Zacznę od czegoś niezwiązanego z (polską) polityką. A w każdym razie nie związanego wprost.
0 Comments
Mam do napisania artykuł dla chińskiego magazynu architektonicznego, ta notka to takie nie do końca uporządkowane głośne myślenie. Wszystkie komentarze, sugestie i uwagi mile widziane.
Gdy historię narodu można zamknąć w kilkuset latach, konserwacja zabytków jest czymś łatwym do pomyślenia i zrobienia. Gdy ta historia zaczyna być liczona w tysiącleciach, granica pomiędzy historia a mitem się zamazuje, a konserwacja zabytków staje się o wiele bardziej skomplikowanym zadaniem. Dość sprytnie radzą sobie z tym Włosi, którzy z jednej strony bez skrępowania osadzają początki swojej historii w starożytnym Rzymie, by jednak w konserwacji zabytków koncentrować się na renesansowym 'antyku z drugiej ręki'. Jak jednak mogłaby wyglądać konserwacja zabytków (szczególnie architektury) w sytuacji, gdy mamy do czynienia z mitem bardziej niż z udokumentowanymi zapisami i źródłami? Na konferencji w Wuhanie z premedytacją nie mówiłem o konserwacji i zabytkach, lecz o postsekularyzmie i hierarchiczności przestrzeni.Mówiłem o tym, ze by dostać się z punktu A do punktu B musimy pokonać przestrzeń pomiędzy (określmy ją X) i że nasza chęć dotarcia do punktu B nadaje przestrzeni X ważność, stawia ją w pozycji siły, mogącej zdecydować czy nas do owego punktu B dopuścić czy też nie. Ta immanentna hierarchiczność przestrzeni musi jednak zawsze być umieszczana w szerszym przestrzennym kontekście (możemy ominąć przestrzeń X, możemy znaleźć alternatywne ścieżki) oraz w kontekście który przestrzenny nie jest, choć w przestrzeni się aktualizuje (możemy ustanowić prawo 'zmuszające' przestrzeń X by nie ograniczała dostępu do przestrzeni B). Ten poza-przestrzenny kontekst to opowieść (narracja, przymus, prawo), która skłania nas by z punktu A do punktu B wyruszyć, która nadaje (lub odbiera) puntowi B ważność i znaczenie. To opowieść właśnie definiuje warunki mówienia o konserwacji i zabytkach w świecie w którym historia ugina się pod mitem, świecie w którym materia i przestrzeń i mniejsze opowieści układają się w spójny obraz świata. Byung-Chul Han przekonuje, że 'daleko-wschodni' (chiński, japoński) stosunek do tego co jest kopią a co oryginałem różni się bardzo od tego, jak te pojęcia definiuje Zachód, a w każdym razie jak oryginał był definiowany przez Zachód przed / poza postmodernizmem. Symulakra jest pojęciem, które nie miałoby szansy narodzić się na Wschodzie, który rozumie pojęcie oryginału nie w przedmiocie, a raczej w procedurach, w pamięci, w opowieści. Tingyang Zhao definiuje różnicę pomiędzy zachodnią a wschodnią (chińską) myślą polityczną w tym, gdzie jest ulokowana istota polityki - na zachodzie w jednostkowej egzystencji, w Chinach w koegzystencji, w relacji pomiędzy jednostkowymi bytami. Ta perspektywa, która nie unieważnia praw jednostki jako takich, rozpoznaje jej prawa polityczne w momencie gdy przekracza ona swoją jednostkowość. Jak więc mówić o konserwacji zabytków, budynków i materialnych artefaktów w świecie, w którym materialność zawsze jest kontekstowa i relacyjna? Być może umiejscowienia tego pytania w szerszym dyskursie dotyczącym antropocenu może wydawać się zabiegiem sztucznym, próbą użycia modnego terminu bez przekonującego powodu. Co jednak stało by się, gdyby uznać, że atropocen nie jest po prostu modnym terminem, ale rzeczywistością w której powinniśmy umieszczać wszelkie dyskusje na (niemal?) wszelkie tematy? Czy gdyby skupić się na tym, w jaki sposób i w jakim stopniu świat ulega odkształceniu, w jakim stopniu mówiąc o zabytkach powinniśmy koncentrować się na śladzie, jako pozostawia po sobie ludzka działalność, nasze rozumienie idei konserwacji byłoby inne? Przykład świątyni Ise, najważniejszego miejsca Shintoizmu, która jest odbudowywana co dwadzieścia lat, nie zasługuje więc by według zachodnich standardów uznać ja za zabytek jest interesujący również ze względu na międzynarodową między-religijną konferencję, która miała tam miejsce w 2004 i której głównym tematem były związki pomiędzy religiami i ochroną środowiska. Ta narracja ochrony w oczywisty sposób dobrze współgra z konserwatywną pozycją, którą stara się zajmować większość religijnych instytucji świata. Jednakże, przykład Shintoizmu, który często jest przedstawiany (część badaczy kwestionuje tę perspektywę) jako rodzaj naturalistycznego spirytualizmu, pokazuje, że proces odtwarzania / odbudowywania zbudowanej, drewnianej świątyni może być problematyczny - ma on bowiem znacznie silniejszy wpływ na otaczający kontekst, niż budynek, który podlega zabiegom zmierzającym do utrzymania go w niezmiennym stanie. Proces odbudowywania wymaga wycinki drzew, wymaga utrzymywania określonego poziomu wiedzy i ciesielskich umiejętności wśród kapłanów. Budynek, który podlega ochronie konserwatorskiej według 'zachodnich' standardów, zmienia się wraz ze zmianami w prawie i technikach konserwacji. Są to jednak zmiany zazwyczaj niemal niezauważalne i w pewnym sensie budynek jest tu biernym przedmiotem zmian i zabiegów. Światynia Ise wymaga znacznie więcej uwagi i aktywnie odkształca świat wokół siebie. Możemy więc z jednej strony traktować zabytki jako bierne artefakty, schowane w magazynach i archiwach; z drugiej zaś jako aktywne nieludzkich aktorów, aktywnie uczestniczących w życiu społeczeństw. Proces burzenia i odbudowywania, tworzenia kopii staje się w tej perspektywie potwierdzeniem znaczenia danego zabytku dla danej społeczności. Tylko odbudowany zabytek jest prawdziwie ważnym obiektem. Jest też (na dobre czy złe) świadectwem upływu czasu i ludzkiej odpowiedzialności za to jak świat wygląda, jakim zmianom podlega. W kontekście atropocenu, takie podejście wydaje się uczciwsze. W tej perspektywie staje taki zabytek się też centrum i napędem mechanizmu konserwującego określone struktury społeczne, materialność i umiejętności; w wyraźnym kontraście do sytuacji w której budynek jest statycznym artefaktem podlegającym ochronie. W 2017 roku napisałem jedynie osiem notek (wliczając tę - dziewięć). I to, samo w sobie najlepiej chyba podsumowuje mijający rok. Wypełniony przede wszystkim pracą, ciężką orką nauczania, z bardzo niewieloma momentami intelektualnych otwarć (oczywiście nauczanie studentów przynosi satysfakcję i jest sposobem zmiany świata, jednak jest to praca ukryta, często zupełnie niedoceniana).
