprzez kontekst czasu, myślenie skalą podważyć. Taubes (i Schmitt) mocno podkreślali skończoność ludzkiego życia i konieczność podejmowania decyzji, które kończą, przecinają dyskusję. Obraz Taubesa jako człowieka odmalowany przez Piotra Nowaka czy flirt Schmitta z nazizmem pokazują jednak, że to jednak myśl a nie bezpośrednia akcja jest ciekawa, to myśl może zostać 'uniewinniona'. Przywołany wcześniej LM był w swoim czasie uważany za polityka skutecznego, za model jak należy politykę uprawiać - jego dzisiejsze wcielenie, głupota i pustka jaką ujawnia pokazuje, że brak myśli prędzej czy później się mści również w polityce. Dobrze by było, by ci, którzy dziś na lewicy działają o tym pamiętali.
0 Comments

725. korwinizm dla PiS

8/11/2013

4 Comments

 
Poranna, niedzielna lektura deklaracji ideowej Ruchu Narodowego to dziwny pomysł, ale gdy wczoraj zobaczyłem zdjęcie lewicowej działaczki Krytyki Politycznej przemawiającej pod wielkim krzyżem, uznałem, że i ja mogę sobie pozwolić na pewne małe dziwactwo.
Myśl, która od dawna (oczywiście pod wpływem ABR) chodzi mi po głowie, to związek pomiędzy prawicą a myśleniem naturalistycznym. Prawica (polska) ma obsesje natury. Kapitalizm jest dobry, bo jest 'naturalny', homoseksualizm jest zły, bo jest 'nienaturalny'. Nie ma znaczenia, że to bzdury, bo przecież owa 'naturalność' to konstrukt. Typowy, postmodernistyczny konstrukt ludzi, którzy stracili pewność, więc ją sobie próbują stworzyć. Ten sam mechanizm dotyczy nowych nacjonalizmów, nowych ruchów religijnych czy fundamentalizmów w obrębie starych religii.
Czytając deklarację ideową RN czułem perwersyjne rozczarowanie. Wiem, że to głupie, ale miałem nadzieję, że znajdę tam choćby posmak jakiejś interesującej myśli, jakiś ślad ciekawego post-postmodernistycznego myślenia. Wbrew bowiem moim lewicowym przyjaciołom, jako post-watykańskodrugosoborowy-katolik wierzę, że ziarna prawdy są obecne również poza lewicowym kościołem. Również - oj oj - na prawicy. Szczególnie tej nieortodoksyjnej. Niestety (z intelektualnego) lub stety (z politycznego) punktu widzenia, RN jest intelektualnie na przełomie XIXgo i XX wieku, nie ma w sobie nawet cienia intelektualnego ognia nacjonalizmów z lat 20tych i 30tych. Banał i żenada.
Znacznie ciekawsza (choć z trochę innego powodu - nie oczekujcie intelektualnej stymulacji również i tam) jest lektura komentarzy pod tymże manifestem. Socjalizm jest obelgą, którą nasi drodzy bracia nacjonaliści posługują się jak cepem. Korwinistyczne pranie mózgu pozostawia nieodwracalne ślady - każde wspomnienie o wspólnocie jest odrzucane. Mamy więc tam spór takich, którzy są w stanie pomyśleć jakiś strzęp wspólnoty (na przykład - naród), wychodzą więc w swej etyce i polityce poza skrajnie indywidualistyczne 'ja' i 'moje', oraz korwinistycznych hunwejbinów, którzy wszystkie odniesienia poza jednostkę widzą jako zakamuflowany socjalizm albo i komunizm. 'Wspólnotowi nacjonaliści' są bezradni - nie mają języka, by się oskarżeniom o socjalizm przeciwstawić, na dodatek, również kwestie odniesień do chrześcijaństwa nie są tu wystarczającym wyznacznikiem prawicowości. Więc klincz. Korwinizm jest wirusem, niosącym śmierć nacjonalistycznej prawicy. Pozostaje oczywiście czysta przemoc, wspólnotowe pokrzykiwania na stadionach i ulicach, ale nic więcej z tego nie będzie. Kaczyński może spać spokojnie. Kaczyński do 'wspólnotowych nacjonalistów' mówi językiem, który oni rozumieją, który dotyka i tego co myślą i tego co czują. A lewica? No cóż... działaczka KP przemawia po krzyżem, w DO pojawiają się teksty z Otchłani. Chciałbym żyć w socjaldemokratycznym kraju, ale coś mi mówi, że nie będzie to Polska. Ja w każdym razie socjaldemokratycznej Polski raczej nie dożyje.
4 Comments
Forward>>

    Archives

    November 2018
    May 2018
    December 2017
    November 2017
    October 2017
    August 2017
    March 2017
    January 2017
    December 2016
    November 2016
    October 2016
    September 2016
    August 2016
    July 2016
    June 2016
    May 2016
    April 2016
    March 2016
    February 2016
    January 2016
    December 2015
    October 2015
    September 2015
    August 2015
    July 2015
    June 2015
    May 2015
    April 2015
    March 2015
    February 2015
    January 2015
    December 2014
    November 2014
    October 2014
    September 2014
    August 2014
    July 2014
    June 2014
    April 2014
    March 2014
    February 2014
    January 2014
    December 2013
    November 2013
    October 2013
    September 2013
    August 2013
    July 2013

    Categories

    All
    Marginalia
    Wyprodukować Rewolucję

    RSS Feed

Proudly powered by Weebly