W Autoportrecie ukazał się wywiad ze mną, zapowiadający tekst, który napisałem, ale który jeszcze nie został opublikowany (być może stanie się to w 2018); w końcu wyszła książka o reindustrializacji, która powinna się ukazać dwa albo i trzy lata temu (podsumowuje ona moją pracę w Plymouth); ukazał się również mój rozdział w książce o uniwersytecie, napisany jako podsumowanie pracy moich studentów w Katowicach, dla Uniwersytetu Śląskiego. Opublikowałem też 'bluzg' w Aspen Review oraz częściowo trafną prognozę wyborczą (dotyczącą wyborów w UK) dla Nowych Peryferii. Dla tego portalu popełniłem też kolejny obsesyjny tekst o inkluzywnej polityce. I to by było na tyle... Nie był to jednak do końca rok zmarnowanego czasu, pracowałem nad innymi tekstami (również na moją nową książką), które powinny się ukazywać w nadchodzącym roku. Podjąłem też decyzje co do mojej dalszej 'kariery' i choć oczywiście mój wpływ na to co się będzie działo jest umiarkowany, to przynajmniej wiem czego sam bym chciał. Coraz mniej rozumiem (i obchodzi mnie) co dzieje się w Polsce, staram się więc wypowiadać w polskich sprawach najrzadziej jak to możliwe. Generalnie moja pozycja ideologiczna nie zmieniła się specjalnie w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, notkę którą opublikowałem na zakończenie 2016 roku mógłbym opublikować i dziś. Być może zresztą dziś moje wołanie o Imperium Europejskie jest nie tylko bardziej potrzebne ale i bliższe realizacji - projekt reformy EU, który przedstawia Emanuel Macron może dostać potężne wsparcie z Niemiec (socjaldemokraci postawili poparcie dla tego planu jako swój warunek wejścia do rządu). Dla Polski oznacza to (szczególnie Polski pod rządami PiS, skonfliktowanej z EU i z większością ważnych krajów europejskich) przesunięcie jeszcze dalej od centrum i pozostanie (w najlepszym razie) zapleczem taniej siły roboczej i montowni dla gospodarki EU 2.0. W najgorszym, przesunięcie w szarą strefę pomiędzy EU 2.0 a Rosją (to oczywiście nie nastąpi w najbliższym roku, ale może się stać szybciej niż byśmy chcieli). Nie czarujmy się, obecna niezła sytuacja gospodarki Polski to efekt silnego gospodarczego związania z Niemcami oraz ponad dwu milionów emigrantów, którzy regularnie ślą do Polski pieniądze. Rok 2018 może być rokiem rozstrzygającym. Myślę, że zwyżkująca giełda zapowiada poważny kryzys albo w 2018 albo na początku 2019 roku. Reforma podatkowa Trumpa tylko nakręci spekulacje finansowe, zwiększając nierówności (nie tylko w USA) i osłabiając inwestycje infrastrukturalne. Wydaje mi się, że (na dobre czy złe) koniec kapitalizmu jaki znamy jest na wyciągnięcie ręki. Z jednej strony oczywiście mnie to cieszy, z drugiej jednak, pamiętając upadek PRLu, wiem że będzie bolało (w osobistej perspektywie pytanie na najbliższe dwa-trzy lata brzmi: "gdzie najbezpieczniej przeczekać katastrofę?"). Mam bardzo podobne uczucie jak w 1987, gdy na licealnej imprezie sylwestrowej (nielegalnie, byłem wtedy jeszcze niepełnoletni) wznosiliśmy toasty za koniec komunizmu w Polsce. Dziś pijemy za koniec kapitalizmu i to równocześnie toast jak i przepowiednia. Myślę, że za dziesięć - piętnaście lat ktoś napiszę drugi tom książki o najpiękniejszym tytule na świecie "Everything was forever, untill it was no more". Na najbliższy rok życzę Wam (i sobie) byśmy przetrwali jako współ-czujące istoty, byśmy wzięli sobie do serca słowa bezdomnego Franciszka: "Musimy się trzymać razem, towarzyszki i towarzysze, trzeba dbać o drugiego, nieważne, czy jest w paski, czy ma brodę, czy w łatki, czy łysy. Pamiętajcie, trzeba dbać o drugiego, nieważne, czy człowiek, czy nie-człowiek." i byśmy w tym samym gronie spotkali się za rok, wiedząc co robić dalej. Niech rok 2018 będzie rokiem przygotowań i planowania. Nieunikniona zmiana nadciąga, uczyńmy wszystko, by 'zmiana' nie oznaczała katastrofy.
Zakładając, że uda mi się uporać z moimi akademickimi zobowiązaniami (dwa artykuły, książka i rozdział do lutego 2018), w 2019 jest szansa, że ukaże się w PL moja książka, która nie ma jeszcze tytułu (folder w którym mam notatek tak z 800 stron nazywa się 'szkice i ścinki') a o której myślałem dwa lata temu ( video poniżej) że będzie czymś innym niż wygląda na to że będzie. Wygląda jednak, że disclaimer jaki sobie jakiś czas temu napisałem, w tej książce się znajdzie:
W 1988 rozpoczynałem studia na Wydziale Architektury Politechniki Śląskiej. Po kilku miesiącach wszedłem do grupy inicjatywnej reaktywowanego Niezależnego Zrzeszenia Studentów, a wkrótce potem zostałem poproszony przez Sławka Skrzypka (późniejszego szefa NBP), ówczesnego przewodniczącego NZS i łącznika z Solidarnością oraz organizacjami opozycyjnymi (przede wszystkim z KPN oraz Solidarnością Walczącą) o objęcie funkcji redaktora naczelnego pisma NZS Informacje. Do tego właśnie pisma napisałem swój pierwszy krótki tekst ‘W Obronie Socjalizmu’ (jeśli dobrze pamiętam tytuł). Niecałe dwa lata później, poszedłem na spotkanie z Janem Łopuszańskim i zapisałem się do Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Na spotkanie z Łopuszańskich poszedłem w trochę przez przypadek (ale nie do końca - udzielałem się wcześniej w Wyborczej Akcji Katolickiej) - w tym samym czasie miało się odbyć spotkanie z Piotrem Ikonowiczem, na które się wybierałem, Ikonowicz jednak do Gliwic wtedy nie dojechał. NZS Informacje przestały się ukazywać po trzech numerach - choć czwarty był gotowy, jego druk został wstrzymany przez niechętnych Sławkowi ludzi w ówczesnej Śląsko-Dąbrowkiej Solidarności. Trochę szkoda, bo był w nim nasz wywiad z Antonim Macierewiczem pod znaczącym tytułem “Nie jestem rewolucjonistą z nożem w zębach”. Nie piszę tego by budować swoją kombatancką legendę (w moim przypadku o żadnym kombatanctwie nie może być mowy), lecz by dokonać swoistego ‘coming outu’ i umieścić tekst książki w kontekście biografii autora. Moja młodzieńcza obrona socjalizmu nie stała w aż tak radykalnej opozycji do członkostwa w ZChNie jak mogłoby się to wydawać - w tym mniej więcej czasie poseł ZChN Marek Jurek dla pisma 'Powściągliwość i Praca' udzielił wywiadu pod tytułem “Polska Nie Jest Spółką Akcyjną”, w mocny sposób odrzucając balcerowiczowską narrację zakładającą nieuchronność i konieczność włączenie się Polski w struktury globalnego kapitalizmu. Nie ma jednak co ukrywać, że moja ewolucja ideowa osiągnęła wtedy swoje prawicowe ekstremum - przez jakieś dwa tygodnie byłem prezesem śląskiego Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, miałem również redagować pismo nowej prawicy ‘Grall', które niestety upadło zanim na dobre się z nim związałem, w tym czasie byłem też aktywnym członkiem Śląskiego Środowiska Tradycji, chodząc regularnie na msze w rycie trydenckim. Potem powoli, acz nieubłaganie przemieszczałem się na pozycje bardzo od współczesnej prawicy odległe. Nie znaczy to jednak, że zaczytywanie się w pismach Mariana Zdziechowskiego, Mircei Eliadego, Emila Ciorana czy fascynacja niemiecką rewolucją konserwatywną nie pozostawiło po sobie żadnego śladu. Moje widzenie polityki i miasta zawdzięcza zdecydowanie więcej Ernstowi Jungerowi niż Karolowi Marksowi. Ideowo od dłuższego czasu definiuję się jako transhumanizujący post-chrześcijański demokrata i wydaje mi się, że jest to auto-definicja uczciwa. Katolicka Nauka Społeczna była zawsze mi najbliższa (choć sam katolicyzm już niekoniecznie). Choć według wszelkich kryteriów znajduję się dziś na politycznej i ideowej lewicy, nie znalazłem się tam z wyboru. To świat się drastycznie i radykalnie przesunął na prawo, ja przeszedłem tylko pare kroków, dokonałem drobnych (choć fundamentalnych) przesunięć i przewartościowań. Jeśli więc spodziewasz się, szanowny czytelniku, książki wyraźnie lewicowej lub prawicowej - rozczarujesz się; jeśli oczekujesz książki pisanej z politycznego centrum - lepiej ją natychmiast odłóż. Albo coś w tym rodzaju, tylko lepiej napisane, bo ktoś to przecież zredaguje. A tak wydawało mi się, że moja książka będzie wyglądać dwa lata temu (nie będzie, choć książka dla Palgrave prawdopodobnie bardziej). Latem tego roku cztery tygodnie spędziłem w Kuala Lumpur (KL). Jednym z powodów tegorocznej podróży był mały projekt badawczy, mający na celu zrozumienie gdzie muzułmańska młodzież w KL chodzi na randki i jak takie (wczesne, 'publiczne') randki przebiegają. W dłuższej perspektywie, projekt ma na celu zbadanie na ile pojęcie 'przestrzeń publiczna' jest użyteczne intelektualnie w kontekście KL, a na ile jest po prostu zachodnim konstruktem, który używany poza swoim oryginalnym kontekstem więcej zakrywa niż wyjaśnia.
Tu należy się czytelnikom kilka słów wyjaśnienia. Malezja jest krajem zamieszkiwanym w większości przez muzułmanów, ale nie jest to kraj islamski. Muzułmanie (podziały etniczne nie pokrywają się w pełni z podziałami religijnymi, ale z grubsza można przyjąć że wszyscy Malajowie są muzułmanami, większość Chińczyków jest buddystami bądź chrześcijanami a większość Hindusów wyznaje hinduizm) stanowią trochę ponad 60% mieszkańców i tylko oni podlegają prawu szariatu. Niemuzułmanów obowiązuje prawo świeckie, będące mutacją prawa pozostawionego przez brytyjskich kolonizatorów (w niektórych przypadkach świeckie prawo jest bardziej restrykcyjne niż szaria). Młodzi muzułmanie w zasadzie nie powinni chodzić na randki, ściśle nadzorowane spotkania powinny w ciągu trzech miesięcy prowadzić do małżeństwa. Relacje pomiędzy niebędącymi spokrewnionymi ani w związku małżeńskim mężczyznami i kobietami podlegają restrykcjom - obowiązuje pojęcie 'niebezpiecznej bliskości' (Khalwat), które w praktyce zakazuje jakichkolwiek fizycznych kontaktów (dotyk, trzymanie się za ręce etc.) pomiędzy mężczyznami a kobietami, ale przede wszystkim stara się przeciwdziałać sytuacjom gdzie tego typu kontakty mogą mieć miejsce (np. ciemna sala kinowa). Prawo to jest egzekwowane przez policję religijną, dość brutalną, czasami dokonującą interwencji w hotelach - zdarzały się przypadki, gdy interwencje zakłócały hotelowe, wakacyjne weekendy młodych małżeństw (co oczywiście łamie wszelkie zasady i było w Malezji omawiane jako przykłady religijnej nadgorliwości, która staje się wręcz anty-islamska. Prywatność w Islamie ma bowiem status bardzo wysoki - o czym później). KL jest jednak stosunkowo liberalnym miastem, w którym wyznawcy islamu nie stanowią większości i w którym rządzi opozycyjna w stosunku do partii rządzącej krajem (rządzącej bez przerwy od czasu uzyskania niepodległości) polityczna koalicja. Młodzi muzułmanie więc oczywiście na randki chodzą. Tu też pora na drobne wyjaśnienia metodologiczne - nasz projekt należy traktować raczej jako test, który bardziej miał otworzyć dyskusję, niż sformułować ostateczne wnioski. Próbka jaką badaliśmy to trochę ponad setka respondentów w pierwszym etapie i około trzydzieścioro osób, z którymi przeprowadziliśmy pogłębione wywiady. Rekrutacja do projektu odbywała się poprzez kontakty akademickie, nawet więc jeśli niektórzy/niektóre uczestnicy/czki projektu kończyli konserwatywne muzułmańskie szkoły, to wciąż mieliśmy do czynienia z ludźmi o ponad-standardowym wykształceniu, przedstawicielami i przedstawicielkami miejskiej klasy średniej. Czego więc się dowiedzieliśmy? Przede wszystkim, młodzi ludzie chodzą na randki w taki sposób, by mogły być one traktowane jako dodatek do innych zajęć. Nie ma więc mowy o długich intymnych rozmowach z głębokim wpatrywaniem się wzajemnie w oczy. Raczej idziemy razem na zakupy, uprawiamy sport a przede wszystkim idziemy do restauracji. W większości przypadków, żadna z tych czynności nie ogranicza się do zainteresowanej sobą pary, niemal zawsze (wyjątki stanowią pary po trzydziestce, samodzielnych finansowo profesjonalistów / profesjonalistek a i to raczej nie w początkowej fazie znajomości) ktoś tej parze towarzyszy. Może to być grupa przyjaciół, czasem siostra (często młodsza). W większości przypadków to dziewczyna jest 'asekurowana' przez przyjaciółki / rodzinę. Chłopak nie powinien przyprowadzać kolegów, chyba, że mamy do czynienia z większą grupą znajomych (to szczególnie dotyczy późnych nastolatków i młodszych dwudziestolatków). Co ciekawe, młodsze nastolatki (uczennice i uczniowie) wydają się wymykać lekko z restrykcji prawa i konwencji, są traktowane jako osoby aseksualne - anegdotyczne obserwacje wskazują na dość powszechną praktykę spacerowania po centrum KL trzymających się za ręce nastolatków, co raczej nie zdarza się ludziom trochę starszym [w naszym projekcie rozmawialiśmy jedynie z osobami dorosłymi, uwagi dotyczące 'randkowania' nieletnich pojawiały się więc wyłącznie w kontekście wspomnień osób z którymi rozmawialiśmy oraz anegdotycznych obserwacji]. Sposób w jaki znajomi 'asekurują' randkującą parę stara się szanować tejże pary prywatność. Jeśli na pierwszej randce cała grupa chodzi / siada razem, to na kolejnych 'osoby towarzyszące' zazwyczaj wycofują się poza sferę słyszalności, zachowując jednak (jedynie?) wizualny kontakt z randkującą parą. Nie jest to jednak kwestia kontroli, a raczej ochrony przed 'nieprzychylnym' wzrokiem obcych. Ponieważ randka jest 'aktywnością dodaną' jest oczywistym, że preferowanymi miejscami spotkań są 'zwykłe' jadłodajnie i kawiarnie. Bardzo rzadko na randkę idzie się do miejsc bardziej luksusowych i droższych - częściowo bierze się to oczywiście z faktu braku dużych funduszy wśród ludzi z którymi rozmawialiśmy, ale równie ważnym powodem jest unikanie podkreślania 'wyjątkowości' spotkania (nie ma więc mowy o żadnych prezentach, kwiatach czy nawet wyjątkowo eleganckim ubiorze). Randka ma więc być tak bardzo 'zwyczajna' jak to tylko możliwe. Z tego również (ale nie tylko, o czym za chwilę) powodu parki są zazwyczaj unikane jako miejsca spotkań - w parku bowiem para jest jednoznacznie identyfikowana jako będąca 'na randce'. Niechęć (są oczywiście wyjątki - szczególnie gdy mamy do czynienia z ludźmi uprawiającymi sport) do spotkań w parku, a więc do bycia 'na widoku' pokazuje nam, że przestrzeń publiczna jest w KL w zasadzie przestrzenią panoptyczną, przestrzenią opresyjnego spojrzenia. Parki są również przestrzeniami mniej preferowanymi ze względu na klimat - wilgotność, wysoka temperatura oraz deszcze nie zachęcają do niezobowiązujących przechadzek w cieniu drzew. Jak wspomniałem powyżej, sposób w jaki randkujący przebywają w przestrzeni z jednej strony stara się wytworzyć strefę niesłyszalności, z drugiej jednak istnieje przymus bycia ciągle widocznymi. To powoduje, że również w restauracjach, randkujący starają się zajmować miejsca 'po środku', niezbyt eksponowane ale zdecydowanie nie sugerujące tego, że pragną się ukryć. Z wywiadów, które przeprowadziliśmy, wyłania się obraz umiarkowanej bliskości. Być może wynika to z wieku osób z którymi rozmawialiśmy (próba również nie była zbyt duża), a być może z mechaniki randkowania, która bardzo utrudnia budowanie bardziej intymnych relacji. Wspólne posiłki, wspólne robienie zakupów czy nawet spacerowanie w grupie pomaga eksplorować konwenanse i zachowania akceptowane przez mniejsze czy większe grupy społeczne, jednak intymność wydaje się być budowana gdzie indziej - w przestrzeniach szkoły, uniwersytetu lub pracy. Tam również jednak, doświadczenie bycia z drugim człowiekiem jest zapośredniczone przez zachowania bezpośrednio związane z innymi czynnościami (praca, nauka). W tym kontekście stosunkowo wysoki odsetek rozwodów wśród malezyjskich muzułmanów (około 20% w skali kraju, w KL ponad 30%) nie powinien szczególnie dziwić; nie tego jednak dotyczyły nasze badania. Pytaniem, które leży u źródeł naszego zainteresowania 'publicznymi przestrzeniami intymności' jest pytanie o to, na ile użyteczne jest pojęcie przestrzeni publicznej w Kuala Lumpur. To pytanie wychodzi poza pytanie o przestrzeń publiczną w mieście islamskim (po pierwsze dlatego, że nie do końca wiemy, czy pojęcie 'miasto islamskie' ma jakikolwiek sens, po drugie dlatego, że KL jest w mniejszości zamieszkiwane przez muzułmanów), dotyczy przestrzeni w mieście o klimacie tropikalnym, w mieście o kolonialnej tradycji i historycznie dominującej obecności chińskiej społeczności, w mieście w którym od czasu zdobycia niepodległości usiłuje się wzmocnić obecność społeczności malajskiej wreszcie w mieście w którym siły globalnego kapitalizmu są bardzo wyraźnie obecne. Z tego właśnie powodu (wielu różnorodnych sił wpływających na kształt przestrzeni w KL) Islam jest tylko jednym z czynników, które należy brać po uwagę zadając pytanie o zasadność pojęcia 'przestrzeń publiczna'. Jak napisałem wcześniej, celem niniejszych rozważań jest raczej otwarcie dyskusji i naszkicowanie możliwej linii badań, a nie formułowanie ostatecznych wniosków. W myśli i praktyce islamu więcej uwagi poświęca się prywatności oraz jej ochrony (również w przestrzeni publicznej) niż temu co publiczne. Idea sfery publicznej istniejącej pomiędzy prywatnym / intymnym a politycznym / autorytarnym, którą rozważał Jurgen Habermas w kontekście islamu wydaje się obcym przeszczepem. Jeśli więc punktem wyjścia do dyskusji o przestrzeni publicznej w europejskiej czy szerzej zachodniej narracji jest pustka pomiędzy tym co prywatne i polityczne, w Islamie ta pustka wydaje się ideą co najmniej dziwną. Jak pisałem powyżej, przestrzeń publiczna jest przestrzenią panoptyczną, jest przestrzenią gęstą, która rozrzedza się w przestrzeniach społecznych (centrach handlowych) i staje się stosunkowo pusta w przestrzeni domu, z wyraźnie chronionymi fragmentami przestrzeni intymnej. Proste odwrócenie zachodniego modelu tak by ulokować opresję (kontrolę) na zewnątrz a wolność wewnątrz domu jest jednak również niesprawne. Nie tylko w kontekście wywiadów, które przeprowadzaliśmy z ludźmi którzy w większości mieszkają ze swoimi rodzicami, a więc spotkania intymne we własnym domu nie wchodzą w zasadzie w grę, ale po prostu dlatego, że relacje rodzinne są również w oczywisty sposób hierarchiczne i regulowane zarówno przez religię jak i konwenans. Wydaje się więc, że przestrzeń w KL jest w jeszcze większym stopniu niż przestrzeń w miastach europejskich przestrzenią konstruowaną społecznie, z dominującą zasadą kontrolującego spojrzenia i gry jaką się z owym spojrzeniem podejmuje. Mówienia o przestrzeni publicznej wydaje się nie mieć specjalnego sensu, raczej powinniśmy rozważać rodzaj granulowanej przestrzeni społecznej, w której chwile i sfery intymności budowane są jako tymczasowe sytuacje a nie permanentne instalacje. Przestrzeń publiczna rozumiana jako przestrzeń swobodnego, włączającego dostępu, przestrzeń nie pre-determinowanych spotkań i swobodnej indywidualnej ekspresji w KL po prostu nie istnieje. Nie znaczy to jednak, że istnieje tylko wszechogarniająca magna sprywatyzowanej przestrzeni kontroli. To co widoczne nie zawsze jest słyszalne, a to co wygląda w określony sposób może być w istocie czymś zupełnie innym. W KL istnieje tylko przestrzeń jako konstrukt, wolność przejawia się w manipulowaniu elementami i mechanizmami konstruującymi owe przestrzenie. Więcej tu jest ślepych plamek i ich znaczenie wydaje się fundamentalne dla samej istoty tego czym jest przestrzeń w mieście. Tekst, który napisałem dla Nowe Peryferie sprowokował kilka komentarzy, większość ironicznych a te, który były poważniejsze, niemal zupełnie nie dotyczyły tego co napisałem (co oznacza, że nie pisałem dość wyraźnie). Spróbuję więc napisać to samo jeszcze raz, tym razem lepiej.
Moja wstępna teza brzmi: istnieją dwa główne źródła konstytuujące podmiot polityczny do jakich odwołują się partie polityczne. Jedno to interes ekonomiczny (partie klasowe), drugie to tożsamość kulturowa. Europejskie partie lewicowe od lat osiemdziesiątych XX wieku powoli traciły bazę społeczną w postaci wielkoprzemysłowej klasy robotniczej ('klasyczna' partia socjalistyczna 'wyrastała' z organizacji powstałych w i wokół zakładów pracy - socjalizacja następowała zarówno podczas pracy jak i w organizacjach zawodowych), były więc zmuszone (?) odwoływać się do kwestii kulturowych - budowały swoje zaplecze polityczne mobilizując różne mniejszościowe grupy społeczne. Lewica 'trzeciej drogi' (Blair) próbowała pójść na skróty i zamiast budować tkankę społeczną, łącząc różnorakie logiki mniejszościowe, przedstawiła projekt indywidualistyczny, w którym podmiot polityczny jest w gruncie rzeczy fantazmatem, zbudowanym na aspiracji do bycia sytym mieszczaństwem. Najlepszą chyba ilustracja procesu przejścia od 'starej' do 'trzeciodrogowej' lewicy daje film Billy Eliot. Grupowa klęska staje się kompostem dla indywidualnego sukcesu. Flirt 'trzeciodrogowców' z neoliberalizmem jest oczywisty - blairystowska lewica jest w istocie wrażliwym (?) społecznie liberalizmem. Współczesne partie populistyczne robią w zasadzie to samo co usiłował zrobić Blair (i PiS nie jest tu wyjątkiem), budują fantazmatyczny podmiot polityczny, mobilizując różne resentymenty - ekonomiczne czy kulturowe. Sukces PiS czy Trumpa będzie trwał tak długo, jak długo rozziew pomiędzy wyobrażaniami o świecie / sobie / społeczeństwie a przeżywanym życiem nie będzie zbyt dramatyczny (czy powodzie w Houston zachwieją poparciem dla Trumpa w Texasie? Moim zdaniem powinny, choć nie będzie to widoczne od razu - nie ma bowiem (jeszcze) alternatywnego projektu politycznego, który mógłby 'uwieść' wyborców Trumpa). Pytanie o strategię lewicy jest inne w krajach zachodniej Europy niż w Polsce, choć pewne lekcje mogą (i powinny) być odrobione. Sukces (niepełny, ale jednak) brytyjskiej Partii Pracy pod przewodnictwem Jeremiego Corbyna bierze się z jednej strony z dramatycznie złej polityki prowadzonej przez Konserwatystów (drastyczny wzrost bezdomności, wzrost liczby korzystających z punktów wydających darmową żywność etc.) z drugiej z optymistycznej i inkluzywistycznej opowieści o solidarności społecznej. Nie jest to więc prosty powrót do 'starej lewicy', raczej odnowiona wersja strategii 'trzeciodrogowców' z innym, solidarystycznym a nie indywidualistycznym przekazem. Wracając do mojego tekstu dla NP - uważam, że zarówno próba budowania lewicy w oparciu o interes klasowy jak i odwoływanie się do tożsamości mniejszościowych grup społecznych nie może się powieść. Problem (o którym pisałem wcześniej) dotyczy mechanizmów socjalizacji - nie istnieją takie instytucje (związki zawodowe, spółdzielnie, kluby), które 'pracowałyby' wytwarzając lewicowy podmiot polityczny. Oczywiście można próbować takie instytucje budować, ale to zadanie na pokolenia, nie na najbliższe wybory. Podobnie rzecz ma się w przypadku 'podmiotów tożsamościowych', one nigdy (według mojej wiedzy) nie pozwoliły lewicy zdobyć władzy. Podmiot oparty na nacjonalistycznej fantazji i resentymencie zbudował skutecznie w Polsce PiS. Mówiąc brutalnie - w kontekście 'konwencjonalnego' rozumienia polityki partyjnej nie ma (moim zdaniem) miejsca dla lewicy w Polsce. Moja propozycja 'partii inkluzywistycznej' jest więc w istocie propozycją radykalnego skoku w przyszłość, propozycją budowania partii (?) która nie tylko odpowiada na pytania 'kim jesteśmy?' (tożsamość) oraz 'co z tego będziemy mieli?' (interes ekonomiczny / klasowy) lecz skupia się na szukaniu odpowiedzi 'jak być razem?'. Rozumiem dlaczego czytelnicy mojego tekstu dla NP nie ustosunkowali się do tej propozycji - jest ona bowiem w istocie propozycją 'upolitycznienia biurokracji', budowania partii, która wchodzi w zakres działań w liberalnej demokracji zarezerwowanych dla administracji, NGOsów oraz tzw. 'społeczeństwa obywatelskiego'. Nie twierdzę, że dyskusję o tożsamości czy interesach klasowych mają zniknąć, oczywiście nie, muszą jednak być podporządkowane pytaniu o mechanizmy jakie pozwolą różnym grupom interesów oraz grupom społecznych o różnych tożsamościach współ-istnieć. Do pewnego stopnia, model szkockiego, 'nacjonalizmu ziemi' (a nie krwi) pokazuje jeden z kierunków w jakim takie 'partia inkluzywistyczna' mogłaby zmierzać. Tym co odróżnia zdecydowanie 'partię inkluzywistyczną' od partii 'klasycznej' lewicy jest odrzucenie antagonizmu oraz radosne zaakceptowanie społecznej różnorodności ze wszystkimi tejże różnorodności konsekwencjami. W sytuacji polskiej, gdzie PiS oraz wszystkie inne partie prawicy usiłują dokonać radykalnej sterylizacji polskości, w której to polskości nie ma miejsca na nic co nie pasuje do narzuconego wzorca, strategia 'partii inkluzywistycznej' musiałaby być dwuwarstwowa - równocześnie celebrując różnorodność i pokazując w jaki sposób różnorodne byty społeczne współ-działają (dla własnego oraz innych dobra). Jest oczywistym, że ekonomicznie 'partia inkluzywistyczna' jest solidarystyczna (dlatego na przykład 500+ to pierwszy krok w kierunku Dochodu Gwarantowanego), wypłaszczająca nierówności społeczne. Jest to też partia 'żyj i pozwól żyć innym', a więc o mocnym kulturowym obliczu liberalnym. W Polsce więc lokowałaby się na na lewo od wszystkich partii znajdujących się w Sejmie, nie wiem jednak, czy taką partię można by uczciwie określać jako lewicową... Dla mnie (jako transumanizującego post-chadeka) to akurat nie ma znaczenia, ale warto taką uwagę zamieścić. Najważniejsza w mojej propozycji jest zmiana narracji z klasowej czy tożsamościowej na 'mediacyjną'. Mam nadzieję, że z powyższego widać, że struktura funkcjonowania oraz propozycji programowych takiej partii (jeśli moglibyśmy w ogóle nazywać takie 'coś' partią) byłaby zdecydowanie inna niż obecnie istniejące. Jeśli gdzieś w Polsce istnieją zaczątki takiej 'partii nowego typu 2.0' to prawdopodobnie w tzw. 'ruchach miejskich', nie mam jednak większych złudzeń, że taka partia w Polsce w najbliższym czasie powstanie. Ale napisać notkę musiałem :) Widzę Brytyjczyków w średnim wieku czytających Daily Mail i wiem, że prawdopodobnie nigdy nie będziemy w stanie się porozumieć. Czytam czasami coś w The Times, The Spectator czy Nowej Konfederacji i czuję jakbym jeździł styropianem po szkle. Czytam wywiad z działaczami Razem mówiącymi o lewicowej wizji EU i wiem, że ich wizja nie ma żadnych szans się spełnić. Może i lepiej. Komentarze 'lewicy patriotycznej' odrzucają mnie zresztą jeszcze bardziej. Patrzę na Tuska i rosnące poparcie dla PO i czuję smutek, patrzę na Kaczyńskiego i jest mi go żal. Napisałem to wcześniej na fb - wzrost poparcia Polaków dla integracji EU to jest kibolska mentalność. Polacy nie lubią frajerów, nie lubią słabych, a Kaczyński pokazał jak słaby jest projekt Polski Wstającej z Kolan. Patriotyzm (nie tylko polski) w XXI wieku to słabość - smarkacze kupujący tiszerty z kotwicą Polski Walczącej z kieszonkowego tego nie rozumieją, ale ich troszkę starsi koledzy (nawet jeśli się do tego nie przyznają) nie mają już wątpliwości. Koleżanki w większości nigdy się nie dały na tę fantazję dużych chłopców nabrać.
Polska nienawiść do 'obcych', jest tylko słabym odbiciem pogardy wobec własnej słabości. Gdybyż tylko Cesarzowa Angela pozwoliła nam sobie służyć! Bieglibyśmy na wyścigi by oddać jej hołd. Polskich elit Smoleńsk niczego nie nauczył, ale większość z nas - bez znaczenia, czy stoimy po prawej czy po lewej stronie ideologicznej barykady - zrozumiała, że Polska jest państwem z tektury i że nic się z tym nie da zrobić. PiS pozwolił na chwilę Polakom uwierzyć z cuda, w to, że Polski pilot to na drzwiach od stodoły poleci, ale przecież od początku wiedzieliśmy, że to bzdury. Że dowcipem, który najlepiej opisuje nas jako społeczeństwo i państwo, jest ten o Polaku, co to z dwu stalowych kulek jedną zgubił a drugą zepsuł. Polacy lubią zgrywać chojraków, by po pijaku, ciemną nocą tkwiąc w objęciach równie pijanego kamrata, cichutko, łamiącym się głosem śpiewać góralu czy ci nie żal. Dziś chcemy wierzyć w EU, w Angele i Junckera. Chcemy by Tusk był jednym z nas, któremu Wielcy pozwolili się z sobą bawić. Niestety, elity unijne też nie mają pojęcia co robić. Jeśli jednak będą prężyć bicepsy (co między innymi oznacza mocne kopniaki wymierzone w odchodzącą z Unii Wielką Brytanię), równocześnie trochę lepiej dystrybuując uznanie, godność i dostęp do fruktów z pańskiego stołu mogą liczyć na poparcie swoich obywateli. Lewica wzywająca do większej demokratyzacji EU sama siebie okłamuje - niewielu tej demokratyzacji oczekuje, myślę, że prawie nikt jej nie rozumie. Jak zdemokratyzować Imperium? No chyba nie pozwalając ludziom wypowiadać się w kwestiach, o których nie mają pojęcia? Ostatnio gdy posłuchano 'głosu ludu' skończyło się Brexitem. Nigdy więcej. Demokracja praktykowana na Zachodzie jest wojną elit - neoliberalizm tak osłabił większość więzi społecznych, że przerażone, samotne jednostki biegną za co bardziej kolorowym fantazmatem wspólnoty. W Polsce to jeszcze za czasów PRLu był naród, Sienkiewicz i Bitwa pod Grunwaldem, więc czego się spodziewaliście? Warto przeczytać The Dark Enlightenment Nicka Landa - to dobra rekonstrukcja tego co siedzi w głowach elitom stojącym za Donaldem Trumpem. Porzućcie jednak wszelką nadzieję, wy którzy chcecie podążyć tą ścieżką - nowi reakcjoniści mają do zaproponowania jedynie niejadalny osad z dna konserwatywnego kotła, popłuczyny po konserwatywnych rewolucjonistach (tych z początku XX wieku). Kapitalizm gnije, można ten proces trochę przyhamować, ale jego koniec jest przesądzony. Zmiana jednak - jak zawsze - przyjdzie z góry. Z której, tego w tej chwili nie da się jeszcze przewidzieć. Jedno jednak wiem na pewno - będzie bolało. U swych XIXto wiecznych początków, idea narodowa była ideą postępową. Jej ambicją było przekroczenie feudalnych hierarchii i podziałów poprzez stworzenie 'narodu' jako podmiotu politycznego większego, bardziej pojemnego, niż podmioty polityczne związane z feudalnymi stanami. Rdzeniem idei narodowej jest więc inkluzja i trudno się dziwić, że dość alergicznie nacjonalizm reagował na klasową politykę socjalistów.
Nacjonalizm jest jednak myślą XIXto wieczną i jego horyzontem myślenia politycznego pozostaje idea silnej wspólnoty. Wspólnoty, która zostaje zdefiniowana w najprostszy z możliwych sposobów, poprzez figurę Obcego. Rdzeniem idei narodowej jest więc ksenofobia, i nikogo nie powinny dziwić rasistowskie i totalitarne konsekwencje nacjonalizmu. Dzisiejszy powrót nacjonalizmu jako idei i praktyki politycznej, w czasach gdy narody są konserwatywną pozostałością po świecie, który zanika; nie ma w sobie oczywiście nic z inkluzywnej ambicji, jest czystą ksenofobią. Figura Obcego, czy to Muzułmanina we Francji, USA czy (ha ha) Polsce; czy też Wschodnioeuropejczyka w Wielkiej Brytanii służy temu samemu, nie jest w stanie odtworzyć 'narodu', jest jednak w stanie wzbudzić emocjonalną więź zdolną zmobilizować część elektoratu. W Wielkiej Brytanii to ledwo ponad połowa głosujących, w USA nawet nie tyle [W Polsce być może znacznie więcej, ale Polska to przypadek klinicznej społecznej megalomanii]. Powrót nacjonalizmów, to również powrót emocji do polityki. Znów, nienawiść wydaje się tu raczej konsekwencją, niż impulsem, to raczej nawoływanie do dumy, do 'poczucia godności' jest tym co do nienawiści i agresji prowadzi. List Donalda Tuska czy kampania wyborcza Emmanuela Macrona wpisują się w ową 'godnościową' narrację dzisiejszej polityki. To wciąż jest 'nacjonalizm', ale 'większy', przekraczający narody i ustanawiający nowy podmiot na poziomie Unii Europejskiej. Brexit i Trump tylko pomagają takiej narracji, która szczególnie we Francji - tradycyjnie antyamerykańskiej i przywiązanej do idei Europy jako mocarstwa (rządzonego przez Francuzów, z pomocą - no trudno - Niemców) moim zdaniem ma bardzo duże szansę by zmobilizować wyborców i doprowadzić Macrona do prezydentury. Mamy więc przed sobą dwie ścieżki - na jednej, czeka nas dominacja Chin i Rosji, przy pogrążonej w chaosie, lecz wciąż potężnej i niebezpiecznej Ameryce i nieistniejącej Unii Europejskiej; na drugiej czeka na dominacja Chin, marginalizujących Rosję dla współpracy z mocną i 'imperialną' Unią Europejską. Z polskiej perspektywy pierwsza ścieżka (po której prowadzi Polskę PiS pod rękę z nacjonalistami z ONRu czy KUKIZa) jest oczywistą katastrofą, na drugą ścieżkę nie ma kto Polski wprowadzić. Ale Polska jest nieistotna. Decyzje o jej przyszłości zapadną, jak zwykle, gdzie indziej. Problem z 'europejskim nacjonalizmem' jest taki sam, jak z nacjonalizmem XIXto wiecznym, skupia się na podmiotowości, a nie na inkluzji. W krótkiej perspektywie nacjonalizm europejski jest oczywiście lepszy od nacjonalizmów narodowych, ale jedynie odrzucenie polityki wspólnoty jest w stanie skupić się na mechanizmach inkluzji i zbudować lepszy świat (dla wszystkich). Unia Europejska wymaga reform, ale obawiam się, że nie takich jakie śnią się Emmanuelowi Macronowi czy Donaldowi Tuskowi. Unia, którą oni chcą budować, to politycznie i społecznie oświeceniowe mocarstwo, gospodarczo to zmutowany neoliberalizm. Niestety, lewica nie jest w stanie wyjść poza swój klasowy (nawet jeśli się do tego nie przyznaje) horyzont myślenia, poza myślenie konfliktem i fragmentem. Przyszłość jest więc albo zamordyzmem na poziomie państwa narodowego, państwa będącego maszyną wyzysku i opresji na usługach lokalnych oligarchów i globalnych korporacji; lub też na poziomie Europy - europejski zamordyzm będzie trochę łagodniejszy, po prostu dlatego, że EU jako heterodoksyjny podmiot, będzie silniejszy. Na prawdziwą inkluzywną rewolucję i lepszy świat, przyjdzie nam jednak jeszcze z pokolenie czy dwa poczekać. Jeśli oczywiście Trump na spółkę ze zmianami klimatycznymi nas (oczywiście nie wszystkich, ale sporą część) nie pozabija. Ponad pięć lat temu pisałem:
"Nowy racjonalizm" jest bowiem dyskursem zamkniętym - zakłada, że opisuje całość bytu. Nawet więc jeśli czegoś jeszcze nie wiemy, to w ramach przyjętego dyskursu prędzej czy później zostanie to zbadane i zrozumiane. Co to oznacza w sferze polityki? Dla "nowych racjonalistów" ostatecznym horyzontem jest liberalne (konserwatywno-socjaldemokratyczne) centrum . Ewolucja pozycji (byłych) radykalnych lewicowców nie pozostawia złudzeń - albo lądują w mainstreamie (jaki wyznacza w Polsce GW) albo stają się nieznaczącą grupą dziwaków i "idealistów". Jaka jest alternatywa? Alternatywą jest otwarcie dyskursu. Jest założenie (i tak - idę tu oczywiście tropem Badiou), że obecny dyskurs, obecna "reprezentacja" nie opisuje bytu w całości. Że zawsze pozostaje coś jeszcze. Problem w tym, że dopóki nie zostanie zaproponowana (znaleziona) nowa porządkująca ów naddatek narracja, kulturowo (i społecznie) oznacza to zanurkowanie w "otchłań" w której znajdują się wyznawcy homeopatii, zwolennicy Davida Icke czy "hipotezy helowej". Na zewnątrz "nowego racjonalizmu" jest w tej chwili prawicowe szaleństwo. Wewnątrz jednak, nie ma nic co dawałoby szansę na jakąkolwiek radykalną polityczną, społeczną i ekonomiczną zmianę. Pytanie więc brzmi - czy w otchłani jest jedynie to co z niej w tej chwili wyłazi, czy może jest coś jeszcze? Rewolucji nie ma w mainstreamie, a więc...?" Dziś mam gorzkie poczucie satysfakcji, że już wtedy widziałem polityczny potencjał 'otchłani', która dziś znalazła swą polityczną reprezentację (wciąż w umiarkowanym stopniu) w PiS, lecz przede wszystkim w nowej administracji prezydenta Trumpa. Globalny tryumf nowej prawicy jest zwycięstwem irracjonalizmu, a raczej tego w jaki elity tego świata nauczyły się tym irracjonalizmem sterować. Atak na uniwersytety, jaki ma miejsce dziś w Argentynie, w znacznie (?) subtelniejszym stopniu ma miejsce wszędzie, gdzie rządzi prawica - czy to w Polsce, czy w UK czy w Japonii. Uniwersytet był miejscem w którym wspólnota akademicka (wykładowcy i studenci) poszukują prawdy. Dziś oczywiście już jest czymś zupełnie innym i brytyjskie uniwersytety są tu w zdecydowanej czołówce światowej. Współczesny uniwersytet jest z jednej strony mechanizmem wyzysku (czesne dla Brytyjczyków to £9000 na rok, dla studentów międzynarodowych ponad £18000), z drugiej mechanizmem neoliberalnej socjalizacji, gdzie 'student experience' jest w centrum tego, co uniwersytet oferuje. Do pewnego stopnia uniwersytety są dziś centrum postmodernistycznego kwestionowania prawdy, z drugiej jednak, są siedliskiem prostackiej pozytywistycznej wizji nauki, gdzie liczy się tylko to, co można zmierzyć i zważyć, a więc... pieniądze. Ostatecznym kryterium prawdy jest zysk. Nie muszę chyba dodawać, że taki uniwersytet nie jest w stanie przedstawić żadnej alternatywy wobec hegemonicznej neoliberalnej i nowo-prawicowej narracji? Oczywiście, są pojedynczy naukowcy, grupy badawcze, szkoły... walka trwa, ale nie ma co ukrywać - tę walkę przegrywamy na całym froncie. Ogniska oporu mogą przetrwać jeszcze jakiś czas ('naukowcy wyklęci', siedzący w lasach lub 'fałszywie' kolaborujący z nową władzą...), ale jeśli nie nastąpi radykalna zmiana, nasza walka jest przegrana. Cytowana notka była też powodem mojego ostrego starcia ze środowiskiem lewicowych internetowych trolli, znanym jako ttdkn (można sobie poczytać komentarze, jeśli komuś się chce). Dziś to środowisko jest w Razem, ale (jak mi się wydaje), również tam, jest znacznie słabsze niż by chciało. Wyzwania bowiem są wciąż te same - jaką opowieść może przedstawić lewica, by z polityki strachu i nienawiści przejść w politykę nadziei i miłości? W Wielkiej Brytanii Corbyn (do pewnego stopnia), w Polsce Razem (wciąż bez większych sukcesów) próbują to robić. Prawdę mówiąc, nie rozumiem już Polski, tyle wiem, ile przeczytam w internecie lub opowiedzą mi znajomi, więc nie wiem, czy Razem ma jakąkolwiek szansę by wyjść poza 4%, czy też na zawsze pozostanie taką lewicową sektą (korwinowcami lewicy?). Na dziś jestem jednak pesymistą. Na początku XX wieku, Rudolf Otto napisał książkę 'Świętość: elementy irracjonalne w pojęciu bóstwa i ich stosunek do elementów racjonalnych'. W książce tej w doskonały sposób - moim zdaniem - zdefiniował mechanizm, który uczynił nas ludźmi. Jest nim konfrontacja z 'absolutnym obcym', z Nieznanym, którego nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć, choć wpływa ono na nasze losy. Nauka daje nam obietnicę, że owo nieznane pewnego dnia zniknie. To jest fałszywa obietnica. Ono nie zniknie (i nie jest to deklaracja przeciwko nauce - wręcz przeciwnie!), zawsze będzie istniało zewnętrze (które nie będzie 'jeszcze niepoznanym znanym', lecz będzie prawdziwie Innym) wobec naszego ludzkiego, poznanego świata. Zaakceptowanie i zmierzenie się (na poziomie emocjonalnym, ale również budowy instytucji) z faktem ciągłego wystawania na przeciw Nieznanego jako fundamentalnie ludzkiego doświadczenia, musi być podstawą nowej lewicowej polityki. Nowa prawica to zrozumiała (jej flirt z okultyzmem ma znacznie dłuższą historię niż hippisowskie niewinne zabawy z lat sześćdziesiątych) już dawno i dała odpowiedź, która prowadzi do nowego faszyzmu, do nowych hierarchii, do 'nowej ciemnoty'. Lewica musi pozostać po stronie 'światła', ale nie może dawać się oślepiać i zapominać co czyni nas ludźmi - nasza słabość wobec Absolutnie Obcego. ... ale to nie znaczy, że Was nie lubię. Bo czy to jest takie ważne?
Jednym z moich pomysłów, do których często wracam, jest idea interfejsów, która łączy się z ideą radykalnej inkluzji przez wytwarzanie odstępu. Pomysł jest w zasadzie banalnie prosty - wszyscy możemy wchodzić ze sobą nawzajem w interakcję (a więc budować struktury społeczne i instytucje), pod warunkiem, że mechanizm wchodzenia w owe interakcje będzie odpowiedni. Podając banalne przykłady - inaczej jest zbudowana intymna więź pomiędzy kochankami, inaczej pomiędzy rodzicem a dzieckiem, jeszcze inaczej pomiędzy koleżankami z pracy albo pomiędzy klientem a kelnerem w restauracji. Mechanizmy interakcji społecznym mogą być oczywiście znacznie bardziej skomplikowane, gdy są one wieletapowo zapośredniczone. I tak jest dobrze, bo poprzez taki mechanizm wytwarzana jest zarówno więź jak i odstęp. Nie musze więc z wami gadać, by być z wami w relacji. Wydaje mi się, że jednym z problemów z jakimi się dziś, jako rozpadające się społeczeństwo, borykamy, jest zanikanie skomplikowanych mechanizmów wykształcających więź poprzez odstęp i (skazana na porażkę) próba zastępowania ich 'bezpośredniością'. Demokracja przedstawicielska nie działa nie dlatego, ze struktura jest zbyt skomplikowana i należy ją zastąpić demokracją bezpośrednią (ja wiem, że to jest przykład trocję nie fair, ale głosowanie za Brexitem pokazuje, jak łatwo zmanipulować referendum), lecz dlatego, że struktura jest niewydolna. Jest zbyt prosta i nieprzejrzysta - pozwala więc na manipulację na różnych poziomach jej funkcjonowania. W relacjach międzyludzkich mechanizm relacji z fb, gdy (do momentu zablokowania) niemal każdy na 'ścianie' każdego/każdej może się wypowiedzieć wytwarza złudne poczucie bezpośredniości. Reakcją na te mechanizmy jest właśnie wycofanie się, czasem ban. Nie wypracowaliśmy konwenansu, który nakładałby na uczestników rozmowy ograniczenia, zmuszał ich do delikatności. Mówicie, że do delikatności nie można zmuszać? W tym, że tak mówicie tkwi właśnie problem. Brutalna werbalna przemoc stała się synonimem szczerości. Nawet gdybym chciał z wami pogadać, to na takim odartym z konwencji polu dyskursu, nie mam zamiaru. Konwencje bowiem nie blokują rozmowy, lecz właśnie ją umożliwiają - rozmowa o pogodzie, jest wstępnym ustalaniem warunków i zakresu konwersacji. To jest punkt zero rozmowy, gdzie strony (różniące się potencjałami erudycyjnymi) wyrównują swoje szanse, tak, by rozmowa nie była przemocą, lecz dawała szansę porozumienia. Zdarza się, że na tym początkowym etapie rozmowa się kończy, gdy strony dochodzą do wniosku, że porozumienie nie jest możliwe. To również jest mechanizm wytwarzania odstępu. Nie wszyscy muszą prowadzić dialog ze wszystkimi. W jaki sposób stosować mechanizmy, które wytwarzają 'inkluzywny odstęp' tak, by unikać wykluczenia? Tu zastosowanie ma etyczny obowiązek radykalnej inkluzji - tylko całość jest prawdą. Budowa pluralistycznej całości jest uciążliwa i czasochłonna, moim zdaniem jednak, alternatywą jest barbarzyństwo. W które się właśnie staczamy. -- To jest notka urodzinowa. Zastanawiałem się, w jaki sposób podsumować kolejny rok życia, (w moim wieku coraz więcej podsumowań, coraz ostrożniejsze plany) zdecydowałem się na kolejne 'kazanie', na kolejny obsesyjny powrót do tego, co wydaje mi fundamentalnie ważne. Poza tym, wszystko u mnie dobrze, gdybyście byli ciekawi. |
Archives
November 2022
Categories |